Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. Zysk i S-ka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. Zysk i S-ka. Pokaż wszystkie posty

środa, 26 kwietnia 2023

Przekleństwo rodu Borków

 


 

Po dłuższej przerwie znów przyszła kolej na powieść autorstwa Elżbiety Cherezińskiej. Nie zawiodłam się. Jej „Sydonia. Słowo się rzekło” jest historią wciągającą, intrygującą i zmuszającą do przemyśleń.. A przy okazji świetnie napisaną i ukazującą kawał ważniej historii z perspektywy, której na co dzień raczej nie spotykamy.

Z wypowiedzi Cherezińskiej wynika, że legendy o Sydonii są bardzo powszechne na Pomorzu i wciąż popularne. Ja się z tą postacią spotykam po raz pierwszy. I wcale się nie dziwię, że Autorka od dawna chciała o niej pisać. To wielce intrygująca osoba, nie tylko jak na swoje czasy. Przyznać trzeba, że jej losy nadają się na wątek wybitnej powieści, ale są i świetnym materiałem na film, czy nawet serial. Ciekawe, czy kiedyś doczekamy się dobrej ekranizacji.

Wracając jednak do samej powieści. Podzielona jest na dwie części, poprzedzone prologiem. Przyznaję, że prolog ten zupełnie mi się nie podobał, choć rzeczywiście wyjaśnia pewne kwestie, które wypłynęły przy lekturze drugiej części. Jest to jednak, moim zdaniem, najsłabszy fragment całości.

W pierwszej części poznajemy życie Sydonii Bork począwszy od młodych lat, które spędziła na książęcym dworze w Wołogoszczy (Wolgast) aż do chwili jej aresztowania w wieku około siedemdziesięciu lat. Przyglądamy się dworskiemu życiu, balom, polowaniom, intrygom. Nawet wśród dwórek księżnej i jej córek. To barwna opowieść, pełna informacji o zwyczajach, o modzie, o edukacji. Wartka akcja, nietuzinkowe postaci, intrygi, miłość, zauroczenie, próba „ratowania” honoru rodziny. Do tego luterańskie spojrzenie na świat i pojawiające się co jakiś czas w różnych miejscach na świecie procesy przeciwko… czarownicom.

Sydonia w pewnym momencie musi opuścić dwór i już na niego nie powraca. Przez kilka dekad tuła się po rodzinie. Najpierw z siostrą, którą się niejako opiekuje, później sama. Wszystko to dlatego, że ich brat nie chciał ich spłacić i, mimo wyroków książęcych, wciąż uchylał się od corocznych wypłat należnych siostrom kwot. Życie ówczesnych kobiet nie było łatwe. Nawet tych ze szlacheckich rodów. Jeśli nie znalazły sobie odpowiedniego męża, zdane były na łaskę szeroko pojętej rodziny. A Sydonia, no cóż, łatwa w obejściu nie była. Nie chciała być potulną niewiastą, podległą we wszystkim mężczyznom i przyjmującą los, jaki zgotował jej brat. O, nie. Ona kochała czytać, uczyć się, poznawać świat. I znała prawo. Wiedziała, jak się procesować. Właściwie całe jej życie to jeden proces po drugim. I dlatego wciąż pozostawała skłócona z częścią rodziny. Nawet ci, którzy jej początkowo sprzyjali, w końcu się od niej odwracali, gdyż chcieli chronić dobre imię Borków.

Skąd pomówienie o bycie czarownicą? To jasne. Wszak kobieta samodzielnie myśląca, myśli niewłaściwie. A jeśli do tego wszystkiego zna się na ziołach, przyrządza napary, maści i wyciągi… na pewno ma na swoich usługach jakiegoś diabła czy innego czorta. I na pewno rzuca uroki. I przeklina. I…jątrzy, spiskuje, mści się, w końcu na pewno zabija…

Nie chcę zdradzić za wiele. To, co już napisałam to zaledwie wierzchołek góry lodowej, w której monumentalności możecie się rozsmakować w czasie lektury. Zapraszam.

W drugiej części mamy nagłą zmianę perspektywy. Pojawia się narrator pierwszoosobowy. Przemawia do nas sama Sydonia. I mówi o sprawach, które dotąd postrzegaliśmy zupełnie inaczej. Wiele kwestii, których byliśmy niemal pewni w pierwszej części, okazuje się innymi. Ciekawy twist. I perspektywa nad wyraz pomysłowa. Ponieważ Sydonia opowiada nie tylko o swej przeszłości, ale również teraźniejszości. O celi, w której jest przetrzymywana. O procesie inkwizycyjnym, który się przeciw niej toczy, o torturach, którym jest poddawana. Tak, razem z nią idziemy na miejsce kaźni, razem z nią jedziemy drabiniastym wozem i już, już widzimy stos, który za chwilę zapłonie. Narrator trzecioosobowy nie oddałby tego tak poruszająco.

„Sydonia. Słowo się rzekło” jest wyśmienitą historią, którą bardzo dobrze się czyta. Niekonieczne szybko, ale bardzo dobrze. Cherezińska ukazała nietuzinkowych bohaterów, bardzo ludzkich w ich zachowaniach, ale i bardzo różnorodnych. Co ciekawe, nie ocenia ich. Przynajmniej w moim odbiorze.

Wartka akcja przeplatana jest fragmentami dotyczącymi pism procesowych, warzenia piwa, poszukiwania roślin leczniczych, czy wybierania odpowiednich strojów. Poznajemy więc sporo kwestii, którymi na co dzień Sydonia i jej otoczenie się zajmowali. Ten pejzaż codzienności odmalowała Cherezińska w detalach, i chwała jej za to. Wyśmienicie się to czyta.

Niesamowite wrażenie robiły na mnie również te fragmenty, w których Autorka, ustami swych bohaterów, przypomina, że Księstwo Pomorskie nie należy do Rzeczpospolitej. Pomorze jest neutralne i samorządne. A Polaków Pomorzanie nie lubią niemal w takim samym stopniu jak mieszkańców Marchii Brandenburskiej. Tak, miasta, które nie raz odwiedzamy, o których na co dzień myślimy jako o polskich, w tamtym czasie nie tylko do Polski nie należały, ale wręcz były do niej wrogo nastawione.

Pomocne w lekturze okazały się drzewo genealogiczne Gryfitów oraz mapa Pomorza datowana na dekadę po śmierci Sydonii, a także daty wskazujące na czas, w którym dzieje się akcja kolejnych rozdziałów.

Generalnie lekturę gorąco polecam, jak wszystkie książki spod pióra Elżbiety Cherezińskiej, z którymi się spotkałam. To pięknie opisany kawał historii. Warto go poznać. I to w takim wydaniu właśnie.

 

 

 

Sydonia. Słowo się rzekło – Elżbieta Cherezińska

Wydawnictwo: Zysk i S-ka

Poznań 2023

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 584

ISBN: 978-83-8702-750-1

 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

http://www.zysk.com.pl/


 

 

 


piątek, 6 listopada 2020

Przyrodnia siostra – Jennifer Donnelly

 

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2020
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 395
ISBN: 978-83-8202-019-9
 
 
  


Bardzo lubiłam oglądać serial "Once Upon a Time". Pamiętam, jak wielkie wrażenie robiły na mnie pierwsze (choć nie tylko) odcinki. Opowiedziane na nowo baśnie pokazywały nowe oblicza znanych postaci. Drugie dno, trzecie dno, czwarte dno. Tłumaczyły, dlaczego złe macochy były złe, zwracały uwagę, że zło czasami nosimy w sobie. A przede wszystkim utwierdzały w przekonaniu, że każdy zasługuje na wysłuchanie, na wybaczenie, na drugą szansę. Na szczęście. Pokochałam Bellę i Rumpela. Uwielbiałam Reginę i Kiliana. Po prostu szalałam za Ruby. Jedną ze słabiej, moim zdaniem, zaprezentowanych postaci była Ella, czyli Kopciuszek, która pojawiła się dopiero w ostatnim sezonie. Z wielką radością zasiadłam zatem do najnowszej powieści Jennifer Donnelly, by i na tę klasyczną historię spojrzeć inaczej.
Cóż, Elli i tu wiele nie ma. Bo to nie książka o niej, ale o jej przyrodnich siostrach, przede wszystkim zaś o najmłodszej z nich, Isabelle. Jednej z tych "brzydkich sióstr królowej", które przez lata upokarzały biedną Ellę, wykorzystywały ją do ciężkich prac, wyśmiewały się z niej, same pławiąc się w bogactwach... A pewnego dnia postanowiły oszukać księcia i... Tak wiemy doskonale, co zrobiły. Tavi ucięła sobie piętę, Isabelle palce u stopy. Wszystko po to, by zmieścić się w maleńkim pantofelku, który tajemnicza dziewczyna zgubiła, uciekając z balu. Kłamstwo ma jednak, nomen omen, krótkie nóżki i prawda szybko wychodzi na jaw, choć towarzyszący księciu diuk upuszcza szklany bucik, który rozpryskuje się na drobne kawałki. W chwili, w której Ella wyrusza z księciem do zamku, zaczyna się nasza opowieść. Tam gdzie znana i kochana przez wielu baśń właściwie powinna się kończyć.
"Przyrodnia siostra" to nie bajka dla dzieci. To bardzo pogłębiony rys psychologiczny postaci. Próba wytłumaczenia, skąd bierze się zło. Gdzie się lęgnie i dlaczego wychodzi. Jak łatwo z przyjaciela uczynić wroga, kiedy w sercu pojawia się zazdrość. I jak łatwo zniszczyć tym komuś życie. Z pewnością czeka Was w czasie lektury niejedna niespodzianka, jeśli o te kwestie chodzi. 
Isabelle jest główną bohaterką tej opowieści i przyznam bez bicia, polubiłam ją. Nie mniej niż Felixa czy Tavi. Jest osobą bardzo nieszczęśliwą, nie umiejącą się odnaleźć w otaczającym ją świecie. Zupełnie do niego nie pasuje. I nawet nie bardo chce się dopasować. Ale kocha swoją matkę i dla niej jest zdolna na wiele poświęceń. A Maman z pewnością nie jest w tej powieści postacią pozytywną. Właściwie nie wiemy do końca dlaczego. Jest wspomniane jednym zdaniem, że poczuła (sic!) zazdrość i dlatego zaczęła źle traktować pasierbicę, ale jej postać jest drugoplanowa, może nawet trzecioplanowa i raczej słabo opisana.
Wracając do Isabelle. Kiedy czytałam "Przyrodnią siostrę" musiałam sobie co jakiś czas przypominać, że to jedna z tych złych dziewuch, które znęcały się nad Kopciuszkiem. Isabelle nie jest opisana w superlatywach, Autorka nie stara się jej wybielić, a jedynie poszukać przyczyn, dla których stała się ona tym, kim była. Mówi nam, że każdy zasługuje na usprawiedliwienie się, na poproszenie o wybaczenie, na drugą szansę. Nie na wybielenie, nie na zapomnienie o grzechach i błędach, ale na pojednanie i możliwość rozpoczęcia nowego życia. Każdy zasługuje na odnalezienie swojego szczęścia. 
Isabelle wciąż goni za niedoścignionym. Jest brzydka. Przynajmniej tak uważają wszyscy dookoła z Maman włącznie. Chciałaby być piękna, bo... wiadomo, pięknym jest łatwiej. Pięknym wszystko uchodzi na sucho. Pięknego wszyscy lubią, wszyscy kochają. Brzydki nie ma szans. Po prostu jest brzydki. Jeszce gorzej, jeśli jest dziewczyną na wydaniu. I ma matkę mającą wielkie aspiracje. Isabelle chce być śliczna, ale w głębi serca czuje, że to nie jest dla niej najważniejsze. Bo przecież była kiedyś szczęśliwa. Jeździła wówczas konno, wdrapywała się na drzewa, bawiła w piratów. Czytała mądre książki o dawnych generałach. Marzyła... wszystko to zostało jej odebrane. Kawałki serca pomalutku zostały wycięte. Teraz musi je odnaleźć. Tego żąda od niej, w zamian za piękno, baśniowa królowa.
Baśniowa królowa to jedna z moich ulubionych postaci w tej powieści. Kim jest? Znacie ją doskonale. To dobra wróżka, czarodziejska mama chrzestna (Fairy Godmother), czy jak ona się w bajce o Kopciuszku w polskiej wersji nazywała. Wydaje mi się jednak, że nie został wykorzystany cały jej potencjał. Z drugiej strony – w baśni również nie pojawia się tak znowu często.
Próba odszukania fragmentów swego serca jest niełatwa, wymagająca popatrzenia wgłąb siebie i często przyznania się do prawdy, której nie chce się znać, zaakceptować. Niezmiernie ważny jest również wątek przeznaczenia, które zostało napisane dla Isabelle przez trzy wiedźmy. Od tego zresztą rozpoczyna się powieść, od razu wprowadzając nas w świat magii i fantastyki, a jednocześnie zadając tak niezmiernie ważne egzystencjalne pytanie. Autorka wyśmienicie odmalowała również postaci Przeznaczenia i Szansy. To genialne charaktery toczące odwieczną walkę. Czy jest możliwe, że to jednostkowe decyzje i czyny każdego z nas mają większy wpływ na ścieżkę, którą namalowało nam przeznaczenie? Czy wystarczy, że dostaniemy szansę? A jak to było z Isabelle i Tavi? Nie mamy przecież wątpliwości, że przy niewielkiej szansie, którą od Baśniowej królowej otrzymała Ella, wykorzystała ją ona najlepiej jak to możliwe, całkowicie odwracając koleje swego losu.
Poza tematem szukania siebie jest też w powieści sporo o łamaniu stereotypów. Nawet pozytywne postaci podchodzą do życia bardzo stereotypowo. Zresztą nie powinno to zbytnio dziwić, wszak akcja toczy się we Francji końca XVII wieku, kiedy to o prawach kobiet do samostanowienia nie śniło się chyba nawet królowym. Czy głód serca ma szansę wygrać w walce z przypisanym miejscem w społeczeństwie? Czy prawdziwa pasja, wielki talent niespotykana inteligencja mogą znaczyć więcej niż śliczna buzia, czy jednak są jedynie przeszkodami, często pogardzanymi, wyśmiewanymi rzez innych, ukrywanymi przez tych, których "dotknęły"?
Powieść jest pięknie napisana. Elementy baśniowe czy fantastyczne przelatają się ze zwykłą opowieścią, którą można by zaklasyfikować jako obyczajówkę. Powiedziałabym że jest jednak lekturą bardziej skierowaną do młodego czytelnika, choć mogłaby spodobać się i starszym, ale pod warunkiem, że lubią takie fantastyczne klimaty (jak ja). No i ta cudowna okładka, która zapowiada prawdziwie baśniową ucztę. Z całego serca polecam!



 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

czwartek, 20 sierpnia 2020

Licząc gwiazdy – Urszula Jaksik

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2020
Oprawa: miękka ze skrzydełka
Liczba stron: 296
ISBN: 978-83-8116-989-9
 




Ile cierpień może znieść jeden człowiek? Wydawałoby się, że w pewnym momencie każde kolejne jest już niemożliwe. A jednak... Fatum na Magdalenie zdaje się ciążyć od pokoleń, choć ona o swoich przodkach właściwie nic nie wie.
Wszystko zaczyna się od powrotu z wakacji na Islandii. Magda razem z synkiem Piotrusiem udają się do Warszawy. Do mieszkania Konrada. Jej męża, jego taty. Choć mieszkają na stałe w Katowicach, ona ma swoje mieszkanie właśnie w stolicy. Od lat z niego korzysta, uciekając przed codziennymi troskami. A tych życie rodzinie Kostrzewskich nie szczędzi. Najpierw ciężka choroba ich córeczki Sary, potem jej śmierć. Konrad zdaje się zupełnie sobie z tym nie radzić, wypiera ze świadomości te wydarzenia. Teraz jest gdzieś w Ameryce. Kiedy wróci, nie wiadomo. Magda dojrzewa do poważnej rozmowy z mężem, bo dociera do niej, że tak dalej żyć nie można. Rodzina powinna być razem.
Do tych wniosków doszła na Islandii, w domu na skale. W domu dziadka Einara. Niespokrewnionego z nią człowieka, który otoczył ją opieką. Pojechała tam w towarzystwie jego wnuka, Michała. Takie wakacje zorganizował im Konrad. Z tym że Magda zaczyna czuć coś do Michała, coś, czego się boi, czego nie rozumie, a co jednak sprawia, że w innym świetle zaczyna widzieć swoje małżeństwo. Na Islandii wiele sobie poukładała. Zaczęła dostrzegać siebie jako jednostkę. Szukać swojego miejsca w świecie. To w tym mroźnym, dzikim kraju, gdzie ludzie żyją znacznie bliżej Natury, Magda odnalazła spokój i chęć do zrobienia czegoś ze sobą. 
Mieszkanie Konrada jest wspaniałe, a jednak ona czuje się w nim obco (Piotruś jest zachwycony i mieszkaniem i samą Warszawą). Nie tylko dlatego, że nigdy wcześniej, będąc jego żoną, w nim nie była. To miejsce jest takie dopieszczone, takie inne od ich wspólnego lokum, takie eleganckie. I nie ma w nim żadnych zdjęć Sary, czego Magda nie potrafi pojąć ani wybaczyć. Jakby Konrad zupełnie wymazał córkę z ich życia. Są jednak liczne zdjęcia, pamiątki z wielu podróży, bibeloty, filmiki nagrywane w czasie wyjazdów. Wszystko to, co potwierdza, jak wiele Konrad w życiu osiągnął. A jednak zupełnie kłóci się to z tym, co zawsze mówił – że pamiątki nie mają znaczenia, że przeszłość się nie liczy, że ważna jest tylko rodzina i to, co się robi teraz. Magda nie potrafi rozgryźć męża.
Zrozumienie i wybaczenie nadejdzie dopiero ponad rok później. W zupełnie innych okolicznościach, których tamtego lata nie dało się przewidzieć. Tak wiele zawirowań, tak wiele strat, tyle otwartych, uchylonych furtek, które nagle się przed nią zatrzaskują. Magdę i czytelnika czeka prawdziwa jazda bez trzymanki. Okaże się bowiem, że Konrad od lat ma przerażającą tajemnicę. Sekret, który wychodzi na jaw, kiedy jest już, dosłownie, za późno, by cokolwiek zrobić. Nowa sytuacja jest dla Magdy i Piotrusia bardzo trudna. Czeka ich mnóstwo zmian. Długie poszukiwanie siebie w świecie, w którym dotąd była zawsze dla kogoś. Taka, jak chcieli ją widzieć inni. Teraz zapragnie być sobą. Ale co to znaczy?
Powieść napisana jest lekkim językiem i naprawdę trzyma w napięciu. Znajdziecie w niej doprawdy szaloną fabułę, mnóstwo zwrotów akcji, nietuzinkowe postaci. Wiele tajemnic z różnych czasów, bo nie tylko dotyczących Konrada. Bardzo podoba mi się wątek odkrywania rodzinnej przeszłości, poznawania przodków, o których istnieniu Magda nie miała pojęcia. Poznawania nie tylko ich historii, ale ich samych, osobiście. Dużo rozważań, piękne widoki na Islandii i w Andach, romans.
Czy istnieje dobre kłamstwo? Czy prawda jest ponad wszystkim? Czy da się żyć tak niewinnie, jakby chciała Magda? Tak, żeby wszystko było jasne, czyste, proste, niezakłamane? Czy człowiek może się diametralnie zmienić, a jednocześnie wciąż chcieć od życia tego samego? Wiele takich pytań padnie w czasie czytania"Licząc gwiazdy".
To naprawdę niezwykłe, ale przeczytałam tę powieść w dwa wieczory. Z tymi wszystkimi obowiązkami to niemalże niewykonalne. A jednak. Nie mogłam się oderwać. Czyta się doskonale. Gdyby wyszła dwa miesiące temu, napisałabym, że to idealna lektura na wakacje. Jako że lato dobiega końca, napiszę, że jest idealna właściwie na każdy czas. I tak właśnie jest. Polecam całym sercem!



 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

wtorek, 31 marca 2020

Niewidzialny człowiek – Herbert George Wells

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2020
Oprawa: twarda
Liczba stron: 196
Tytuł oryginału: The Invisible Man
Przekład (z j. angielskiego): Eugenia Żmijewska
ISBN: 978-83-8116-825-0





Tytuł, jak myślę, jest znany wszystkim, a przynajmniej zdecydowanej większości czytelników. Toż to żadna nowość, a klasyka sprzed ponad 120 lat. Z pewnością można wypożyczyć z biblioteki, ja jednak zawsze wolę mieć swoje egzemplarze "książek ważnych". 
Pamiętam, że czytałam "The Invisible Man" jakieś sześć, może siedem lat temu. W oryginale, jeszcze na czytniku. Bardzo mi się wówczas powieść spodobała, dlatego postanowiłam przeczytać ją ponownie, tym razem w przekładzie. Zacznę tym razem od innej strony niż zwykle (w końcu sama się tym zajmuję), czyli od tłumaczenia. To jest bardzo dobre, czytało mi się naprawdę przyjemnie. Klimat języka tamtych czasów został pięknie oddany, co przy takich klasykach ma niemałe znaczenie. Naprawdę można poczuć się jak na przełomie XIX i XX wieku. Jednak...
Jednak jest to bardzo trudna recenzja, ponieważ zupełnie nie wiem, co mam w niej napisać. Historyjka ciekawa, choć niespecjalnie wciągająca. Pomysł rewelacyjny jak na koniec XIX stulecia, ale już niekoniecznie jak na czasy nam współczesne. W czasie czytania nie czułam absolutnie nic. Zero emocji! Mając w pamięci satysfakcję z lektury sprzed lat i widząc opinie o powieści zamieszczone na końcu książki, czułam się tym bardziej zbita z tropu. Dlaczego mnie to nie rusza? Przecież to taka wielka powieść! Taka, ponoć, ponadczasowa, taka aktualna... Nic, chyba oślepłam. Może Wy znajdziecie w niej tę magię, którą potrafili dostrzec Paweł Deptuch Jerzy Rzymowski czy Monika Matura. Życzę Wam tego z całego serca, bo choć ja mam pustkę w sercu i umyśle, to uważam, że powieści Wellsa naprawdę powinno się poznać.
Pokrótce zatem o treści, byście w ogóle wiedzieli, z czym to się je. Pewnego dnia do gospody "Pod Dyliżansem" przybywa dziwny gość. Właścicielka jest jednak i tak zadowolona, bo w porze zimowej gość, który chce zatrzymać się na dłużej niż jedną noc to raczej rzadkość. Szczególnie, że ten chce dobrze zapłacić, byleby tylko mieć ciszę i spokój na przeprowadzenie swoich eksperymentów. Początkowo nie wiemy, na czym one polegają, choć oczywiście możemy się co nieco domyślać. Wszak tytuł powieści sporo podpowiada, a my aż tak głupi nie jesteśmy. Potem akcja mocno się rozkręca i poznajemy lepiej Niewidzialnego człowieka. Nie jest to jednak typ bohatera, którego można polubić. Ba, nawet współczuć mu trudno, czy go zrozumieć. Jest po prostu złym, nieczułym, wściekłym człowiekiem, który myśli jedynie o sobie. Można by powiedzieć, że jest człowiekiem nieludzkim, że niewidzialność, którą wynalazł odarła go z człowieczeństwa. To, co początkowo widział jako cud i nadzieję na lepsze jutro, okazało się jego prawdziwym przekleństwem i to w każdej sferze życia. Patrząc na powieść z tej perspektywy można rzeczywiście przyznać, że jest ona aktualna. Często, niestety, różne wynalazki, jeśli wpadną w łapska nieodpowiednich osób, mogą przynieśc więcej szkód niż korzyści, nawet jeśli z założenia są "dobre" i miały być przełomowe dla rozwoju ludzkości.
Jeśli chodzi o gatunek, to powiedziałabym, że to w pewnym sensie western z wątkiem fantastycznym niż fantastyka czy horror.  Może współczesnym Wellsowi jawił się jako ten ostatni, bo rzeczywiście postać niewidzialnego człowieka, który może wszystko i którego nijak nie można pochwycić za jego liczne zbrodnie jest przerażająca. Jednak ponad stulecie kolejnych powieści, opowiadań, filmów i gier komputerowych sprawiło, że "Niewidzialny człowiek" postarzał się raczej kiepsko. Smak dobrego wina na pewno zwietrzał. Zdecydowanie bardziej podobały mi się "Wyspa doktora Moreau" i "Wehikuł czasu".
Czy zatem warto? Uważam, że tak. Bo zawsze warto poznać klasykę, pionierów, tych, którzy przez lata i dekady byli inspiracją dla kolejnych. A jeśli nawet nie dlatego, to choćby po to, by nasycić się tym językowym pięknem, który tak trudno znaleźć we współczesnej literaturze, często nawet tej pretendującej do wyższej półki.


 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

czwartek, 20 lutego 2020

Niebo na uwięzi – Christine Leunens

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2020
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 358
Tytuł oryginału: Caging Skies
Przekład (z j. angielskiego): Mariusz Warda
ISBN: 978-83-8116-558-7






Przypadająca w tym roku okrągła rocznica zakończenia II wojny światowej zaowocuje z pewnością ukazaniem się wielu książek dotykających tego tematu. Było to widać już na początku roku, gdy na księgarskich półkach wystawiono wiele pozycji dotyczących Auschwitz. Jeden z redaktorów My Weekly porównuje "Niebo na uwięzi" do kilku znanych powieści wojennych, stwierdzając, że powieść Christine Leunens jest z nich najlepsza. Trudno mi to potwierdzić, jako że nie czytałam ani "Tatuażysty z Auschwitz", ani "Złodziejki książek" (oglądałam film), ani też "Chłopca w pasiastej piżamie". Mogę jednak z czystym sercem przyznać, że "Niebo na uwięzi" jest doskonałą lekturą, z którą naprawdę warto się zapoznać. Choć minęły już dwa tygodnie odkąd przeczytałam ostatnią stronę, wciąż ta książka do mnie wraca, wciąż pracuje w mojej głowie. To natomiast najlepszy dowód na to, że czas czytania jej nie był czasem straconym.
Tyle tytułem wstępu. Do rzeczy zatem. Co uderzyło mnie chyba najbardziej to to, że Autorka ukazuje nam grozę wojny, właściwie tej wojny nie pokazując. Czysto wojennych opisów mamy zaledwie kilka stron. Nie ma tu wielkich scen batalistycznych, ani partyzantki. Nie przedzieramy się kanałami, nie przeżywamy grozy obozowej. Akcja toczy się w Wiedniu, byłej stolicy Austrii, która przecież stała się częścią III Rzeszy. 
Głównym bohaterem jest młody Johannes, którego poznajemy jeszcze jako dzieciaka. Chłopiec wstępuje najpierw w szeregi Jung Volk, potem do Hitlerjugend. Jest całkowicie zafascynowany Adolfem Hitlerem. I tu znów doskonałe ukazanie tego, jak ideologia wpływa na codzienne życie, na postrzeganie  otaczającej przestrzeni, ludzi wokoło, nawet tych najbliższych. Hitler dla Johannesa staje się największym idolem, kimś ważniejszym od Boga, od matki, od ojca. Wszystko, czego uczą w szkole i w młodzieżowej organizacji jest Prawdą przez wielkie P. W końcu Hitler jest nieomylny. Znamienna jest scena, w której Johannes wraca do domu szczęśliwy, że teraz będzie mógł nauczyć swych rodziców tego wszystkiego, czego za ich czasów nie uczono. Dzięki temu staną się lepszymi Niemcami, lepszymi ludźmi.
Niestety wojna nie oszczędzi młodzieńca. Choć nie stanie w szeregach walczących na froncie, przyjdzie mu zapłacić całkiem wysoką cenę za to, że jego idol rozpętał konflikt zbrojny na światową skalę. Ranny w czasie jednego z nalotów, zostanie zmuszony do powrotu do domu i pozostania w nim na dłuższy czas. Wówczas odkryje mroczną rodzinną tajemnicę. Jego rodzice nie tylko nie są zbyt przychylnie nastawieni do nazistowskiego porządku świata, ale... w swym domu ukrywają młodą Żydówkę. Niespodziewane spotkanie Elzy zupełnie odmieni życie dwojga młodych ludzi, szczególnie później, gdy rodzice nagle "znikną".
Właściwie większość akcji rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami, w domu i w... głowie Johannesa. I to kolenjy nieczęsto spotykany zabieg, szczególnie w literaturze dotyczącej wojny. Przypomina mi to trochę "Niemców" Leona Kruczkowskiego, choć przyznaję, że dawno już tej pozycji nie czytałam i mogę się mylić, porównując je ze sobą.
Autorka fantastycznie oddała stan umysłu Johannesa. Na stronach powieści znajdziecie skrajne uczucia – miłość, nienawiść, pożądanie, złość, chęć bycia górą, a jednocześnie całkowite poddanie się. Uczuć Elzy właściwie nie poznajemy. Czy to, co pokazuje Johannesowi jest prawdziwe? Które z jej uczuć to tylko gra? Idealnie pasuje tutaj cytat z myśli Johannesa: "(...) kiedy śmierć puka do drzwi, nie wszyscy zachowują się tak, jak w czasie pokoju lubią myśleć, że by postąpili".
Nijak nie sposób by opisać tej książki wyświechtanym już nieco stwierdzeniem "wojna i miłość". Bo i wojny tu de facto niewiele i o miłości trochę trudno mówić. Dodatkowo, mniej więcej jedna trzecia akcji rozgrywa się w czasach powojennych, co również jest niezmiernie ciekawe i zupełnie niespodziewane. Przynajmniej to, co się wówczas dzieje jest niespodziewane. Nie mogę Wam jednak nic na ten temat napisać, żeby nie psuć przyjemności z lektury. Zakończenie także jest mocno zaskakujące.
Zresztą gdzieś od trzysetnej strony, a może nawet wcześniej zaczęłam się bardzo poważnie zastanawiać, co jest prawdą, a co – być może – wymysłem chorego umysłu człowieka, któremu ideologia wypaczyła umiejętność postrzegania świata i zniszczyła moralny kręgosłup. Do chwili obecnej, nie jestem pewna, jak brzmi odpowiedź na to pytanie.
Warto jeszcze na zakończenie wspomnieć, co zresztą widoczne jest na okładce, że na podstawie powieści nakręcono film. Może nie tyle na podstawie, co raczej z inspiracji. Film oskarowy, co tu dużo mówić... Obejrzałam. Moja opinia? Jest tak druzgocąca, że pominę ją milczeniem. Choć mojemu mężowi film bardzo się podobał (nie czytał powieści).
Jedynym minusem książki jest to, że znalazłam w niej zbyt dużo błędów. Na szczęście nie merytorycznych, ale jednak bardzo irytujących, leżących po stronie wydawnictwa, a nie autorki.  Oczywiście nie wpływa to na fakt, że lekturę gorąco polecam.

 
 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

piątek, 3 stycznia 2020

Człowiek, który był Czwartkiem. Koszmar senny – Gilbert K. Chesterton

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2019
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 232
Tytuł oryginału: The Man Who Was Thursday
Przekład (z j. angielskiego): Tomasz Bieroń
ISBN: 978-83-8116-782-6





Choć na Dune Fairytales możecie znaleźć na razie recenzję zaledwie jednej książki autorstwa Chestertona, to miałam okazję przeczytać ich już kilka. A następnie jeszcze zapoznać się z jego biografią, która wyszła spod pióra Krzysztofa Sadło. Dzisiaj kilka słów o powieści zupełnie innej od wszystkich, na której lekturę czekałam dość długo, a teraz doczekałam się dzięki wydaniu jej nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. 
Jest to naprawdę oryginalna, cudownie dziwaczna, prowokująca do myślenia opowieść o angielskim detektywie nazwiskiem Syme, który infiltruje grupę anarchistów. Tajemnica, przygoda, powieść szpiegowska, satyra społeczno-polityczna, filozoficzne rozważania, studia psychologiczne, surrealizm, absurd... mnóstwo chrześcijańskiej symboliki, która uwidacznia się dopiero z postępem lektury. Zresztą tak dzieje się w większości powieści Chestertona, protestanta z urodzenia, który dokonał konwersji na katolicyzm.
„Człowiek, który był czwartkiem...” to wyjątkowa książka, która zaczyna się od powieści szpiegowskiej, tajemniczej policji infiltrującej anarchistów i swoistej gry w chowanego. Dość wcześnie pojawiają się filozoficzne wędrówki, które później staną się niejako osią powieści. Stół w barze, który okazuje się windą prowadzącą do lokalnej, podziemnej siedziby anarchistów, jest początkiem prawdziwej jazdy bez trzymanki", która z każdą chwilą staje się bardziej wyboista, dzika i na pewno coraz dziwniejsza.
Nie trzeba być praktykującym chrześcijaninem, aby zrozumieć lub wyciągnąć coś z tej historii, ale część alegorii może umknąć czytelnikowi, który nie jest zaznajomiony z podstawami Księgi Rodzaju. Kostiumy noszone pod koniec książki, przedstawiają to, co zostało stworzone w danym dniu. Niedziela, „szabat”, „pokój Boży”... Nie bez znaczenia jest również imię dziewczyny, którą polubił Syme, Rosamond, co po łacinie oznacza „Różę Świata”, tytuł nadawany zwykle Maryi Dziewicy.
Powieść czyta się po prostu doskonale i na długo pozostaje ona w pamięci. Choćby ze względu na takie cytaty jak ten z ostatniego rozdziału: Dlaczego każda najmniejsza rzecz na ziemi toczy wojnę ze wszystkimi innymi? (...) Dlatego, aby temu bluźniercy szatanowi można było rzucić w twarz jego największe kłamstwo, abyśmy naszymi łzami i cierpieniem zasłużyli na prawo powiedzenia mu prosto w oczy: <kłamiesz!>..
Mamy tu magiczny realizm, filozofię i humor, a wszystko to u Autora, który wielu kojarzy się głównie z książkami o chrześcijańskiej ortodoksji, więc i dla wielu może okazać się nieco zaskakujące.
Nie zawiodłam się! To najciekawsza książka Chestertona, z jaką się dotychczas spotkałam. Gorąco polecam!



 
 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka: