Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyzwanie "Czytam fantastykę". Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyzwanie "Czytam fantastykę". Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Zatrzymać iskry – Grażyna Kamyszek

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 206
ISBN: 978-83-64426-16-2





"Zatrzymać iskry" to dalszy ciąg opowieści o życiu Renaty Sadzik-Parker. Tym razem jednak będzie nieco inaczej niż w powieści "Zobaczyć iskry" i to nie tylko dlatego, że zabraknie – z oczywistych względów – Martina. A i życie Renaty, można powiedzieć, wywróciło się do góry nogami, chociaż jak najbardziej w pozytywnym kierunku.
Tematyka drugiego tomu historii Renki jest zupełnie inna, niż wcześniej nam znanej opowieści. Niewiele tym razem Autorka poświęca przemyśleń emigracji zarobkowej – jest ona poniekąd którymś tam z kolei tłem. Wspomina się o niej od czasu do czasu, wszak gdyby nie ten społeczny problem, Renata nigdy pewnie nie znalazłaby się w Gelsenkirchen. 
W "Zatrzymać iskry" Renata jest już nie opiekunką seniorów, ale młodą żoną i matką bliźniaków, Ani i Martina. Między nią a Thomasem wszystko zdaje się układać. Uprawomocnia się orzeczenie o nabyciu spadku po Martinie, dzięki czemu Renata otrzymuje pewien "mająteczek". Zbyt różowo? Jak to w życiu bywa, wata cukrowa zostaje posolona litrami łez, a radosne krzyki nowonarodzonych bliźniaków przerywane są szlochem dorosłych i krzykiem pełnym żalu. Co się stanie? Nie napiszę, ale mogę Wam zdradzić, że będzie się działo całkiem sporo.
Tym razem większe znaczenie dla wydarzeń będzie miała babcia, seniorka rodu Sadzików, uparta starowinka, która od młodości ma pewne marzenia, z którymi dotąd się nie ujawniła. A jej koleżanki, "staruszeczki, moherowe panieneczki" dadzą nie raz popalić i Sadzikom i Parkerom. Niezmiernie ważną postacią powieści jest pani Edel, koleżanka Anny z domu seniora. Jej historia z pewnością Was wzruszy i zapadnie w pamięci jako pewien symbol tysięcy niemieckich i polskich kobiet, które przeżyły "wyzwolenie". Jej przyjaźń z babcią Sadzikową też okaże się w pewnym stopniu symboliczna. 
Co z pozostałymi bohaterami? Jednym wiedzie się lepiej, innym gorzej. Jedni przychodzą, inni odchodzą. Nad niektórymi uronicie łzy, innymi zupełnie się nie przejmiecie. Czy Renata znajdzie przyjaciół na niemieckiej ziemi? Czy może namówi męża do przeprowadzki do Polski? Jak zareaguje rodzina na pojawienie się w niej dwóch maluchów o ciemnej skórze? 
Mam wrażenie, że dalszy ciąg opowieści o Rence jest znacznie smutniejszy od pierwszego. Choć nadal pojawiają się tu radosne chwile, choć raz po raz któryś z bohaterów sypnie żarcikiem, jakoś tak nie było mi do śmiechu. Jedynie chyba w sytuacjach, gdy główne skrzypce grała babcia Sadzikowa. Ona rzeczywiście rozładowywała atmosferę, która co i rusz gęstniała.
Nad głowami Renki i Thomasa pojawiają się ciemne chmury. Czy znowu zabłysną na ich niebie promienie słońca? Czy ich dzieci będa się wychowywać pod niebem polskim, czy niemieckim, czy może...?
Ogólnie powieść bardzo mi się podobała i uważam, że trzyma poziom pierwszej części. Może właśnie dlatego, że Autorka nie powielała tematów, ale wskazała na zupełnie inne sprawy. Tak, jak to bywa w życiu – człowiek zakłada rodzinę, rodzą się dzieci – zmieniają się cele, priorytety, marzenia. Grażyna Kamyszek pokazała to idealnie.
Co mi się nie podobało? Te stany "podkurzenia" Renaty. Co to, u diabła, znaczy "podkurzenie"? Albo jest zdenerwowana, albo wkurzona, albo ma wybuch i wówczas już "podkurzenie" nie ma z tym wiele wspólnego. Niezgrabne jakieś to określenie po prostu, ale właściwie skoro pojawiało się w pierwszej części, to należało się trzymać nomenklatury. Jakoś denerwowało mnie nazywanie dzieci "czekoladkami". Rozumiem, że miało to być na żarty i z miłością, a jednak nie mogę sobie wyobrazić, by jakaś matka tak mówiła o własnych pociechach. Ale to już może moje czepianie się, bo powieść ciekawa i mądra, korekta całkiem dobra, więc czegoś uczepić się było trzeba...
Tak więc polecam wszystkim, którzy czytali "Zobaczyć iskry". Tym zaś, którzy jeszcze nie zapoznali się z pierwszą częścią przygód Renki – proponuję od razu zaopatrzyć się w oba tomy.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:
http://dzosefinn.blogspot.com/2014/12/2-przeczytam-tyle-ile-mam-wzrostu.html



Książka przeczytana w ramach Wyzwania: 
 

czwartek, 11 grudnia 2014

Oficjalny album Assasin's Creed Unity – Paul Davies

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2014
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 192
Tłumaczenie (z języka angielskiego): Tomasz Zysk
ISBN: 978-83-7785-579-9








Od razu i bez bicia przyznaję się, że nigdy dotąd w żadną grę z serii Assasin's Creed nie grałam, choć niejednokrotnie o tym myślałam. Po prostu nie jestem specjalnie graczem. Za to potrafię docenić dobrą grafikę w grze. To zaś, co zobaczyłam na stronach wydanego właśnie albumu zdecydowanie przekracza pojęcie grafiki. To Sztuka przez duże S.
Kiedy słyszę słowo "Assasin" zawsze mam dreszcze. Kiedyś bardzo się tym tematem interesowałam (właściwie nadal mnie pociąga) – w ogóle krucjatami i walkami w Ziemi Świętej, dużo czytałam i tak już zostało. Niedawno przyszło mi tłumaczyć dość długie opowiadanie dotyczące kasty Asasynów i pamietam, że w tym czasie używałam całkiem często zakładki promującej "Assasin's Creed. Objawienia". Wielka była więc moja radość, kiedy na rynku pojawił się album "Assasin's Creed Unity", a jeszcze większa, gdy znalazł się w moich dłoniach i mogłam go godzinami chłonąć wszelkimi zmysłami.
Od pierwszej chwili uwagę zwraca okładka, a właściwie obwoluta. To pierwsza podpowiedź dotycząca tego, co znajduje się w środku. Otóż gilotyna... Wielka rewolucja francuska, a do tego uzbrojony po zęby asasyn. Już mi się podoba. Zdejmuję obwolutę, ponieważ nigdy nie czytam z obwolutami, by ich nie uszkodzić. Moim oczom ukazuje się fantastycznie zaprojektowana i wykonana, gruba oprawa z granatowym, błyszczącym symbolem asasynów. Jest dobrze, bardzo dobrze, a to dopiero początek. Na dodatek cały czas czuję zapach świeżej farby drukarskiej. Jestem w siódmym niebie, mimo że przecież jeszcze nie zdążyłam otworzyć albumu.
Wiedziałam mniej więcej, że mogę spodziewać się czegoś z wyższej półki. Po pierwsze Ubisoft (wszak co dzień widzę Settlersów), po drugie Zysk i S-ka (nie wydają bubli), po trzecie w końcu – Asasyni, których widziałam nie raz – na okładkach gier, na okładkach książek, na zakładkach, na jakichś pojedynczych grafikach w sieci. Do tego doszła jeszcze niespodzianka, bo nie wiedziałam, że ta część gry rozgrywa się w moim ukochanym Paryżu. 
Powoli kartkuję, wdycham przyjemne opary, przenoszę się do świata przeszłości... Na razie tylko przeglądam, nie czytam, nie poświęcam pracom zbyt wiele czasu. Chcę jedynie poczuć smak tego świata. Jest wspaniały. Barwny, wielowymiarowy, fantastyczny. Paryż, jaki znam miesza się tu z Paryżem, o jakim tylko czytałam i słuchałam. Wspaniałe wrażenie, niewiarygodna podróż do przeszłości. Wracam do początku, czytam przedmowę. Dowiaduję się kilku podstawowych rzeczy o grze i o założeniach, jakimi kierowali się twórcy AC Unity.
Głównym bohaterem gry i albumu jest Arno Dorian, młody szlachcic, któremu udaje się zbiec z Bastylii. Tam też poznaje człowieka, który odmienia całe jego życie. Teraz Arno jest asasynem, a towarzyszyć mu będzie piękna Elise. Bohaterom gry zdaje się nie przeszkadzać specjalnie fakt, że on jest asasynem, a ona templariuszką, choć te dwa zgromadzenia walczą ze sobą od wieków. Przynajmniej takie wrażenie miałam oglądając album – być może, gdybym zagrała w AC Unity, zmieniłabym zdanie.
W albumie poznamy kolejne etapy prac nad postaciami występującymi w grze oraz miejscami, w których rozgrywa się jej akcja. Cała gra została stworzona na bazie hasła: "światło – dym – rozpad – barwa", co prace przedstawione w albumie oddają bardzo drobiazgowo.
"Oficjalny album Assasin's Creed Unity" to właściwie ilustrowana encyklopedia po świecie gry i po historii Francji. Nie tylko z czasów rewolucyjnych, ponieważ w grze (i albumie) występują trzy anomalie czasowe. Jedna z nich przenosi nas w czasy tzw. la belle epoque, druga do okupowanego przez hitlerowców Paryża, a trzecia do średniowiecza. Przejścia te dały twórcom wiele możliwości rozbudowania świata, a nam – czytelnikom, graczom, miłośnikom sztuki – piękne grafiki i obrazy, które możemy podziwiać na kartach albumu i prawdopodobnie w jeszcze lepszej (bo "żywej") wersji w grze.
Poza zapierającymi dech w piersiach widokami Paryża, pięknymi wnętrzami królewskich komnat, śmierdzącymi kanałami i scenkami rodzajowymi opowiadającymi Historię przez duże H, mamy również możliwość dogłębnie poznać strój i uzbrojenie Arna. W albumie znajduje się bowiem mnóstwo prac koncepcyjnych dotyczących tej postaci – od pierwszych szkiców, które powstały jeszcze zanim dokładnie ustalono treść gry, do ostatecznej wersji, w którą możecie się wcielić w AC Unity. Niesamowita gratka dla osób interesujących się historią mody i broni. Prawdziwa perełka.
Poświęciłam albumowi wiele godzin, choć tekstu jest niewiele. Ani za mało, ani za dużo. Dokładnie tyle, ile być powinno. A mimo to czas mijał, a ja wciąż byłam w Paryżu. Czułam jego zapach, jego smak, odgłosy, które dochodziły z szeleszczących stron zadrukowanych naprawdę niesamowitymi pracami graficznymi. Jakbym uczyła się historii od nowa. I wciąż z tyłu głowy ta jedna myśl: "Chciałabym zagrać, chcę tę grę". 
Album mogę porównać chyba jedynie do artbooka Diablo III. Choć ich tematyka jest kompletnie różna (pomijając fakt, że oba dotyczą gier komputerowych), to oba zapierają dech w piersiach i kradną z życia długie godziny.
Znalazłam w tekście jedną literówkę i pominęłabym to zupełnie milczeniem, gdyby nie inny minus dotyczący tekstu. Dlaczego ktoś postanowił, że będzie on wyjustowany jedynie lewostronnie? Te szlaczki, które zdania tworzą z prawej strony, powodują straszliwy chaos na tak dopracowanym tle prac. Choć to jedyny minus całego albumu, to jednak dla mnie dość znaczny, bo burzy porządek i elegancję całego wydania.
"Oficjalny album Assasin's Creed Unity" to idealny prezent nie tylko pod choinkę i nie tylko dla miłośników gry. Gorąco polecam.






Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Zysk i S-ka



poniedziałek, 8 grudnia 2014

Kontrrewolucja – Piotr Langenfeld

Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2014
2 tom serii
Oprawa: miękka
Liczba stron: 332
ISBN: 978-83-64523-16-8









Wiemy już, że jesteśmy w alternatywnym świecie, w którym wojna nie skończyła się w maju 1945 roku. Chociaż, gwoli ścisłości, skończyła się po to tylko, by po kilku tygodniach wybuchła nowa. Stalin ruszył na Zachód, a Anglia, Francja, Stany Zjednoczone i cała reszta aliantów nie chcieli słuchać Andersa i Polaków, którzy przed nim ostrzegali. Totalne zaskoczenie, zupełny brak przygotowania, rozprężenie na frontach. Armia Czerwona niczym nawałnica prze na zachód Europy i zdobywa kolejne przyczółki. Zalew czerwonoarniejców nie napawa optymizmem... I chyba jedyną niemiłą niespodzianką dla Rosjan jest bunt w Ludowym Wojsku Polskim – tego nie przewidział ani strateg Puganow, twórca planu zdobycia Europy, ani nawet sam Wielki Wódz. Polacy postanowili się zbuntować, a ich opór wobec czerwonej gorączki rozpoczął tytułową kontrrewolucję.
O ile w pierwszym tomie serii, czyli w "Czerwonej ofensywie", Langenfeld wydawał się leczyć polskie kompleksy, przedstawiając Polaków jako fantastycznych żołnierzy bijących się o wolność całej Europy, tak teraz pokazuje trochę inną stronę tych noszących na czapkach i hełmach białego orzełka. W "Kontrrewolucji" oglądamy ich trochę oczami sprzymierzeńców, którzy psioczą i marudzą na Polaków – bo za odważni, za bardzo się wyrywają do walki, ryzykują życiem ponad miarę, a przede wszystkim (i tu chyba leży piec pogrzebany), skubańcy, mieli rację co do Ruskich. I choć żaden Polak na stronach tej powieści nie jest czarnym charakterem, choć żaden nie robi niczego złego (co może trochę denerwować czytelnika) – to Autor zdaje się pokazać, że Polacy nie byli w owym czasie narodem lubianym.
Spotykamy, oczywiście, znanych nam już bohaterów. Znów olbrzymie znaczenie dla akcji będą mieć Jan Węgliński i Aleksy Puganow. Uczestniczymy w zakulisowych rozgrywkach na najwyższym szczeblu, bo tym razem sporo będzie też Trumana i Churchilla. Dużo walki, dużo frontu, spektakularne wybuchy, nowa broń... 
Tak, nowa broń zdaje się być tematem jakby przewodnim tego tomu. Alianci na faszystach niemieckich zdobyli nowe technologie, które miały doprowadzić hitlerowców do zwycięstwa. Każdy łapał coś dla siebie. Zabrali i Sowieci. Teraz knują, starając się zaskoczyć Zachód. Pewien pociąg wiezie na front niebezpieczne silniki rakietowe i... jeszcze bardziej niebezpiecznego naukowca. Czy uda mu się dotrzeć do celu i rozpocząć nowy etap działań wojennych?
Akcja "Kontrrewolucji" rozgrywa się w letnich miesiącach 1945 roku. Właściwie na przestrzeni około trzech tygodni. Nieuchronnie zbliżamy się do pierwszej dekady sierpnia. Czekamy z niecierpliwością, co też Autor napisze o wojnie na Pacyfiku. Czy na Hiroszimę i Nagasaki spadną amerykańskie bomby atomowe? Czy wyścig zbrojeń zostanie na chwilę zakończony zwycięstwem Amerykanów? Dowiadujemy się tego dopiero na ostatnich stronach powieści. Potem jeszcze tylko chwila, moment i te trzy słowa, które z jednej strony straszliwie denerwują, a z drugiej pobudzają apetyt – ciąg dalszy nastąpi...
Nie zauważyłam tego w pierwszym tomie, tym razem rzuciło mi się w oczy – Langenfeld buduje coraz bardziej złożone zdania. I chwała mu za to. Lubię tak, a jest to coraz rzadziej spotykane. Muszę jednak przyznać, że nie zawsze sobie z tym radzi i czasami gdzieś się w tych zdaniach gubi. Brakuje jakiegoś przecinka, szyk przestawny powoduje jakieś zamieszanie. Ale tak, czy owak – bardzo mnie to cieszy, że próbuje i w większości przypadków wychodzi mu to naprawdę dobrze. Poza tym dodaje powieści smaczku. Wolne narady, opisy miejsc i ludzi oraz planów są opowiedziane właśnie takimi długimi, wielokrotnie złożonymi zdaniami. Po czym następuje scena z frontu, nalot samolotowy, potyczka w lesie – zdania krótkie, energiczne, pełne zapachów i odgłosów. Zmiana tempa akcji następuje więc również za pomocą samego narzędzia, jakim jest język. Rewelacyjna sprawa!
Książka jest ładnie wydana, w wytrzymałej oprawie. Nie znalazłam jakichś rzucających się w oczy błędów, więc i korekta i redakcja dobrze sobie poradziły. Minusy? Mimo, że książka jest ciekawa i naprawdę wciągająca, czyta się ją dość wolno. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego.
Na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa? Kupcie książkę i przekonajcie się sami.




 


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK
 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Czerwona ofensywa – Piotr Langenfeld

Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2014
1 tom serii
Oprawa: miękka
Liczba stron:315
ISBN: 978-83-64523-04-5
 
 
 
 
 
 
Wiecie już być może, że historia jest moją wielką pasją i odwzajemnioną miłością. Jak każdy chyba lubię sobie również gdybać. Co by było, gdyby... Chyba między innymi dlatego tak cenię sobie prozę Pilipiuka – ponieważ nie boi się gdybania. 
Historia alternatywna zaliczana jest dzisiaj do gatunku fantastyki i chyba słusznie. Choć przyznać trzeba, że czasami napisanie takiej opowieści może się okazać trudniejsze niż "po prostu" opisanie tego, co rzeczywiście miało miejsce. Doskonała znajomość sytuacji społeczno-politycznej, możliwości poszczególnych stron konfliktu (bo najczęściej mamy z nim, w mniejszym czy większym stopniu, do czynienia), wybujała wyobraźnia, która jednak tkwi w realiach. Oto cechy, którymi musi się charakteryzować autor zasiadający do pracy nad historią alternatywną. Szczególnie, jeśli zamierza wywrócić do góry nogami nie jeden kraj, ale właściwie całą planetę. Czy Piotr Langenfeld jest takim autorem i czy jego "Czerwona ofensywa" rozpoczyna udany cykl? Przekonajcie się.
W naszej prawdziwej Polsce data 8 maja, o dziwo, nie odbija się szerokim echem. Owszem, niby wszyscy wiedzą, że zakończono działania wojenne w Europie, że II wojna światowa się skończyła. Jednak zdecydowanie wolimy świętować odzyskanie niepodległości po zaborach oraz opłakiwać rocznicę ataku hitlerowskich Niemiec na Polskę, niż ich pokonanie. Tak więc dzień ten nie różni się specjalnie od innych, choć był dniem zwycięstwa nad okrutnym totalitaryzmem. Być może tak niechętnie o nim mówimy, bo wiemy, że dla Polski i Polaków okupacja się tak do końca nie skończyła? Że zostaliśmy poniekąd sprzedani Stalinowi? A co gdyby... Gdybyśmy mieli szansę na dalszą, otwartą walkę z Sowietami? I to jeszcze z pomocą zachodnich sojuszników? Ciekawe... Czytając "Czerwoną ofensywę", zastanawiałam się, czy Autor bardziej chciał wyeksponować realną groźbę czerwonej rewolucji w Europie Zachodniej, czy właśnie szansę na to, by Polacy nie musieli przeżywać PRLu. 
Otóż w świecie, który wykreował Langenfeld wojna skończyła się tylko pozornie. Choć Alianci balują, opijają swe zwycięstwo i zaczynają czuć pierwszy oddech pokoju... Stalin nie śpi. Planuje inwazję, o jakiej świat nie słyszał. Prawdziwy Blietzkrieg w wydaniu sowieckim. Zainstalowani dawno szpiedzy, plan, który musi się powieść, a przede wszystkim element zaskoczenia – one mają zagwarantować Dobremu wujkowi Stalinowi szybkie zwycięstwo, a Europie przynieść "dary" komunizmu. Nikt nie chce słuchać Polaków, którzy donoszą, że w ZSRR "coś się dzieje". Coś niepokojącego. Kto by słuchał Andersa, kiedy wiadomo, że czuje niechęć do sojuszników, że cały czas stara się odzyskać Polskę, że nie godzi się na jałtańskie ustalenia, że nie chce, by biały orzeł w koronie został zastąpiony sierpem i młotem?
Zaskoczenie i kompletny brak przygotowania – oto odpowiedź wolnej, Zachodniej Europy na atak ze strony nie tak dawnych sojuszników. Sowiety prą do przodu, na zachód, na zachód, na Ren, za Ren, dalej, przed siebie. Grabiąc, paląc, nie biorąc jeńców, pozostawiając po sobie łzy i zgliszcza. Źli Sowieci. Jak ich pokonać, gdy brak broni i ludzi, bo przecież tylu posłano do walki z Japonią, by i USA mogły odetchnąć? Pada nawet propozycja, by uzbroić Niemców!
Atak Armii Czerwonej poprzedzić mają natarcia Ludowego Wojska Polskiego. Wszak w razie porażki (w konkretnej potyczce, bo nikt nie zakłada porażki totalnej, możliwe jest tylko zwycięstwo), zginą najpierw Polacy. Po co od razu słać na front towarzyszy-Rosjan? Polacy stają więc po dwu stronach frontu – część z nich w LWP, część wśród zachodnich wojsk. Przyjdzie im dokonać niełatwego wyboru. Na kogo postawią i dlaczego? Jak na tym wyjdą?
Nie wiem, czy takie było założenie Autora, czy tak po prostu wyszło – trzeba przyznać, że zabieg okazał się ciekawy, acz nie do końca przekonujący. Powieści na kanwie historycznej zazwyczaj opowiadają losy bohatera, bądź bohaterów wykreowanych. Mniejsze bądź większe znaczenie mają wówczas postaci historyczne i w różnym stopniu są przedstawione. Langenfeld natomiast rewelacyjnie oddał takie osoby jak Truman, Anders, Montgomery, Eisenhower, czy Patton. Napięcie w czasie ich rozmów jest niesamowite. Gorzej natomiast poradził sobie z tymi, którzy mieli chyba w założeniu popychać akcję do przodu. Postaci te są jakby jednowymiarowe. Wiadomo, że Polak będzie dobry, Sowiet zły, Polak honorowy, Rusek zapity itd. Bohaterami nie wstrząsają żadne osobiste potyczki z przeszłości. Czegoś brakuje. Żaden nie zapada specjalnie w pamięć.
Powieść nadrabia bardzo w płaszczyźnie opisów walk i broni. Autor rzeczywiście odrobił zadanie domowe z historii. Zresztą nie powinno to dziwić, kiedy zapozna się z jego dotychczasowym dorobkiem. Opisy bitew trzymają w napięciu, niemalże słychać armatnie wystrzały, niemal czuć w ustach słonawy posmak krwi. W uszach dudni, w nos wdziera się dym. Olbrzymi plus.
Powieść chyba ma leczyć nasze narodowe kompleksy. Czy to źle? Niekoniecznie. Zależy od tego, czego poszukujecie w lekturze. Zresztą tak naprawdę trudno oceniać całość, kiedy... jest to dopiero początek. Może w drugim tomie Langenfeld zwrócił większą uwagę na bohaterów, którzy chyba mają być pierwszoplanowymi postaciami.
Odpowiadając na zadane na początku pytanie: Langenfeld świetnie poradził sobie z fabułą i ukazaniem żywych postaci historycznych. Dobrze poszło mu z wprowadzeniem spisku, mocną stroną powieści są sceny batalistyczne i drobiazgowy opis broni. Gorzej, niestety, jest z głównymi bohaterami, wśród których ze świecą szukać prawdziwego człowieka, w którego żyłach płynie krew, który nie jest biały albo czarny (czy w tym przypadku... czerwony).
Książka jest bardzo ładnie wydana, choć kilka błędów znalazłam. Na szczęście nie psuły nadto przyjemności z lektury. Czy polecam? Owszem. Sama zaś wkrótce sięgam po drugi tom, który leży już na półce i czeka na swą kolej.
 
 
 
 
 
 
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK

 
 

środa, 29 października 2014

Na krańcach luster – Piotr Ferens

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 482
Grafiki: Tomasz Lipka
ISBN: 978-83-64426-14-8






Ulice miasta z wolna zatapiały się w miękkiej, kamiennej ciszy. Ciemnoniebieskie, nieruchome niebo tkwiło w wygładzonym milczeniu, a połyskujący krąg księżyca odbijał się rozmazaną smugą na wyślizganych kocich łbach. Chłodne nocne powietrze niespiesznie płynęło nad wyludnionymi chodnikami, cicho szumiało pośród wiszących mostów od lat strzegących nurtu Sekwany lub z lekkim szelestem przemykało po parkowych alejach, trącając liście śpiących drzew.

Ulegliście już takiemu zauroczeniu, jak ja, kiedy zabrałam się za lekturę tej powieści? Nie? Niemożliwe!
Zaczyna się ostro. Paryż, początek XX wieku, plac Pigalle, noc (ewentualnie późny wieczór). Panie trudniące się najstarszym zawodem świata i pewien mężczyzna, który bacznie je obserwuje. Wiemy, że nie ma dobrych zamiarów wobec tej, którą wybierze. I bynajmniej nie chodzi tu o jego rozbuchane potrzeby seksualne. Szalony naukowiec, który z miłości do kobiety i chęci dokonania wielkiego odkrycia jest w stanie bez wahania poświęcić ludzkie życie. Ot, płomień zgasł. A panienki z placu Pigalle i tak raczej nikt nie będzie szukał...
Niemal sto lat później polski inżynier, Daniel Naderski, wraca do kraju, by otrzymać dwie smutne wiadomości. Z listu od przyjaciela dowiaduje się o zaginięciu jego pięknej żony. Z pisma od notariusza... o śmierci tegoż przyjaciela. Wyrusza do Francji, by poznać szczegóły tych tragicznych zdarzeń. Zanim odkryje prawdę, czeka go wiele "przygód". Spotka mnóstwo nowych ludzi – część z nich będzie mu chciała pomóc, część stanie po przeciwnej stronie walki, która trwa od przynajmniej stuleci, a może i od zarania czasu. Tajemnice będą się mnożyć niczym dobrze pączkujące drożdże, a atmosfera sprawi, że nie będziecie się przejmowali zarwaną nocką, przejechanym przystankiem, czy zupełnie niezrozumiałym upływem czasu. Wszystko w tej powieści jest bowiem nieprawdopodobne, a wir wydarzeń wciąga do zupełnie innego świata. Natomiast zakończenie, cóż, zakończenie może Was zwalić z nóg, radzę więc czytać je na siedząco. Piotr Ferens uderzył w bardzo delikatną nutę, jednocześnie dotykając jednego z podstawowych strachów każdego chyba człowieka. Co takiego mam na myśli? Przeczytajcie, dowiecie się.
"Na krańcach luster" to historia niesamowita i pełna magii. To połączenie świetnie napisanego i trzymającego w napięciu thrillera, z fantastyką i przygodówką. Na dodatek jeszcze całkiem ciekawe elementy powieści psychologicznej, no i... Paryż. Cudowny, tajemniczy, ze swymi zaułkami, wielkimi zabytkami, bukinistami i historią, która jest wciąż żywa w jego powietrzu. Père-Lachaise, Montrmarte, dzielnica łacińska. Sekwana, która pochowała już niejednego. Każdy kamyk kryje w sobie duchy przeszłości, każda książka wiąże się w jakiś sposób z tym, co przeżyło miasto. Francuska stolica i magia luster. Chcecie poznać prawdziwą historię szklanych tafli, przy której opowieść o Alicji z Krainie Czarów zdecydowanie należy włożyć między bajki? Oto pozycja dla Was. 
Autor bardzo zadbał o to, by bohaterowie jego dzieła byli dobrze odmalowani. Są ludźmi z krwi i kości, mają swoje zalety i wady, a na dodatek każdy z nich jest inny. Łatwo ich od siebie rozróżnić już od początku, mimo że jest tych postaci całkiem sporo. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom – nie każdy jest w rzeczywistości tym, za kogo się podaje. Zresztą, czym jest rzeczywistość? Przekonajcie się sami, sięgając po "Na krańcach luster".
Powieść napisana jest przepięknym językiem, który pobudza wyobraźnię i działa jak plaster na zranioną duszę w świecie, w którym w internecie czytamy w większości średniej jakości artykuły i artykuliki, a coraz mniej osób dba o poprawne wyrażanie się, nie mówiąc już o bogatym leksykonie. Szkoda tylko, że książka obfituje w tyle błędów – w większości mam na myśli fatalnie powstawiane (zdaje się, że na chybił-trafił) przecinki. Literówek nie jest nawet wiele, ale ta koszmarna doprawdy interpunkcja...
Uroku całości dodają grafiki, które rzeczywiście świetnie oddają klimat grozy, który wznosi się nad kartami powieści. Jako ciekawostkę podam, że ich Autor zrealizował również film promujący książkę, który to możecie zobaczyć pod tym linkiem.







Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro





Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

piątek, 10 października 2014

Forta – Michał Cholewa



Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2013
3 tom serii
Oprawa: miękka
Liczba stron: 570
ISBN: 978-83-64523-12-0






Nie lubię czytać serii od środka. Zawsze sprawia to mniejsze albo większe kłopoty. Choć przecież przygody brata Cadfaela zaczęłam od tomu XIX i problemów nie miałam prawie żadnych. Po zasięgnięciu opinii, przekonana, że "Fortę" Michała Cholewy można spokojnie czytać bez znajomości "Gambita" i "Punktu cięcia" zasiadłam do lektury...
Pierwsze kilka stron powaliło mnie całkowicie. Nazwy, nazwiska, pseudonimy... O jasny (...), pomyślałam. W pierwszej chwili nie wiedziałam, która nazwa odnosi się do planety, która do statku kosmicznego, a która jest nazwiskiem, czy pseudonimem bohatera. Na szczęście po Prologu trochę się uspokoiło i zaczęłam odróżniać terminy.
"Fortę" należy zaliczyć do gatunku military sf – są planety, są statki kosmiczne, mnóstwo wojska, broni, potyczek. Całkiem ciekawy pomysł, duży potencjał. Jednak coś mi nie podpadło. Co? Chyba właśnie fakt, że nie znałam poprzednich tomów zaważył na tym, że długo, naprawdę długo, zupełnie nie odróżniałam od siebie bohaterów. Kojarzyłam jedynie Wierzbowskiego i Kicię. Z resztą miałam spory problem i to długo. Szafę i Szczeniaka myliłam aż do ostatnich stron, mimo że... Zaraz, bo się rozpędzę. Myślę, że znajomość dwóch wcześniejszych powieści Cholewy byłaby jednak bardzo przydatna. Gdybym lepiej poznała bohaterów, z pewnością bardziej bym się z nimi zżyła i bardziej zainteresowała ich losami. 
"Fortę" zaliczam do książek, które czyta się całkiem dobrze, kiedy się czyta. Wystarczy jednak odłożyć na chwilę i już nie ma się większej ochoty, by wrócić do lektury. Przynajmniej do połowy jest właśnie tak. Do połowy, czyli strony 300. Później jest już lepiej, powiem nawet – dużo lepiej. Ostatnie 200 stron "połknęłam" właściwie w jedno popołudnie, wcześniejsze niemal 400 "męczyłam" przez dwa miesiące.
Książka opowiada historię pewnego oddziału, który w wyniku niezbyt szczęśliwego zbiegu okoliczności trafia na planetę Atropos. Właściwie być może uratowano im tyłki, wysyłając właśnie tam, ale... Jak to w armii bywa – nie wszyscy wrócą na tarczy. Można śmiało powiedzieć, nie zdradzając za wiele, że zdecydowana większość oddziału nie dotrwa do ostatniej strony powieści. Cóż, uroki military sf.
Wróg, z którym przyjdzie się spotkać Wierzbie i jego żołnierzom oraz niesławnym i zdecydowanie nielubianym oesom jest potężny i będziecie świadkami naprawdę zażartej walki. Czy jednak to właśnie on (ona/ono?) jest najgroźniejszy? Czy może to, co siedzi wewnątrz człowieka? Co zwycięży walkę – racjonalność, czy emocje? Dobro całego oddziału, czy życie przyjaciela? Jak daleko jest w stanie posunąć się człowiek, żeby przetrwać? I czy można ludzi podzielić na ważnych i nieistotnych? Wiele ważkich pytań, na które odpowiedzi musimy sobie udzielić sami. Zmierzą się z nimi również bohaterowie "Forty", w szczególności Wierzbowski. 
Ciekawa jestem, czy w poprzednich powieściach Autor więcej napisał o Dniu. Byłam naprawdę bardzo ciekawa, co się tak naprawdę wydarzyło na Ziemi, że zmieniło oblicze całego znanego wszechświata. Niestety z "Forty" nie wywnioskowałam za wiele. Może jednak warto byłoby sięgnąć po wcześniejsze części cyklu...
Dla tych, którzy lubią czytać o działaniach wojennych, szczególnie o potyczkach niewielkich oddziałów, o strategii i broni – ta powieść to prawdziwa gratka. Dla tych, którzy za takimi opisami nie przepadają – "Forta" może się okazać nie do przejścia. Lojalnie uprzedzam, że jest ich dużo i nikt nie powinien się dziwić, wszak to elementy niezbędne, by powieść zaliczyć do military sf.
Niegościnna kolonia na trudnej do przetrwania planecie. Poszukiwania artefaktu sprzed Dnia. Ludobójstwo dla "wyższych celów". Moralność żołnierzy. Androidy, statki kosmiczne, walki w przestrzeni i na planecie. Liczne i zaskakujące zwroty akcji. Gęsto ścielący się trup. Tego z pewnością nie zabrakło. Dlaczego więc nie jestem zachwycona? Bo przecież nie chodzi tylko o to, że nie przywiązałam się do bohaterów... Nie wiem, nie potrafię do końca określić. Tak, jak już zauważyłam – ostatnie dwieście stron to kawał świetnej historii. Porywającej, wbijającej w fotel, naprawdę z najwyższej półki, mimo że przecież nadal nie ogarniałam wszystkich bohaterów. 
Jeśli chodzi o samo wydanie. Ciekawa okładka, dobry papier, zapach prawdziwej farby drukarskiej Tylko literówek strasznie dużo. Zdecydowanie za dużo, nawet jak na taką "cegłę". 
Czy polecam? Przede wszystkim uczulam, by najpierw zapoznać się z dwoma wcześniejszymi tomami cyklu. Myślę, że wówczas "Forta" będzie bardziej zrozumiała. Ja chyba do nich wrócę, bo rzeczywiście sam pomysł bardzo mi się spodobał i uważam, że ma wielki potencjał, a z tego, co można przeczytać między wierszami epilogu... będzie i dalszy ciąg.



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Autora

środa, 24 września 2014

Święta droga – Piotr Wesołowski

Rok: 2014
Ebook, format pdf
Liczba stron: 235
ISBN: 978-83-940299-2-0
 


Pamiętacie "Przymierze" Piotra Wesołowskiego? Oto dalsza historia Konrada, Karola i pozostałych bohaterów tamtej niesamowitej opowieści.
Na początku trochę się pochwalę, bo jestem bardzo dumna i szczęśliwa, że Autor docenił moją recenzję wcześniejszej powieści. Otóż, moi Drodzy, w ramach wstępu i przypomnienia, o co chodziło w "Przymierzu", Pan Piotr Wesołowski zamieścił niemalże całą moją recenzję. Muszę przyznać, że jest to dla mnie wielki zaszczyt.
O ile "Przymierze" było powieścią łączącą elementy science-fiction i political-fiction, o tyle "Święta droga" idzie dalej, dodając jeszcze kwestie teologiczne, religijne, światopoglądowe. Zwijcie, jak chcecie, bo właściwie sama nie do końca potrafię określić, w jakim kierunku najbardziej uderzają. W każdym razie – dalsze dzieje naszych bohaterów będą dotykać kwestii wiary i miejsca kościołów w dzisiejszym świecie. Myślę, że dla części czytelników, książka ta znajdzie się na półce zatytułowanej "kontrowersyjne". U mnie tam właśnie "stoi", przed czym i sam Autor przestrzegał.
Miało być tak pięknie. Wygraliśmy wojnę, staliśmy się prawdziwym mocarstwem. Z pomocą Bajtka i technologii dawno wymarłej rasy kosmitów Polska odzyskała swoje miejsce na Ziemi. Potęga, duma, radość. Huczne obchody. Wszystko się układa lepiej, niżby się można spodziewać. Polacy są szczęśliwi, bogaci, nie muszą już emigrować za chlebem. Nigdzie gospodarka nie jest tak zadowalająca, jak w kraju nad Wisłą. Występujemy z Unii Europejskiej, która przestaje być dla Polaków rajem. U nas dzieje się lepiej, żyje dostatniej, spokojniej. Jednak nie wszystkim się to podoba. Zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. Wrogowie siedzą cicho, jak pod miotłą i wyczekują na odpowiednią chwilę, by uderzyć. Ich atak jest totalny...
Ziemi nie ma... Zostało już tylko kilku mężczyzn na statku kosmicznym. Nie ma szans na przyszłość. Jedyne, co im pozostaje to... wrócić do przeszłości i naprawić wszystko samodzielnie. Tym samym Konrad i Karol trafiają na Kujawy, do IX wieku, kiedy ziemiami włada Siemowit i chrześcijaństwo wśród Słowian tych terenów nie jest jeszcze znane.
Początkowo bohaterowie starają się niczego w przeszłości nie zmieniać, ale już samo ich pojawienie się przed wiekami jest wystarczającą kroplą wody, by wywołać prawdziwą powódź. Trochę się zdziwiłam, że tak łatwo przyszła im zmiana nastawienia i tak chętnie postanowili wspomóc swych przodków, wprowadzając do plemiennej wspólnoty wiele udogodnień, których nie powstydzili by się dziewiętnastowieczni ludzie. Ten element oczywiście sprawił, że akcja była jeszcze bardziej porywająca, ale trochę mi jednak przeszkadzały np. te szklane okna wśród Słowian (bo przecież właściwie nie Polaków jeszcze) w czasach przed panowaniem Mieszka I. Sami oceńcie, kiedy przeczytacie powieść.
Tak, akcja jest naprawdę wciągająca i cała historia jest bardzo dynamiczna. Dzięki temu czyta się szybko. Ani się obejrzałam i już widziałam ostatnią stronę. "Święta droga" poniekąd odpowiada na pytanie, co by było, gdyby Peruna uratował nie Leszko (którego zresztą mamy teraz okazję dużo lepiej poznać), ale jakiś, powiedzmy, Wania, czy inny Anatol.
Był taki moment, że obawiałam się, w jakim kierunku Autor pójdzie dalej. Na szczęście skierował się na inne tory, niż się spodziewałam i dalej snuł już naprawdę ciekawą historię. Mimo wszystko jednak wydaje mi się, że obarczenie chrześcijaństwa wszystkim, co złe w dzisiejszym świecie, to przynajmniej "lekka" przesada. Pozostawiam to Waszej ocenie, każdy może mieć własne zdanie i ja je cenię. Możemy podyskutować, do czego zachęcam, ale pod warunkiem, że najpierw przeczytacie "Świętą drogę". 
Książka oczekuje na wydanie, oczywiście poinformuję Was, kiedy już będzie dostępna. Mam jedynie nadzieję, że do tego czasu zostaną poprawione liczne literówki, których – jak zwykle – muszę się uczepić, bo mi strasznie przeszkadzały. 
Powieść jest kontrowersyjna, ma wartką i ciekawą akcję, a niektóre pomysły Autora po prostu powalają na kolana (w pozytywnym tego znaczeniu). Polecam zatem.





Za książkę dziękuję Autorowi


niedziela, 7 września 2014

Alchemik z Hagi – Leszek Konopski

Wydawnictwo: Bellona
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 223
ISBN: 978-83-11-12592-6





Transmutacja ołowiu w złoto, diabeł Łakota i podróże w czasie – przepraszam: chronoportacja – tego możecie oczekiwać po "Alchemiku z Hagi". Wartka akcja, ciekawe postaci, ładnie zarysowane tło. Czy można jednak powieść nazwać historyczną? Zadajcie sobie to pytanie po przeczytaniu całej recenzji, a później... sięgnijcie koniecznie po książkę.
Alchemik Dirk nie miał szczęścia do sąsiadów. Z jakichś powodów nie podobały im się jego eksperymenty, nie rozumieli wagi odkryć, które pewnego dnia mógł poczynić, przeszkadzał im smród dobywający się z jego pracowni. Pożary, które w niej czasami wybuchały również nie przysporzyły mu wielbicieli. Zawzięli się na niego nawet włodarze miejscy i w ten oto sposób zmuszony został do spakowania manatek i przeprowadzki. Trafił do tytułowej Hagi, która wówczas była nawet nie miastem, a miejscowością i w której miały go spotkać niebagatelne przygody.
Wszystko zaczęło się w sylwestrową noc, kiedy ludzkości witała nie tylko nowy rok, ale i nowe stulecie. Dirk, a właściwie Theodoricus van Woensdrecht, z pewnością nie spodziewał się, że w jednym z wiszących w jego domostwie obrazów zamieszkuje pewien sprytny diabeł, który na domiar złego posiadł tajemnicę kamienia filozoficznego. Zresztą, kamień kamieniem, złoto złotem, ale podpisanie cyrografu raczej bywa niebezpieczne. Toteż Dirk bronić się będzie zawzięcie, a Łakota kusić go będzie, przygotowując nader przyjemną "ofertę handlową".
Ciekawe postaci pierwszo- i drugoplanowe przedstawione są na barwnym tle XVII-wiecznej Holandii, która toczy wojny na wielu frontach, a jednocześnie nie przeszkadza jej to prowadzić interesów raz z jednym, raz z drugim wrogiem. Bohaterowie wypowiadają się trochę stylizowanym językiem, co widoczne jest przede wszystkim bliżej końca, gdy dochodzi do zetknięcia osób z XVII i XXI wieku. Wielki plus dla Autora, że udało mu się tak zgrabnie z tego wybrnąć.
Szkoda jedynie, że w pewnym momencie fabuła zaczęła tak galopować. Można by ją spokojnie rozciągnąć na kolejne 100 stron i rozszerzyć niektóre ciekawe wątki, choćby ten dotyczący Hester.
Nie mogłam się oderwać od lektury i powieść właściwie nie tyle przeczytałam,co pochłonęłam i była jednocześnie pysznym daniem głównym i znakomitym deserem. Niestety z małym zakalcem...
Co poszło nie tak? Redakcja. Kilka literówek to może jeszcze nie koniec świata, ale książka jest dość krótka, więc powinno być ich raczej mniej. Przede wszystkim jednak bardzo źle odebrałam, że na jednej z pierwszych stron pomylone jest imię głównego bohatera. Autorowi nie powinno się to przytrafić, a jeśli już popełnił taką skuchę – redaktor winien ją poprawić. Imiona i nazwiska bohaterów są skomplikowane i brzmią naprawdę obco, taka pomyłka zaś utrudnia ich ogarnięcie jeszcze bardziej. Szczególnie, kiedy dotyczy samego alchemika Dirka. I to największy minus.
Bardzo podobała mi się nagła zmiana narracji na pierwszoosobową, kiedy to zaczynamy widzieć zdarzenia oczami XXI-wiecznego mężczyzny. Duży plus za pewne powtórzenia w zdaniach – dzięki nim widzimy dokładnie te same miejsca oczami dwóch różnych osób i dostrzegamy razem z nimi różnice, które zaszły w otaczającym je środowisku. Ciekawy zabieg, który chyba nie był trudny, a wypadł naprawdę pozytywnie.
Trochę się pogubiłam przy podróżach w czasie, chyba zapętliłam się w pewnej chwili wraz z bohaterami. Nic to jednak nie zniechęcało do dalszej lektury, która mnie całkowicie wchłonęła.
Polecić mogę szczerze, choć nadal pozostaje pytanie postawione na początku – czy "Alchemika z Hagi" można nazwać powieścią historyczną? Moim zdaniem absolutnie nie.
Jestem ciekawa Waszego zdania.




Książka przeczytana w ramach Projektu:

Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


piątek, 8 sierpnia 2014

Jesteś na to zbyt młoda – Luiza Dobrzyńska

Wydawnictwo: Papierowy Motyl
Warszawa 2013
Cykl: Wiedźma z Podhala, część 1.
Oprawa: miękka
Liczba stron: 248
ISBN: 978-83-63818-10-4








Edi, czyli Edytę Gwerską, poznajemy w momencie, który dla większości nastolatków jest życiową tragedią. Zostaje sierotą. Ojciec – dyplomata i matka – jego asystentka, giną w katastrofie, zostawiając czternastolatkę samą na świecie. Istna tragedia! Choć Edi nie do końca tak to postrzega. Owszem, kochała rodziców na swój sposób i oni pewnie też darzyli ją ciepłymi uczuciami, ale... nigdy ich nie było. Domem zajmowały się opłacone sprzątaczki, gosposie, oraz Tamara, która opiekowała się dziewczynką. Teraz wszystko się zmieni. Z Warszawy przyjdzie jej się wyprowadzić do Małej Świerkowej, niewielkiej wioski pod Krakowem. Do domu ciotki Janiny i wuja Freda, o których nigdy wcześniej nie słyszała. Starsze rodzeństwo jej matki to jej jedyni krewni i Edi nie jest tą perspektywą zachwycona. Szczególnie, że musi pożegnać się z ukochaną Tamarą...
To moje drugie spotkanie z twórczością Luizy Dobrzyńskiej. Cały czas mam w pamięci jej znakomite "Dzieci planety Ziemia", czyli czyste sf z górnej półki. Okazuje się jednak, że Autorka ma prawdziwy talent pisarski również do snucia opowieści... młodzieżowych? fantasy? przygodowych? Trudno jednoznacznie sklasyfikować "Jesteś na to zbyt młoda". Bez wątpienia jednak jest to powieść ciekawa, porywająca i zabawna, a do tego dobrze napisana.
Mała Świerkowa okazuje się pełna tajemnic i Edi jeszcze pokocha ten polski koniec świata. Zanim jednak podejmie mnóstwo dojrzałych decyzji, wplącze się w niejedną aferę. Ciotka Janka i wuj Fred z pewnością odbiegają od wizerunku Maryli i Mateusza Cuthbertów – a tak ich sobie Edi początkowo wyobrażała. Kim naprawdę jest piękna i młodziutka na oko pani weterynarz oraz piekielnie przystojny pracownik kluboksięgarni? Czy pojawienie się w ich życiu nastoletniej siostrzenicy nie okaże się problematyczne?
Edi daleko do aniołka. Potrafi odpyskować, nie ucieka przed bójkami, jest silna, mądra, wysportowana, trenuje sztuki walki. Budzi zainteresowanie. Pojawia się w nowej szkole i od razu znajduje przyjaciółkę od serca i... zaciekłych wrogów, którzy przysporzą jej niejednego problemu, a być może staną się naprawdę dużym zagrożeniem.
"Jesteś na to zbyt młoda" to mądra i zabawna historia młodej dziewczyny i różnych bytów nadprzyrodzonych. Bo na stronicach powieści Dobrzyńskiej spotkacie czarownice, wampiry, driady, strzygi i tytanów. A to dopiero początek! Puszysty kociak, nastroszony puchacz i wywołujący lęk wśród sąsiadów pies to kolejni domownicy Jodełki, czyli posiadłości rodziny Batory. Tak, Batory. Jakie jeszcze tajemnicze stworzenia spotkacie na drogach Małej Świerkowej i ulicach Krakowa? Przekonajcie się sami.
Autorka w swej powieści mówi o miłości i przyjaźni, poczuciu braterstwa i zobowiązaniach, a także – i może przede wszystkim – o trudnościach okresu dojrzewania. Wszak czternastolatki zawsze czują się dorosłymi i dopiero, gdy rzeczywiście się nimi stają, zaczynają doceniać młodość, która już za nimi. Choć Edi nie raz udowodni, że jest bardziej dojrzała, niż można by się spodziewać spoglądając do jej szkolnej legitymacji, ostatecznie jednak, zdaje się, zrozumie, że niektóre czary wymagają naprawdę olbrzymiego poświęcenia, na które nie jest jeszcze gotowa.
W powieści mamy całą galerię ciekawych postaci. Bardzo podoba mi się to, jak zgrabnie Dobrzyńska połączyła mitologię słowiańska i obcą, choćby grecką. Jak pięknie wybrnęła z trudnego tematu dotyczącego tego, którzy bogowie byli (i są) prawdziwi. Czasami jedynie drażni trochę to, że Edi tak łatwo wszystko przyjmuje – cały jej świat obraca się do góry nogami i sunie niczym pociąg TGV – a ona po prostu żyje sobie dalej, jakby nie działo się nic specjalnie dziwnego. Może czarownice tak już mają, nawet jeśli są zbyt młode na czary...
Minusy? Mnóstwo literówek. Korekta i redakcja dały ciała. Autorce mylą się co jakiś czas dwa nazwiska rozpoczynające się na tę sama literę i to również dobra redakcja w mig by wychwyciła, ponieważ nawet nieuważny (tym razem, ze zmęczenia) czytelnik, w podróży, czytający powieść po weselu i poprawinach (czyli ja) zauważył. Denerwowało mnie również nazywanie Edi kuzynką Janki i Freda, kiedy była przecież ich siostrzenicą. 
Więcej uwag nie zgłaszam. Książkę Wam szczerze polecam, szczególnie w wakacje, ponieważ jest lekką i zabawna historią w sam raz na letni odpoczynek. Jeśli Wam się spodoba, informuję, że wkrótce wydany zostanie drugi tom, zatytułowany "Nie jestem już dzieckiem!". Recenzja ukaże się w ostatnich dniach sierpnia.




Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

czwartek, 7 sierpnia 2014

Niewidzialna korona – Elżbieta Cherezińska

Wydawnictwo: Zysk i S-ka.
  Poznań 2014
Cykl: Odrodzone Królestwo, tom II
Liczba stron: 763
Oprawa: twarda z obwolutą
ISBN: 978-83-7785-500-3







"Królestwo bez króla jest łodzią bez sternika rzuconą na sztorm; jest koniem bez jeźdźca, mieczem bez dłoni zdolnej nim władać! Ale królestwo to coś więcej niż król!"
Długo czekałam na dalszy ciąg "Korony śniegu i krwi", oj długo. Doczekałam się i to jeszcze z dodatkową niespodzianką,  która wprawiła mnie w prawdziwa euforię. Po kolei jednak. 
Dostajemy do rąk książkę doprawdy wyjątkową. Nawet, jeśli pominąć całą medialną otoczkę i kampanię reklamową, która na polskie warunki była rzeczywiście olbrzymia. Nawet, jeśli nie brać pod uwagę haseł mówiących o pierwszej prawdziwej polskiej powieści historycznej od dekad, o największej i właściwie obecnie jedynej polskiej pisarce tworzącej z takim rozmachem. Fakt pozostaje faktem – "Niewidzialna korona" to powieść z najwyższej półki, choć nie obyło się bez uwag krytycznych z mojej strony.
Kiedy otrzymałam maila z zapytaniem, czy fragment mojej recenzji "Korony śniegu i krwi" może zostać umieszczony na obwolucie drugiej części cyklu po prostu... oniemiałam. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Byłam wzruszona, szczęśliwa, dumna... nawet nie wiedząc, o który fragment chodzi. Wybrano jedno zdanie, ale uważam, że ono oddaje w dużej mierze to, co pragnęłam przekazać w tamtej recenzji. Pasuje również i do "Niewidzialnej korony", ponieważ nadal głównym bohaterem powieści jest Polska. 
Polska Piastów, Polska piastowska. Ile o niej wiecie? Ile zapamiętaliście z lekcji historii, ze szkolnych podręczników, z pocztów królów polskich, z obrazów Matejki? Jak wielu władców potraficie wymienić i z czym kojarzy się Wam rozbicie dzielnicowe? Cherezińska z pewnością uzupełni Waszą wiedzę i to w sposób, którego się nie spodziewacie. Zapomnijcie o nudnych wymieniankach dat, o papierowych postaciach, których nazwisk należy się nauczyć na pamięć, o męskim świecie, w którym wojny przeplatały się z niedługimi okresami pokoju, kiedy to bawiono się na rycerskich turniejach, podtruwano wzajemnie i wykorzystywano niewinne, rozmodlone i mdławe w odbiorze kobiety. O nie! Świat, który ukazuje nam Autorka jest barwny, pełen pełnowymiarowych postaci – tak męskich, jak i żeńskich, fantastycznych postaci, spisków, zakulisowych narad, romansów i polowań. 
Zaledwie siedem miesięcy Przemysł II zasiadał na tronie Królestwa. Choć udało mu się zjednoczyć polskie ziemie i włożyć na skronie koronę, pokonano go podstępem. Rogoźno już na lata pozostanie symbolem zdrady i upadku Królestwa. Pamiętajmy jednak, że królestwo to więcej niż król. Dlatego Polska przetrwa, odrodzi się pewnego dnia. Choć teraz.... teraz o koronę walczy kilku pretendentów. Wszystko byłoby w miarę jasne, gdyby Przemysł zostawił męskiego potomka, urodziła mu się jednak córka. Jak się okaże i Rikissa Primislausdotter będzie miała niemało do powiedzenia i w końcu na jej skroniach spocznie korona – i to nie tylko jedna. Prawo średniowieczne jest jednak nieustępliwe, to prawo mężczyzn, jak je nazwał w swej wyśmienitej serii o Kapetyngach, Maurice Druon. Zresztą, by było ciekawiej – w ostatnim miesiącu oglądałam serial powstały na kanwie cyklu "Królowie przeklęci" (recenzje kolejnych tomów powieści możecie znaleźć w postach z 2012 roku). Dodatkowo akcja powieści Druona rozpoczyna się niemalże dokładnie w chwili, gdy kończy się "Niewidzialna korona" (ten sam, 1306 rok).
Na tron zostaje wezwany książę kujawski Władysław, zwany Karłem. Choć z baronami Starszej Polski nie wszyscy się zgadzają. Wszak korona, zgodnie z zapisami Przemysła, przypaść miała Henrykowi, księciu głogowskiemu. Margrabowie Brandenburgii i król Czech również ostrzą zęby na ten smakołyk. Na północy stacjonują zaś Krzyżacy. Wszyscy oni są bardzo zainteresowani tym, co będzie się działo w Poznaniu i Gnieźnie. Napady, bitwy, wojny, oblężenia, rozejmy, nadania, oddania, poddania... Nie zabraknie w powieści akcji, o nie. Do tej, już przecież wybuchowej, mieszanki dojdą jeszcze kobiety Starszej Krwi, kapłani Trzygłowa, papież, tzw. cisi ludzie, ożywające herbowe zwierzęta, biskupi (bo już nie tylko Jakub Świnka) i piastowskie księżniczki-klaryski. Zaś wisienką na tym średniowiecznym torcie będzie... prawdziwy smok o złotych łuskach!
To jednak nie Piastowie upadną, gdy dojdziecie do ostatnich stronic powieści. Inna wielka i ważna dynastia ówczesnych czasów zakończy bezdzietnie swe panowanie (wszak kobiety nie mają praw do korony). Co będzie dalej? Już nie mogę się doczekać ostatniej części trylogii.
W "Koronie śniegu i krwi" miałam wrażenie, że na pierwszy plan wysuwa się – poza Przemysłem – Jakub Świnka. W "Niewidzialnej koronie" pojawia się on znacznie rzadziej, choć to właśnie jemu przypadnie niesienie na skroniach tej tytułowej, niewidzialnej korony. Wydaje mi się, że w drugim tomie trylogii Cherezińska większy nacisk położyła na przedstawienie piastowskich kobiet, którym oficjalna historia odebrała głos, a które przecież miały tak niebagatelne znaczenie dla wydarzeń. Jadwiga, Rikissa, Mechtylda, czy Dorota to jedynie przykłady. Autorka stworzyła też jednak niezapomniane męskie postaci. Bo nie da się pominąć milczeniem Jana Muskaty, biskupa krakowskiego, który sprzymierza się z Przemyślidami. Nie można nie wspomnieć o Jakubie de Guntersbergu, czy w końcu o Grunhagenie. Postaci w tej historii jest tak wielu, że samo ich wymienienie zajęłoby mi spokojnie cały dzień, a Wy byście się pogubili. Choćby dlatego, że powtarzają się wśród nich imiona Henryk (to najczęściej), Bolesław, Leszek, Otto, Agnieszka, Elżbieta, Jadwiga, czy w końcu Władysław. Łatwiej jednak tym, którzy poznali już większość bohaterów czytając pierwszy tom cyklu. Bardzo pomocne okażą się również zamieszczone na końcu książki drzewa genealogiczne głównych rodów biorących udział w walce o polską koronę.
Znów pojawi się też magia, reprezentowana przez herbowe zwierzęta oraz ludzi Starszej Krwi, szczególnie zaś zielone dziewczyny z Dębiną na czele. Natomiast kapłani Trzygłowa przerażą nawet wielkich Krzyżaków.O tych, którzy lubią w powieściach szczyptę erotyzmu Cherezińska również nie zapomniała. Pojawią się więc bardzo wymowne i sensualne sceny z udziałem Kaliny i Michała, Jakuba i Mechtyldy, czy w końcu Zygharda i Kuno.
Piękna okładka, na której pyszni się czerwona pieczęć Przemysła II (na białym tle, rzecz jasna) oraz klimatyczna i oddająca charakter powieści obwoluta to piękny dodatek do całości. Niestety książka jest bardzo nieporęczna w lekturze – ciężka i duża (dlatego tak dużo czasu zajęło mi czytanie, bo choć akcja rwała, jak z bicza strzelił, to ręce bolały, a żebra domagały się przerw). Dodatkowo jeszcze znalazłam w książce całkiem sporo – szczególnie jak na takie wydawnictwo – literówek. Na szczęście to jedyne minusy "Niewidzialnej korony", którą gorąco Wam polecam.





Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

czwartek, 10 lipca 2014

Popiół i kurz. Opowieści ze świata POMIĘDZY – Jarosław Grzędowicz


Wydawnictwo: Fabryka słów
Lublin 2012
Oprawa: miękka
Liczba stron:329
Ilustracje: Dominik Broniek
ISBN: 978-83-7574-755-3





Polecono mi, więc się zabrałam. Okładka raczej odstręczała, zniechęcała, jednak polecenie od pewnych osób skutkuje tym, że nie zwracam uwagi na takie szczegóły. Choć nieczęsto zdarza się, że Fabryka słów wypuszcza na rynek książkę, której okładka nie przypada mi do gustu... Usłyszałam niedawno, że nie warto mi nic polecać, bo i tak nie biorę tego pod uwagę. Czy to na przekór, czy po prostu tak się złożyło... sięgnęłam ostatecznie do powieści "Popiół i kurz. Opowieści ze świata POMIĘDZY" Grzędowicza i... kraina Półsnu, po której wędruje główny bohater pochłonęła mnie całkowicie. Zostałam do niej właściwie wessana i aż do ostatniej strony nie udało mi się z niej wydostać. Chociaż... czy ja już wróciłam do świata żywych? Tego wcale nie jestem pewna.
Powieść uwiodła mnie od pierwszych zdań, a w miarę, jak przewracałam jej karty, było tylko coraz lepiej. Gdzieś w okolicy trzysetnej strony dosłownie na moment zrobiło się trochę słabiej, ale dość szybko akcja powróciła do normy. Normy? Czy jest u Grzędowicza coś takiego? Jeśli jest, to naprawdę jej poprzeczki postawione są bardzo wysoko. Prolog, który początkowo był opowiadaniem, a dopiero później stał się początkiem powieści, po prostu powala z nóg. Nie mogłam też się nadziwić, że Grzędowicz popełnił plagiat czegoś, co sama napisałam dwa lata temu. Problem w tym, że on... był pierwszy i to ja napisałam coś bardzo podobnego, nie wiedząc jednak, że świat Pomiędzy został już przez kogoś w tak rewelacyjny sposób wykreowany. I choć uwielbiam moje opowiadanie (mające 30 stron A4), to jednak chylę czoło przed autorem "Popiołu...". Powieść nie tylko rozwija mnóstwo wątków, ale i warsztatowo napisana jest znacznie lepiej, niż mój tekst...
Tyle tytułem wstępu. Przechodząc do meritum, czyli "z czym to się je". Narracja w powieści jest pierwszoosobowa, mamy więc okazję zobaczyć wszystko oczami głównego bohatera. Kim jest? Niby zwykły człowiek, nauczyciel akademicki, etnolog. Niespecjalnie towarzyski, singiel około czterdziestki, przez rodzinę uważany za dziwaka. Lubi sobie pomarudzić, czasem wypić, pali skręcane własnoręcznie fajki. Zwykły facet. Czy na pewno? Jeśli za zwykłego faceta uważać można kogoś, kto wędruje po świecie, do którego trafiają ludzkie dusze, walczy z demonami i potrafi umarłych przeprowadzać na drugą stronę, do światła – to właściwie tak, nasz bohater jest całkiem normalnym gościem. Od pierwszych stron jednak wiemy już, że tak naprawdę jest wyjątkowy. Nasz bohater (z upiorem maniaka będę powtarzać słowo "bohater", gdyż Autor nie zdradził jego imienia) w świecie pomiędzy znany jest jako Charon. Za przysłowiowego obola może uratować ludzką duszę od wiecznej męki. Bo chyba nawet piekło nie może być tak straszliwe, jak kraina Półsnu. Grzędowicz w niesamowity sposób oddaje nastrój i atmosferę tego okropnego miejsca, w którym każdy przedmiot z naszego świata emanuje swoistym odbiciem, które Charon określa jako Ka. Czasem stary gruchot może okazać się prawdziwym skarbem, jak choćby Marlene – zardzewiały, niedziałający od dekad motor z przestrzelonym bakiem, który jest doskonałym środkiem transportu po świecie Pomiędzy.
Mrok, strach, ciarki na plecach. Demony, myślokształty, skeksy. Do tego jeszcze pewna urodziwa wiedźma, zakon Spinofratrów, który stara się zachować w sekrecie istnienie pewnej starej księgi i śmierć najbliższego przyjaciela naszego bohatera. Jeszcze Wam mało? To ruszajcie do księgarni albo biblioteki po książkę, bo na pewno się nie zawiedziecie. 
Wyrazisty bohater pierwszoplanowy, wielka tajemnica sprzed wieków, demony, fantastyczny świat, liczne sceny walki przerywane rozważaniami godnymi samego Charona. Wszystko to zaś napisane pięknym językiem, doprawione szczyptą humoru i opatrzone piękną szatą graficzną, za którą odpowiedzialny był Dominik Broniek.
Gorąco polecam.Właściwie nie powinno to chyba nikogo dziwić. W końcu powieść otrzymała Zajdla (podobnie jak pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu” i opowiadanie „Wilcza zamieć” Grzędowicza).




Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Książka przeczytana w ramach Wyzwania: