Tydzień minął już od naszego powrotu z
brytyjskiej stolicy, półtora tygodnia odkąd zakończył się Loncon3, czyli
tegoroczny Worldcon. Czas więc najwyższy, by opowiedzieć Wam o tych
niesamowitych i pełnych wspaniałych chwil dziesięciu dniach.



W ogóle ludzie, których napotkaliśmy na
swej drodze byli bardzo serdeczni, otwarci i chętni do pomocy.
Londyn przywitał nas… angielską pogodą.
W ciągu zaledwie kwadransa ze trzy razy rozkładałam i składałam parasol, aż się
znudziłam i postanowiłam moknąc. Moja długa za kostki spódnica zbuntowała się
przeciw temu i niestety nie nadawała do założenia w kolejnych dniach. Uff, jak
dobrze, że zawsze taszczę wszędzie dobrze zaopatrzoną walizkę ;)
Pierwszy pełny dzień w Londynie, czyli
środę, rozpoczęliśmy od obejrzenia zmiany warty pod Pałacem Buckingham. Futrzaste
czapy, czerwone uniformy, błyszczące złotem instrumenty zrobiły bardzo miłe
wrażenie. Pogoda dopisywała, świeciło słońce, było dość ciepło, tylko tłum
ludzi trochę przeszkadzał takiej niewysokiej istotce, jak ja. Musiałam się
nieźle nagimnastykować, by cokolwiek zobaczyć, ale było warto.


Wieczorem, gdy zapadał zmierzch, a
miasto rozświetliło się milionami świateł, podjechaliśmy nad Tamizę, obejrzeliśmy
Tower, przeszliśmy się po Tower Bridge, zadumaliśmy na chwilę nad losem
żołnierzy, którzy zginęli w pierwszej wojnie światowej, a na cześć których
wokół Tower „posadzono” w ostatnim czasie 888.246 ceramicznych czerwonych
maków. Wielka Brytania nie zapomniała o setnej rocznicy wybuchu Wielkiej Wojny.
Londyn nocą jest urokliwy i nastraja
bardzo pozytywnie. Te wszystkie światła, ludzie spacerujący w parach i
grupkach, śmiechy dochodzące przez otwarte drzwi pubów. Miasto żyje przez całą
dobę.
Do ExCeLa, w którym odbywał się Loncon3
dojechać można DLR, czyli linią kolejową, która powstała w celu ułatwienia
transportu pomiędzy konkretnymi dokami na kanale. Do dzisiaj wyraźnie widać, że
okolica była portowa, zostało mnóstwo zabudować z dawnych czasów. Z ExCeLa
rozpościera się przepiękny widok na cały kanał i jego okolice, można też zrobić
sobie bardzo przyjemny spacer nad kanałem, co któregoś dnia uczyniłam. ExCeL
jest budynkiem naprawdę potężnym i nowoczesnym pod każdym względem, co wcale
nie razi w połączeniu ze starą portową zabudową. W ogóle cały Londyn tak jest
zagospodarowany, że nowe i nowoczesne stoi obok starego i klasycznego, a nie
tylko nie razi, ale wręcz pięknie się komponuje. Bardzo mi się takie zagospodarowanie
przestrzeni miejskiej podobało. Dodatkowo jeszcze nie spodziewałam się, że
brytyjska stolica jest taka zielona, że tyle tam skwerków, parków, drzew,
wszędzie w oknach stoją doniczki i skrzyneczki z kwitnącymi kwiatami, nawet na
latarniach porozwieszano bujnie kwitnące rośliny. Bardzo urokliwe i
klimatyczne.

Na czterech poziomach, w wyznaczonych
sektorach miały miejsce się prelekcje, dyskusje panelowe, wystawy,
przedstawienia, konkursy. W piątek odbył się wspaniały koncert orkiestry filharmonii.
Zagrali członkowie Londyńskiej Symfonii, Filharmonii Królewskiej oraz
Filharmonii Londyńskiej, zaśpiewała Sarah Fox (sopran), a dyrygował Keith
Slade. Usłyszeliśmy m.in. tematy z „Supermana”, „Doktora Who”, „Star Treka” i
„Gwiezdnych wojen”. Naprawdę niezapomniany wieczór.
Swoje prace w strefie artystycznej wystawili
m.in. Chris Foss, Chris Achilleos, Bruce Pennington, Jim Burns i Sophie Klesen.
Poza tym, że można było podziwiać obrazy i grafiki kilkudziesięciu artystów –
można było je również zakupić (licytacja). Niestety ceny były, jak na moją
kieszeń, za wysokie, cieszę się jednak niezmiernie, że miałam okazję obejrzeć
tyle wspaniałych dzieł.
Na Loncon zaproszono całe grono znamienitych
gości, a wśród nich Johna Clute’a, Malcolma Edwardsa, Chrisa Fossa, Stephena
Baxtera, Adriana Tchaikovsky’ego oraz Georga Martina – tak, tego od „Gry o tron”. (Jednym z gości
honorowych był Iain M. Banks, który niestety zmarł w zeszłym roku, w związku z
czym na Londonie uczczono jego pamięć.) Można było ich wysłuchać, porozmawiać,
otrzymać autograf, a nawet wypić kawę. Z wielką radością udałam się po
autografy do Stephena Baxtera, Ann i Jeffa Vandermeerów, Iana Watsona i Briana
W. Aldissa (który w czasie konwentu obchodził swoje 89. urodziny).
Na Worldconach od lat przyznawana jest
jedna z najbardziej prestiżowych nagród za utwory fantastyczne, czyli Hugo
Award. Nazwa jej pochodzi od Hugo Gernsbacka, założyciela magazynu „Amazing
Stories”. W tym roku przyznano jednak nagrody nie tylko za rok 2013, ale
również za… 1938 – nazwane Retro Hugo. Uroczyste gale miały miejsce w piątek i
w niedzielę. Szczególnie w pamięć zapadnie mi na długie lata właśnie ceremonia
przyznania Retro Hugo. Z dwóch powodów – po pierwsze dlatego, że jedną z nagród
otrzymał sir A. C. Clarke (uroniłam łezkę), po drugie dlatego, że gala była
fantastycznie wyreżyserowana i przygotowana w klimacie schyłku lat ‘30
(wykorzystanie fragmentów „Wojny światów” to po prostu fenomenalny pomysł!). Nie
wymienię wszystkich zwycięzców, odeślę Was do list: Hugo za 2013: http://www.loncon3.org/index.php;
Retro Hugo: http://www.loncon3.org/1939_retro_hugo_results.php.
Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na kilka
punktów programu, które z takich, czy innych względów na wspomnienie zasługują
specjalnie i które na długo zapadną mi w pamięć. Nie sposób po prostu omówić tu
wszystkiego, bo któż chciałby czytać kolejne kilka stron…
Piątkowe i sobotnie przedpołudnia
poświęciłam dwóm panelom dotyczącym religii. Na jednym z nich goście
dyskutowali o wpływie religii na sf i fantasy, na to, jak jest przedstawiana w
fantastyce, ile fantastyka z niej czerpie; na drugim zaś zastanawiali się nad
jej przyszłością w świecie coraz bardziej zlaicyzowanym i rozwiniętym naukowo i
technologicznie.

Byłam bardzo ciekawa krótkiego wykładu
na temat statków kosmicznych zainspirowanych prozą sir Arthura C. Clarke’a (dla
tych, którzy nie wiedzą – jestem jego ogromną wielbicielką i to dzięki jego
twórczości w ogóle zainteresowałam się fantastyką). Dwudziestominutowa
prelekcja zaowocowała kolejną listą pozycji do przeczytania, choć przecież
Clarke’a czytam od lat i mam już za sobą kilkadziesiąt powieści. Bardzo
dziękuję Kelvinowi Longowi za jego niezmiernie ciekawe spojrzenie na temat i za
to, że mogłam choć przez chwile posłuchać o moim ulubionym Autorze. Cieszę się,
że na Lonconie pojawili się przedstawiciele Institute for Interstellar Studies,
dzięki którym mogłam zrobić sobie zdjęcie z… Monolitem.
Zakończyłam Loncon3 panelową dyskusją
dotyczącą… prawa w literaturze fantastycznej. Zupełnie się nie spodziewałam, że
dyskusja wkroczy na takie tory, na jakie wkroczyła i że można znaleźć tyle
prawnych problemów do rozwikłania w literaturze tego gatunku. Z pewnością
bliżej jeszcze się temu zagadnieniu przyjrzę i zwrócę na nie uwagę w czasie
czytania kolejnych pozycji fantastycznych.
Kończąc konwent fantastyczny, udaliśmy
się do Muzeum Nauki, wszak bez nauki nie ma sf. Gorąco polecamy to niesamowite,
w dużej mierze interaktywne miejsce. Fakt, że poświęcają jedną gablotę A. C.
Clarke’owi, a inną modelowi statku Enterprise jest dodatkowym atutem, taką…
wisienką na torcie.
Słońce świeci, deszczyk nie pada, białe
obłoczki wędrują po błękitnym niebie i nawet przenikliwy chłód nie jest w
stanie odebrać nam radości ze spaceru po Londynie. Docieramy do Trafalgar Square,
podziwiamy kolumnę Nelsona, fasadę National Gallery, do której za chwilę
wejdziemy. Przed budynkiem mnóstwo atrakcji dla turystów i tylko jakoś razi
taki wielki niebieski kogut na postumencie. Chociaż… kolor ma taki, jak moje
paznokcie u stóp, więc powiedzmy, że go toleruję ;)
Po zwiedzeniu Galerii udajemy się
jeszcze wieczorową porą, by zobaczyć Big Bena, Parlament i Westminster Abbey
oraz Downing Street. Deszcz jednak trochę pokrzyżował nam plany, choć i tak
warto było zobaczyć te wielkie dzieła sztuki pięknie podświetlone. Szybciej
jednak, niż byśmy chcieli, wracamy do domu.
Wtorek, coraz bardziej odczuwamy koniec
wakacji i fizyczne zmęczenie. Najpierw poszliśmy pod siedzibę MI5 – o tej chwili marzyłam od czterech lat, jestem szczęśliwa, że się udało.
Wracamy jednak do Big Bena, oglądamy budynki w
dziennym świetle. Tym razem liczymy na słoneczną pogodę, ale… cóż, Londyn, znów
pada. W planach mamy jeszcze Katedrę Westminsterską, Katedrę św. Pawła, Temple.
W końcu wyszło słońce i troszkę się ociepliło. Wędrujemy miastem i podziwiamy je.
Jestem Londynem coraz bardziej zauroczona. Frytki w Macu smakują, jak w każdym
miejscu na świecie. Chyba nigdy nie leżały obok ziemniaków, ale jakoś mi to nie
przeszkadza. Najważniejsze są widoki.
W Londynie trwa ciekawa artystyczna
akcja, którą śledzimy od kilku tygodni. Mieliśmy plan, udało nam się go
zrealizować nawet z bonusami. O co chodzi? Różni artyści stworzyli bardzo
ciekawe ławki, inspirowane przede wszystkim literaturą (i kilka ogólnie
kulturą). Są wyznaczone całe trasy, przy których te ławki stoją, a jest ich
ponad pięćdziesiąt. Jest co oglądać i co podziwiać. Niektóre z nich to
prawdziwe dzieła sztuki. Zobaczyliśmy prawie trzydzieści i nie żałuję bólu nóg,
jakiego się nabawiłam w poszukiwaniu kolorowych ławek.
Środa – właściwie ostatni dzień, bo w
czwartek rano czeka nas wyjazd na lotnisko. Pojechaliśmy do Greenwich. Ciekawe
muzeum, choć nie wszędzie udało nam się wejść (część była płatna, a my mieliśmy
pewne budżetowe założenia, w których trzeba się było zmieścić). Niesamowitym przeżyciem
była możliwość „obmacania” meteorytu, który przyleciał na ziemię jakieś… 4,5
miliarda lat temu!
Dodatkowo punkt widokowy, na który się wdrapaliśmy
dawał nam możliwość obserwowania przepięknej panoramy Londynu. Pogoda dopisała,
swetry poszły w odstawkę, chodziłam w bluzce bez rękawka, słonko świeciło.
Wokół zieleń parku, na horyzoncie całe miasto, pomiędzy drzewami hasały
wiewiórki, które w ogóle się nas nie bały i podchodziły na wyciągnięcie ręki.
Po prostu mały raj na ziemi. Aż żal było stamtąd wyjeżdżać.
Kolejny spacer, tym razem brzegiem
Tamizy, w poszukiwaniu ławek i chwili oddechu. Weszliśmy do kilku teatrów, zapoznaliśmy
się z proponowanymi przez nie spektaklami. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia pod
Globe Theatre i udaliśmy się powoli pod Old Vic Theatre, do którego kupiliśmy
(jeszcze w Polsce) bilety na spektakl zatytułowany „The Crucible”
przedstawiający historię sprawy czarownic z Salem. Główną rolę grał (a właściwie
jeszcze przez dwa tygodnie gra) Richard Armitage, nie mogło więc mnie
zabraknąć. Sztuka okazała się fenomenalna i polecamy ją każdemu, kto będzie
miał okazję ją zobaczyć. Teatr zrobił na nas również bardzo pozytywne wrażenie,
a sam RA… cóż, jak to Rysiu <3 Po spektaklu autografy, zdjęcia…
Ostatnia nocna podróż metrem, spanko i
rano podróż powrotna na lotnisko, na którym spędziliśmy dość znaczną część
dnia. Późnym popołudniem w czwartek dotarliśmy do domu, do Janek. Zadowoleni,
bardzo bardzo szczęśliwi, z mnóstwem wspomnień i wieloma łupami w naszych ciężkich
walizach (moja w drodze powrotnej ważyła pięć kilo więcej niż w tamtą stronę).
Zmęczeni i pozytywnie zakręceni. A w domu czekały na nas kolejne niespodzianki,
ale to już zupełnie inna historia…
Na koniec jeszcze chciałam podziękować
Andrei i Amitowi, którzy nas ugościli i znosili nasze nocne powroty i poranne
wyjścia i dzięki którym w Londynie czuliśmy się właściwie jak w domu.
Dziękujemy, Kochani <3
I jeszcze trochę zdjęć, których już nie zmieściłam w tekście, a którymi pragnę się z Wami podzielić: