Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

wtorek, 13 grudnia 2016

Dziennik Coachingowy. 365 pytań do Twojego coacha – Kamila Rowińska i Kamila Kozioł

Wydawca: Rowińska Business Coaching, 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: łącznie ok. 400
Ilustracje: nie podano
ISBN: 978-83-938479-4-5; 978-83-938479-5-2;
978-83-938479-6-9;
978-83-938479-7-6






Nigdy nie lubiłam słowa coach. Zawsze mnie irytowało. Pewnie dlatego, że ogólnie zawsze irytowało mnie... istnienie coachów. Dlaczego zatem postanowiłam skorzystać z tej szansy i przez okrągły rok "pracować" z coachami? 
Namówiła mnie przyjaciółka. Gdyby zaprosiła mnie na szkolenie coachingowe, to pewnie powiedziałabym "nie". Ona jednak, wiedząc po części jakie jest moje nastawienie do tematu, podeszła mnie niejako. Podarowała mi cztery tomy "Dziennika coachingowego". I okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Cóż, chyba zna mnie lepiej niż ja sama.
Myślę, że zanim zabrałam się do pracy minęły jakieś dwa tygodnie. Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie pierwszy wpis widnieje pod datą 9 lutego 2015, a ostatni 8 lutego 2016. Tak, wiem, zaraz będzie rok odkąd skończyłam pracę. Czy to znaczy, że coś poszło nie tak? Nie, po prostu końcówka ciąży, pojawienie się na świecie Bliźniaczek, ogólny chaos, entuzjazm, strach, zmęczenie... Wiecie – macierzyństwo nie sprzyja pisaniu długich recenzji. Uznałam jednak, że najwyższy czas, by podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami z rocznej pracy z "Dziennikiem...".
Każdy tom odpowiada mniej więcej jednemu kwartałowi, nie są to jednak oderwane od siebie części. Tworzą jedną zwartą całość, z którą pracę możecie rozpocząć w dowolnym dniu w roku. Nie sposób jednak zacząć od połowy, czyli np. od trzeciego tomu, i... nie widzę większego sensu, by w ogóle zaczynać, jeśli się nie jest gotowym na całość. Po prostu treści pięknie ze sobą korespondują, nawiązują do różnych poprzednich i następnych zadań i rzeczywiście są jakby jednym długim, naprawdę długim, spotkaniem. Wejrzeniem w siebie. 
Tryb jest cykliczny, choć nie do końca. Wygląda to mniej więcej tak: po określeniu swojego miejsca, celu i rzeczywistości przechodzimy do cyklicznych: afirmacji, następnie celów, a potem wdzięczności. Dalej następuje jeden, dwa dni z innymi zadaniami i znowu kolejno afirmacje, cele i wdzięczność. Kolejna porcja nowości i afirmacje... Myślę, że już rozumiecie. Z jednej strony ta cykliczność może w pewnym momencie trochę nużyć, z drugiej nagle odkrywamy, że zmieniamy cele, bo już je spełniliśmy, że jesteśmy wdzięczni za drobiazgi i zaczynamy się cieszyć nawet z tego, że... mamy czym oddychać. To niesamowite wrażenie, gdy w życiu będącym pasmem trudności i strachu nagle odkrywasz, że masz tak wiele rzeczy i, przede wszystkim, osób, za które powinieneś być wdzięcznym.
Proste? Nie do końca. Niektóre zadania wykonuje się w kilka minut, ale niektóre są takie trudne, że de facto zajmują cały dzień, a i tak nie jesteś potem pewien, że zrobiłeś wszystko. I nie chodzi o to, że siedzi się z "Dziennikiem..." całą dobę. Robisz swoje, ale dumasz, myślisz, "rozkminiasz", szukasz odpowiedzi. Z pozoru proste pytanie okazuje się ciężkim orzechem do zgryzienia. Ponieważ życie nie jest łatwe, odnalezienie siebie i odkrycie, czego się naprawdę chce to żmudna praca i... właściwie dopiero sam jej początek.
Jeśli o mnie chodzi to uwielbiałam większość zadań. Pozwoliły mi one na poukładanie wielu spraw, z którymi nie potrafiłam się wcześniej uporać. Wyznaczeniu prawdziwych, realnych celów i terminów ich wykonania. Nadto zaczęłam dostrzegać drobnostki, dzięki którym świat jest piękny. Szczerze – zastanawiam się, czy za rok albo dwa nie zakupić "Dziennika..." raz jeszcze i nie przejść przez tę całą drogę po raz drugi. To byłoby ciekawe doświadczenie. 
Zadania są jasno określone (chyba tylko jednego z 365 nie zrozumiałam) i naprawdę mądre.
Dodatkowe atuty: ciekawe ilustracje, które po prostu cieszą oko, cytaty motywacyjne, które zostały doskonale dobrane, miejsce na własne myśli, które często i chętnie uciekają, jeśli ich się od razu nie zapisze.
Minusy: trochę mało miejsca na zapisywanie tego, co jest zadaniem. Często musiałam naprawdę ściskać wypowiedzi, żeby się zmieścić, a i tak nieraz musiałam pisać gdzieś po bokach, bo miejsca po prostu nie starczało. 
Afirmacje: nie, nie, nie. Irytowały mnie niesamowicie. Początkowo traktowałam to jako ćwiczenie pamięci. Jak wiele z 26 afirmacji będę w stanie zapisać z pamięci. Jednak to nie miało sensu, ponieważ ja po prostu zupełnie nie wierzę w moc afirmacji i zamiast mnie podbudowywać, sprawiały, że się wkurzałam i niecierpliwiłam. Po ośmiu miesiącach odpuściłam i przestałam je zapisywać. I pewnie zrobiłabym to samo, gdyby było ich tylko pięć. 
Dlaczego nie podano, kto wykonał ilustracje, których są całe setki – tego wyjaśnić nie umiem i mam nadzieję, że w kolejnych wydaniach zostanie ten błąd naprawiony.
Podsumowując zatem: "Dziennik coachingowy" jest dla wszystkich, którzy czują, że muszą sobie ułożyć życie, że jakieś sprawy są nie do końca załatwione, że sami nie wiedzą, do czego dążą. To idealna wręcz pozycja dla każdego, kto potrzebuje drastycznej zmiany wprowadzanej w delikatny sposób, wymagający jednak systematycznej i poważnej pracy nad sobą.

czwartek, 8 grudnia 2016

O czym szumią wierzby – Kenneth Grahame

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2016
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 271
Tytuł oryginału: The Winds in the Willows
Przekład (z angielskiego): Maria Godlewska
Ilustracje: Inga Moore
ISBN: 978-83-65521-75-0






Pewnego dnia spokojny, mieszkający w swej norce Kret zaczyna czuć coś dziwnego. Nie sprawiają mu już przyjemności wiosenne porządki, bielenie ścian zdaje się dość nudne, choć przecież nigdy wcześniej nie było. Co się dzieje? Otóż poczciwe, futrzaste stworzonko niespodziewanie zaczyna odczuwać chęć do poznania świata i przeżycia przygody. Przypomina Wam to coś? Owszem, trudno nie pomyśleć o słynnym hobbicie Bilbo Bagginsie, który wyruszył w świat, za przygodą właśnie. Jednak "O czym szumią wierzby" to nie książka zainspirowana opowieścią o dzielnym hobbicie, o nie. Kenneth Grahame swoją historię, powstałą dzięki spisaniu "opowieści do poduchy", które opowiadał synowi, wydał niemalże trzydzieści lat przed Tolkienem. I trzeba przyznać, że jest ona znacznie, znacznie ciekawsza (i to nie tylko dlatego, że nie jestem fanką powieści o hobbitach).
Tak oto zaczyna się wielka przygoda Kreta. Poznaje on wiele zwierząt z otaczającej jego norkę okolicy. Najpierw dzielnego Szczura, dzięki któremu będzie mu dane przeżyć nie tylko całe mnóstwo przygód, ale również siłę prawdziwej przyjaźni... na dobre i na złe. Wśród grona bliskich mu zwierzątek znajdą się również mądry Borsuk i szalony, kompletnie nieodpowiedzialny Ropuch (którego przygody są chyba najciekawsze).
Choć w pierwszej chwili może się wydawać, że "O czym szumią wierzby" to po prostu bajka dla dzieci, warto się w nią wgłębić. Uczy ona nie tylko o sile przyjaźni i potędze marzeń, ale również ukazuje mnóstwo ludzkich przywar i życiowych prawd, mimo że została napisana już ponad sto lat temu. Choć technologia poszła do przodu, dokonało się kilka znaczących przewrotów społecznych, medycyna odmieniła oblicze ludzkiego życia... to człowiek tak naprawdę niewiele się zmienił. Nadal w każdym z nas drzemie głód przygód, a równocześnie wielka potrzeba odnalezienia swego "kawałka podłogi". Chcemy być sławni, kochani, podziwiani, pragniemy, by coś po sobie pozostawić, a tak naprawdę czujemy się wciąż samotni i potrzebujemy drugiego człowieka. Tacy też są bohaterowie Grahame'a. Czasami znudzeni, czasami zgubieni, innym razem butni i dumni, a kolejnego dnia po prostu potrzebujący ramienia do wypłakania się. Dobrzy i źli, ciepli i odpychający, dzielni, uczciwi, złośliwi, waleczni, podstępni. Piękny portret człowieczeństwa ukazuje nam ta cudowna grupa futrzaków.
Powieść napisana jest przepięknym językiem, który urzeka w każdym zdaniu. Przekład Marii Godlewskiej wspaniale oddaje klimat opowieści z początków ubiegłego wieku. Jest elegancki, a jednocześnie bardzo przystępny. W powieści można co i rusz znaleźć sporą dawkę dobrego, angielskiego humoru, co jest olbrzymim plusem całości (tak jakby jeszcze jakieś dodatkowe plusy były konieczne...). 
Wydanie jest po prostu boskie i żadne inne słowa tego nie oddadzą. Te ilustracje to prawdziwy majstersztyk. Dokładnie tak wyobrażałam sobie świat opisywany przez Autora. Na dodatek poza wieloma całostronicowymi ilustracjami niemal na każdej stronie jest jakiś obrazek – a to postać, a to jakiś ładny, sielski widoczek. Tę książkę można nie tylko czytać, ale również oglądać niczym album pełen przepięknych prac. I jeszcze ten cudowny zapach druku... Rozmarzyłam się na to wspomnienie. 
Jeśli jeszcze szukacie prezentu na Święta, nie tylko dla dziecka, to właśnie go widzicie. Zresztą co tu dużo mówić, "O czym szumią wierzby" plasuje się na 16. miejscu na liście The Big Read BBC, która to lista obejmuje dwieście książek wszech czasów. Po prostu wstyd tego dzieła nie znać i nie mieć na swojej półce, a najnowsze wydanie Zysku jest naprawdę wyjątkowe.






Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera – Jan Grzegorczyk

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2016
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 396
Ilustracje: Andrzej Załecki
ISBN: 978-83-65676-00-9






Chciało by się rzec, że to z dawna wyczekiwana książka, Powieść, na którą czekało się niecierpliwie. Oj, chętnie bym tak napisała, jednak... Już dawno pogodziłam się z myślą, że "Cudze pole" kończy opowieść o księdzu Wacławie. Na szczęście tym razem się pomyliłam, a Jan Grzegorczyk dostarczył mi nie tylko wielu mocnych wrażeń, ale również udowodnił, że każda kolejna jego książka jest jeszcze lepsza od poprzedniej. Niewielu się to udaje, szczególnie w cyklu.
Wacław, co chyba nie dziwi, gdy zważyć na fakt spisania kolejnych jego przypadków, przeżył... gwoździowanie. Tak, za żadne skarby nie chce tego przykrego zdarzenia nazywać krzyżowaniem, choć wielu tak je własnie określa. W tym niektórzy bardzo nieprzychylnie. Jak zwykle zresztą, Groser spotyka na swej drodze tyle samo dusz życzliwych, co i takich, które chętnie widziałyby go w piekle, a jeszcze lepiej urządziłyby mu piekło na ziemi. Rzecz w tym, że tak wygląda życie każdego, kto choć raz wychyli się przed szereg, a jak już doskonale wiemy, Groser wychyla się co i rusz.
W "Perle" pojawi się kilka nowych postaci, ale w większości, mimo wszystko, będą tu osoby dobrze nam znane. 
I tak, śledztwo w sprawie gwoździowania będzie się toczyło przez całą powieść, nie zdradzę Wam jednak kto okaże się winnym. Mogę jedynie nadmienić, że po drodze ucierpi przynajmniej kilka osób.
Przypadek afrykański... Cóż, w Afryce zaledwie kilkadziesiąt stron, ale rzeczywiście wyjątkowa to była podróż i to nie tylko dla samego Grosera, ale również dla mnie. Choć najmocniejsze uderzenie, również w dosłownym tego słowa znaczeniu, będzie później, pod koniec powieści.
Grzegorczyk buduje napięcie z każdą kolejną stroną, choć przecież już pierwsze zdania są bardzo mocne i wydaje się, że już nic bardziej wstrzymującego oddech nie wymyśli. Zaskakuje jednak i to bardzo pozytywnie. Znów pokazuje nam całą "plejadę gwiazd". I znów nikt nie jest zdecydowanie dobry czy zły. Czasem zaś okazuje się, że siedzący od dwóch dekad w więzieniu recydywista ma sumienie czystsze od... księdza. Historia każdej postaci daje do myślenia i zmusza, by choć na chwilę zastanowić się, po której "stronie mocy" my jesteśmy i jak Autor sportretowałby nas.
"Perła" różni się od poprzednich tomów tym, że jest bardziej nakierowana na wnętrze Wacława, na jego przeżycia i przemyślenia niż na jego działanie. Tutaj dzieje się więcej u innych, u Wacława... dzieje się, owszem, ale ukazane to jest jednak bardziej z perspektywy tego, jak on wszystko widzi, odczuwa. Uważam, że to był bardzo trafiony pomysł.
W powieści pojawiają się również, i to nawet dość często, maile – w szczególności od Magdy, która wyrusza, wraz z mężem, do Syrii. Korespondencja Grosera jest ciekawa i wiele wnosi do całej historii. I, jak być może wiecie, w moim odczuciu jest wielkim plusem, ponieważ mam wielką słabość do powieści epistolarnej. 
Czym jest tytułowa perła? Grzegorczyk zwiedzie Was kilkukrotnie zanim napisze, o co właściwie chodzi. A może... może tych pereł jest w powieści po prostu znacznie więcej?
Najnowsza część historii Grosera rozkłada na łopatki, trzymając cały czas w napięciu. Trudno się od niej oderwać, choć życie do tego zmusza. Jednak wciąż gdzieś z tyłu głowy jakiś piskliwy głosik zdaje się nadawać: "weź książkę, weź książkę, czytaj dalej... co też się dzieje u Grosera".
Miłym dodatkiem są ilustracje. Pięknie wykonane, wzbudzają cała masę uczuć. Idealnie pasują do tej powieści.
Kilka błędów, niestety, znalazłam. Nie zaburzały jakoś mocno przyjemności płynącej z lektury, ale myślę, że można ich było uniknąć. Może w kolejnym wydaniu.





Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka: