Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Varia czyli "nierecenzje". Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Varia czyli "nierecenzje". Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 listopada 2022

O rozliczaniu się z przeszłością, patriotyzmie i emigracji... czyli Beata Gołembiowska o sobie słów kilka

Dzień dobry.

 

1.  Kiedy zaczęła Pani pisać?

Zaczęłam jeszcze w szkole podstawowej, na zasadzie rywalizacji z jednym chłopcem – kto napisze dłuższe wypracowanie. Na ogół to ja byłam górą, a pani polonistka nie mogła się nachwalić moich epistoł. Powróciłam do pisania, gdy urodziły się moje córki. Pisałam dla nich pamiętniki, głównie o nich, trochę o sobie. Uwielbiają, gdy czytam im fragmenty, a niektóre zabawne powiedzonka stały się częścią naszego „rodzinnego słownika”. Lecz dopiero w 2006 roku zabrałam się do pisania na poważnie, pisząc obie książki naraz – „Żółtą sukienkę” i „W jednej walizce.” Obie ukazały się w tym samym okresie – pod koniec 2011 roku.  Od tego czasu pisanie stało się dla mnie czymś więcej niż hobby. Zaczęłam pisać artykuły, felietony do polonijnego dziennika „Gazeta”, kolejne powieści i książki-albumy. W mojej kilkuletniej pracy dla Fundacji L. Komorowskiej dla Sztuki też bardzo dużo pisałam, a obecnie moja praca zawodowa to pisanie artykułów o Kanadzie.

 

 2.  Co jest, Pani zdaniem, największym atutem książek Pani autorstwa?

Wydaje mi się, że jako emigrantka często poruszam w moich książkach temat wyobcowania. W każdej z nich poczucie „bycia innym” jest zaznaczone. W książce „W jednej walizce” siłą rzeczy, gdyż jest to zbiór wywiadów z polskimi arystokratami, którzy byli zmuszeni opuścić Polskę i zacząć życie w obcym kraju. W „Żółtej sukience” Anna, polska dziennikarka, też nie może odnaleźć się w Kanadzie, w „Malowankach na szkle” Adam, białoruski malarz, czuje się w Polsce wyobcowany, a z kolei Hela wstydzi się swojej „góralszczyzny”.  Te elementy są zawarte również w powieści „Lista Olafa”. Dlaczego uważam to za atut? Poczucie inności, wyobcowania, nieprzynależności do grupy nie tylko cechują imigrantów. Prawie każdy człowiek w swoim życiu miał okres osamotnienia, odrzucenia, poczucia bycia „innym”. Bardzo utożsamiam się z tymi ludźmi i uważam, że odstawanie od „tłumu” jest często atutem, a nie wadą, gdyż takie osoby często oferują coś nowego, potrafią patrzeć z dystansem na wiele rzeczy, albo są fascynujący w swojej „inności”.

 

3. Kiedy znajduje Pani czas na pisanie? Czy ma Pani jakiś system? Pisze Pani systematycznie, czy kiedy ma „natchnienie”?

Zawodowo, jako dziennikarka, piszę codziennie przez 3 godziny, a pisząc „dla siebie”, staram się wygospodarować przynajmniej godzinę, dwie dziennie. Nie zawsze to wychodzi i wtedy tracę „ciągłość”. Zapominam, co napisałam, muszę przeczytać kilka rozdziałów wstecz i na nowo się rozkręcić. Dlatego nawet 15 min. dziennie jest dla mnie lepsze niż kilka godzin raz w tygodniu. Na ogół piszę wcześnie rano, po porannej kawie. Chyba nigdy nie zdarzyło mi się pisać „pod natchnieniem”. Ono przychodzi dopiero podczas rutynowego, codziennego zasiadania do „pióra”.

 

4.  Co jest największym paliwem, które napędza Panią do pisania?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, natomiast często zadaję sobie pytanie „po co ja to robię?” Pisanie stało się dla mnie elementem codzienności, tym ciekawym, które zajmuje mi myśli. Jest też źródłem stresów, gdy ogarniają mnie obawy typu „kto to przeczyta?”, „czy ta książka jest w ogóle dobra?”, „po co ja piszę, kiedy tyle dobrej literatury jest na świecie?”

Może takim prawdziwym „motorem napędowym” mojego pisania jest odskocznia od rzeczywistości? Jako dziennikarka piszę często o bardzo smutnych, a czasami tragicznych wydarzeniach. Wieści z całego świata, tym też z Polski nie napawają optymizmem. A ja, dzięki mojemu pisaniu, żyję w świecie, nad którym panuję i staram się go uczynić dobrym.

 

 5.  Co Panią inspiruje? Powoduje, że siada Pani i pisze?

Zasłyszane opowiadania, własne przeżycia oraz – zabrzmi to górnolotnie – misja.  Jako dziennikarka nauczyłam się słuchać i wyłapywać historie, które warto uwiecznić. Są wśród nich i moje własne. A misja? Tą się kierowałam pisząc cztery moje książki. Jedna z nich, już wydana, to „Ada i Eryk w Krainie Przeklętej Korony”, dwie ukażą się w przyszłym roku, a jedną mam prawie na ukończeniu.

 


6. Skąd wziął się pomysł napisania „Żółtej sukienki”? Pani debiut literacki to poruszający do głębi portret psychologiczny. I temat i sposób przedstawienia raczej niecodzienny jak na debiut. Co skłoniło Panią do napisania tej właśnie książki?

„Żółta sukienka” była moim rozliczeniem się z przeszłością i może dlatego tak trudno mi się ją pisało.  Temat gwałtu na dzieciach przez ostatnie lata stał się nagłośniony, głównie poprzez rozliczanie instytucji kościelnych. W mojej powieści nie oskarżam Kościoła, ale rodziców, którzy wytwarzają taką atmosferę w domu, że dziecko boi się im zwierzyć nawet z tak strasznej rzeczy, jaką jest gwałt. Napisałam tę powieść w bardzo trudnym momencie mojego życia, kiedy zawaliło mi się wiele rzeczy i krzywda z dzieciństwa wróciła z całą siłą. Musiałam się z nią rozprawić, żeby już więcej mnie nie dręczyła. Dlatego napisałam „Żółtą sukienkę”.

7. Jest Pani emigrantką, podobnie jak Anna, główna bohaterka „Żółtej sukienki”. Czy to ułatwiało pracę nad książką, czy raczej utrudniało?

Ułatwiło, gdyż bardzo rozumiałam Annę. W niej widziałam nie tylko siebie, ale kilka mi znanych osób, które nie potrafiły się odnaleźć na emigracji. W Polsce Anna jest często uznana przez czytelniczki za „dziwaczkę”. Zamiast się wziąć ostro do roboty, żyje przeszłością. Myślę, że bardziej ją zrozumieją te osoby, które żyją na emigracji, lub przeżyły w życiu wielką tragedię.

 

8. Temat emigracji powrócił jeszcze raz, z co najmniej zdwojoną siłą, przy pisaniu „W jednej walizce. Polska arystokracja na emigracji w Kanadzie”. To wyjątkowa pozycja, z którą powinien się zapoznać każdy polski patriota. Jak wyglądała Pani praca nad tą przebogatą w historie pozycją?

Praca zajęła mi kilka lat. Zaczęła się od wystawy i od filmu „Raj utracony, raj odzyskany”, którego jestem reżyserem. Te dwa projekty koordynowała polska aktorka, Liliana Głąbczyńska–Komorowska, w ramach Fundacji Liliany Komorowskiej dla Sztuki. To dla tej fundacji pracowałam kilkanaście lat. Wystawa i film były dedykowane polskim arystokratom i ziemianom, którzy osiedlili się w miasteczku Rawdon. Gdy zapoznałam się bardzo fragmentarycznie z przeżyciami tych ludzi, poczułam „niedosyt tematu” i postanowiłam napisać książkę. Moimi bohaterami stali się nie tylko mieszkańcy Rawdon, ale i Montrealu, Ottawy oraz Vancouver. Dlatego mogłam w podtytule napisać „polska arystokracja na emigracji w Kanadzie”.

W pracy nad książką pomogło mi kilka rzeczy. Pierwsza to moja własna historia rodzinna. Dziadkowie ze strony ojca byli ziemianami, a babcia – Jadwiga Maringe-Gołembiowska pochodziła ze znanej rodziny ziemiańskiej pochodzenia francusko-włoskiego. Z kolei moja mama – Janina Krynicka – wysiedlona przez Niemców z Poznania ze swoją siostrą Różą i moją babcią Janką przyjechały do Tarnowa. Do stodoły, w której spędziły pierwszą noc, przyszła Róża hrabina Tarnowska z Dzikowa i zaprosiła 100 uciekinierów do zamku. Tam mama przeżyła całą okupację i te 3 kobiety były ostatnimi, które opuściły Dzików przed wejściem Rosjan.  Dwóch z moich bohaterów – Marcin Tarnowski i Stanisław Siemieński pamiętali moją mamę i babcię. Marcin hr. Tarnowski pomógł mi dotrzeć do pozostałych bohaterów „W jednej walizce”.

W pracy pomogła mi również moja wyniesiona z domu wiedza na temat polskiego ziemiaństwa oraz moje wykształcenie fotografa – w Kanadzie ukończyłam studia fotograficzne.  Z kolei szata graficzna to wspólna praca moja i mojego byłego partnera Mariusza Wasilewskiego, gdyż pracowaliśmy nad nią razem. Wydanie książki sponsorowała Fundacja Liliany Komorowskiej.

Natomiast przeprowadzenie wywiadów z „moim arystokratami” nie było wcale tak łatwe. Początkowo ci ludzie niechętnie mówili o swoich przeżyciach. Czasami musiałam się z nimi spotkać kilka razy, aby wyłowić dodatkowe informacje. Podczas tych rozmów uświadomiłam sobie, jak krzywdząca do tej pory panuje opinia o tej grupie społecznej, wśród której było wielu patriotów bardzo zaangażowanych w działania na rzecz ojczyzny.  

 

9. Jak długo pracowała Pani nad nią – ile zajęły badania, a ile „samo pisanie”?

Prawie 5 lat! To była moja pierwsza książka historyczna, a dodatkowo książka-album. Badanie i pisanie, a potem układanie szaty graficznej odbywało się w tym samym czasie. Tym projektem zajmowałam się w wolnych chwilach, w międzyczasie przeprowadziłam się z Montrealu do Vancouver, więc to też przyczyniło się do wydłużenia okresu, w którym książka powstawała. W tym chyba najpiękniejszym kanadyjskim mieście, razem z moim byłym partnerem, Mariuszem Wasilewskim, który znał program InDesign, pracowaliśmy nad ostateczną wersją graficzną książki.

 

10. Z tą książką łączy się również film, Pani debiut reżyserski. Co było trudniejsze: pisanie książki czy reżyserowanie filmu?

Zdecydowanie pisanie książki. Zbieranie materiału filmowego trwało 3 dni, a jego montaż dwa tygodnie. Tymczasem pisanie książki kilka lat.

 


11. W „Malowankach na szkle” pojawia się nowy wątek – mianowicie sztuka ludowa. Oczywiście, poza wszystkimi innymi. Jest jednak bardzo ważnym elementem tworzącym swoistą magię tej powieści. Co Panią osobiście urzeka w polskiej sztuce ludowej? I jak wyobraża Pani sobie lepszą jej prezentację wśród zalewu codziennie pojawiającej się tandety uważanej powszechnie za sztukę?

Z polską wsią, z jej mieszkańcami miałam bliski kontakt już w okresie szkoły podstawowej. Do wsi leżących blisko Puław – to w tym mieście spędziłam dzieciństwo – często zachodziłam, gdyż leżały zaledwie kilka kilometrów od naszego domu. Z kolei moja przygoda z Tatrami zaczęła się w okresie nastoletnim, kiedy co roku wyjeżdżałam tam na wakacje. Dopiero na Podkarpaciu zetknęłam się z tą prawdziwą sztuką ludową, która została zachowana nie tylko w muzeach czy skansenach, ale i w prywatnych domach. W góralskich chatach po raz pierwszy zobaczyłam obrazki na szkle i wywarły na mnie ogromne wrażenie. Od tego czasu zaczęłam się interesować tą dziedziną sztuki, z pozoru „prymitywną”, tak niedocenianą w okresie PRL-u. Urzekła mnie swoją kolorystyką, tęsknotą zwykłych ludzi, tak zapracowanych i często biednych, za pięknem. Mówię tu oczywiście o tej autentycznej sztuce, a nie tej masowo oferowanej turystom.

Moje kolejne spotkanie z „prawdziwą” sztuką ludową miało miejsce już po upadku komuny, na Podlasiu.  Podczas prawie rocznego pobytu w Białymstoku odwiedzałam podlaskie wsie, gdzie bardzo mała liczba mieszkańców zajmowała się tradycyjnymi wyrobami. Niestety nie były bardzo popularne wśród turystów, dlatego coraz mniej osób je wykonywało.

W obecnych czasach – tak mi się wydaje – wzornictwo ludowe ożyło, w lepszej czy gorszej formie. Jak to z każdą sztuką bywa, powstaje wiele tandety, o czym miałam okazję się przekonać tu w Kanadzie, gdy zetknęłam się z wyrobami rdzennej ludności.

Polska sztuka ludowa – chociażby łowickie wycinanki, których jestem wielką miłośniczką – powinna uzyskać sponsorat państwa i zostać uznana za nasze wielkie narodowe dziedzictwo. Niegdyś takim sponsorem była Cepelia, do której, wbrew utartej opinii, trafiało sporo dobrej sztuki. Obecnie twórcy ludowi zostali pozostawieni sobie samym i gdyby nie dodatkowy dochód z innej działalności, nie byliby w stanie ze sztuki wyżyć.

Myślę, że zalew tandety zawsze będzie miał miejsce, lecz to od Ministerstwa Kultury zależy dostrzeżenie wielkiego waloru polskiej sztuki ludowej i taka jej promocja, żeby najzdolniejsi artyści mogli się rozwijać, bez obawy, że nie będą mieli „co do garnka włożyć”.  

 

12. Niedawno wydała Pani kolejną powieść. Tym razem dla młodzieży. I znów historia, choć zupełnie inaczej. Znacznie odleglejsza, to po pierwsze. Dlaczego właśnie tamte czasy są tematem, o którym chce Pani opowiedzieć najmłodszym swoim czytelnikom?

Książki dr Andrzeja Zielińskiego o polskim średniowieczu, szczególnie tym wczesnym, otworzyły mi oczy na sposób, jak ten rozdział polskiej historii jest przedstawiany w szkołach. Na lekcjach historii opowiada się o „wielkości” Polaków, o walce o utrzymanie państwa, a tymczasem ten okres był pełen podbojów innych narodów, okrucieństwa i walki starych wierzeń z nową religią. Wprowadzenie chrześcijaństwa było decyzją polityczną i ogłaszanie świętych również, gdyż dzięki temu Polska mogła zaistnieć na mapie chrześcijańskiej Europy. Starałam się pokazać młodzieży te inne aspekty, tak w sumie aktualne w czasach dzisiejszych, kryjące się za pytaniem, jak mamy ustosunkowywać się do polskiej historii, nawet tak dawnej. Tak przekazywałam polską historię moim córkom, nie tylko bardzo pozytywne jej karty, ale i te bardzo bolesne, „wstydliwe”, które często są pomijane albo wybielane.

 

13. I druga sprawa. Tym razem niejako rozprawia się Pani z tym, co zdaje się wychwalać w książce „W jednej walizce”. Ciotka Rycheza wielokrotnie mówi o tym, że jest przeciwna patriotyzmowi pojmowanemu jako duma narodowa, wskazuje na minusy (a jest ich w powieści naprawdę wiele) tej polskiej wielkości, którą tak lubimy hołubić. Jak to rozumieć? Gdzie w tym temacie znajdujemy Beatę Gołembiowską?

„W jednej walizce” polscy arystokraci we swoich wspomnieniach przekazują to, co dla nich w ojczyźnie było najpiękniejsze. I to jest część naszej historii, ta pozytywna. W książce dla młodzieży dobro miesza się ze złem, a dzieci oceniają albo zadają pytania, dlaczego tak się stało. Podejście do polskiej historii „z sentymentem” nie jest niczym złym, jeśli nie rodzi się z niego nacjonalizm, który pragnie wymazać wszystkie złe karty. A przecież to z nich też się uczymy, żeby „nigdy się nie powtórzyły”.  Dlatego dla mnie historia jako dziedzina nauki jest tak ważna i tak ważny jest jej odpowiedni przekaz już dzieciom i młodzieży. Wychowywanie młodych ludzi na „etosach”, „sztandarach”, na „poszli nasi w bój bez broni” jest wysoce szkodliwe, gdyż w momentach trudnych powinniśmy zachować rozum, a nie „rzucać się z szablami na czołgi”. Dość już było w naszej historii niepotrzebnego rozlewu krwi.

Podam tu przykład, który mnie ostatnio zbulwersował. Rozmawiałam z moim znajomym, który mieszka w Stanach. Zapytałam go o córkę i w jego relacji znalazły się takie słowa – „Jestem z niej dumny i z nas jako rodziców, bo wychowywaliśmy ją na polską patriotkę. Powiedziała nam, że gdyby Rosjanie napadli na Polskę, to ona pojedzie na front, żeby walczyć.”

Pomyślałam wtedy: „Boże, znowu pokolenie wychowane na etosach. Czyż nie lepszą rzeczą, niż ginąć za ojczyznę, jest zabrać się do zbierania funduszy na pomoc humanitarną i militarną? Czyli wykonywać żmudną i często niewdzięczną pracę, co wygląda mniej „ślicznie i patriotycznie”, lecz o wiele bardziej pożytecznie bez składania „na ołtarzu ojczyzny” daniny krwi, co by się pewnie stało, gdyż dziewczyna bez przeszkolenia wojskowego zginęłaby prawdopodobnie pierwszego dnia.  

W takim celu pisałam moją książkę dla młodzieży. Żeby poprzez krytyczne spojrzenie na historię umiała wyciągać wnioski i pojmowała patriotyzm jako pozytywne działanie na rzecz Polski, które nie powinno opierać się wyłącznie na emocjach.

 

13. Czy łatwo było napisać książkę o tak odległej przeszłości, z której mamy naprawdę niewiele danych historycznych? Jak wyglądał proces twórczy w tym wypadku?

Tak jak wcześniej już napisałam, pomysł powieści dla młodzieży o tym okresie powstał pod wpływek historycznych książek dr A. Zielińskiego. Po ich lekturze sięgnęłam do innych, co było dość łatwe, gdyż pisałam tę książkę podczas pobytu w Polsce, w mieszkaniu mojej siostry, w którym jeden pokój jest wypełniony książkami historycznymi, gdyż jej mąż, Peter Johnsson, jest szwedzkim historykiem – napisał nawet kilka książek o historii Polski. To on mi podsuwał kolejne pozycje. W ten sposób byłam dość dobrze przygotowana merytorycznie. Ten okres pierwszego stulecia Polski jest owiany wieloma tajemnicami, dlatego jest tak kontrowersyjny, a jednocześnie fascynujący. Nie przedstawiałam w tej powieści jego „absolutnie prawdziwej wersji”, gdyż takowej nie ma. Możemy się jedynie domyślać, dlaczego np. pierwsza polska królowa Rycheza opustoszyła polski skarbiec, w tym królewskie insygnia i wywiozła go do Niemiec. Była przecież Niemką i trudno było jej „pokochać” kraj tak dla niej obcy. Starałam się, pisząc tę powieść, nie pokazywać historii w czarno-białych kolorach. Zło miesza się w niej z dobrem – tak jak w życiu.

 

14. A jak pisało się opowieść z perspektywy dwunastolatki? Odkryła Pani w sobie coś nowego oczami Adelajdy?

Niewiele pamiętam siebie z okresu nastoletniego, więc pisząc tę książkę, jako Adelajda miałam przed oczami moje dwie córki, kiedy były w jej wieku i trochę starsze.  Moja młodsza córka Tina, tak jak Ada, strzelała z łuku, rzucała oszczepem i jeździła konno. Z kolei starsza, obecnie historyk, była istnym molem książkowym – jak Eryk. Dzięki pisaniu o nich pamiętników doskonale pamiętam ich dociekliwość i otwartość na wiedzę. Wielką przyjemnością było dla mnie podsuwanie im kolejnych książek, a potem dyskusje na ich temat.  Nie zabrakło wśród tych lektur książek historycznych, w tym i tych o Polsce. Ja starałam się być dla nich taką ciotką Rychezą, która odpowiadała na pytania, zachęcała do dyskusji i wysuwania wniosków.

Podczas pisania „Ady i Eryka w Krainie Przeklętej Korony” dużym problemem dla mnie była nieznajomość języka współczesnych nastolatków. Wybrnęłam z tego o tyle szczęśliwie, że dzieci przenosząc się w przeszłość, zaczynają mówić językiem stylizowanym, wtrącając słowa staropolskie.

 

15.  Wielkim atutem Pani powieści, moim zdaniem, jest głęboka analiza ludzkiego umysłu. Nie stroni Pani również od podejmowania tematyki historycznej i różnego rodzaju rozliczeń z przeszłością. Dlaczego właśnie ta tematyka tak Panią zainteresowała?

Jestem emigrantką, która jak prawie każdy „wygnaniec” ma sentymentalne podejście do ojczyzny. Bardzo przeżywam wszystko, co się dzieje w niej dobrego i o wiele bardziej, co jest złe, nie tylko w czasach współczesnych, ale i w tych dawnych. Dlatego, gdy zadała mi Pani pytanie, czym się kieruję w moim pisaniu, wymieniłam słowo „misja”. To ona mi przyświeca, gdy piszę książki historyczne, a z kolei moje powieści – „Malowanki na szkle” i „Lista Olafa” są próbą przekazania piękna Podhala i Podlasia. Czyli też misja, ale już w innym wymiarze.  Powieść, nad którą obecnie pracuję jest chyba takim moim apogeum wypełnienia mojej misji.  „Oporniki” to książka historyczna o okresie, kiedy Polska była na ustach całego świata, o okresie przez nas, Polaków, niewykorzystanym, żeby się nim chwalić, wielbić i być dumnym. To było nasze jedyne wielkie powstanie narodowe zakończone zwycięstwem! „Oporniki” obejmują okres 1976 – 1989 – i jak można się domyślić, są to lata powstania prężnej antykomunistycznej opozycji, strajków sierpniowych, które doprowadziły do Karnawału Solidarności oraz lata żmudnej walki zakończonej uzyskaniem niepodległości. 

Do pisania tej powieści przygotowywałam się bardzo skrupulatnie. Efektem tych przygotowań są dwie moje publikacje, które mają się ukazać w przyszłym roku – „Zanim runęły mury” – zbiór wywiadów z czołowymi działaczami opozycji antykomunistycznej okresu PRL-u oraz „Jerzy Borowczak rozpoczął Sierpień’80” – wywiad rzeka ze stoczniowcem, który rozpoczął strajk sierpniowy.

 


16. Czy ma już Pani pomysł na kolejną książkę? Uchyli Pani rąbka tajemnicy?

Gdy tylko skończę pisać „Oporniki” – mam nadzieję, że to się stanie na początku przyszłego roku, zamykam rozdział pisania o Polsce i przenoszę się do tropików. Akcja mojej nowej powieści będzie się toczyła głównie w Meksyku, w Meridzie – stolicy Jukatanu, gdzie przez cztery lata razem z moim eks-partnerem mieliśmy dom. Będzie to mieszanka – jak na tropiki przystało – dość gorąca. Miłosne pasje, zbrodnie, szamanizm …coś nowego dla mnie i jestem ciekawa, jak mi się uda z tym zmierzyć.

 

17.  Czy mogłaby Pani zdradzić, jaka jest Pani ulubiona powieść stworzona przez innego autora?

Jest ich tak wiele! Z polskich powieści często sięgam do „Chłopów” Reymonta i za każdym razem podziwiam bogactwo postaci tej powieści, a z tych niepolskich „Smażone zielone pomidory” Fannie Flagg.

 

18.  Pani ulubiona książka z dzieciństwa to…

„Tajemniczy ogród”, „Mała księżniczka”, „Ania z Zielonego wzgórza” i „Bracia Lwie Serce”, „Muminki”.

19. A co lubi Pani robić w czasie wolnym?

Podziwiać przyrodę, latem pływać w jeziorze, zimą biegać na nartach biegowych, oglądać filmy, szczególnie te psychologiczne, a ostatnio gotować dla moich córek oraz szyć.

 

20. Przez przypadek do akwarium w Pani domu trafi złota rybka i jest bardzo chętna, by spełnić… jedno życzenie, specyficzne, polegające na tym, że może Pani zjeść obiad z wybraną przez siebie osobą i spędzić z nią całe popołudnie. Może to być ktoś znany, ceniony, ktokolwiek. Rybka jest magiczna, więc może to być nawet ktoś z zamierzchłej przeszłości, o kim piszą w podręcznikach do historii. Z kim zatem chciałaby Pani zjeść obiad?

Z Lucy Maud Montgomery – autorką „Ani z Zielonego Wzgórza”. Uwielbiam Wyspę Księcia Edwarda, którą odwiedziłam dwa razy i kiedyś nawet chciałam tam zamieszkać na stałe. Dzięki temu spotkaniu cofnęłabym się do tych czasów, które wydają mi się tak sielankowe w porównaniu z obecnymi. 

 


22.  Co myśli Pani o współczesnej polskiej literaturze? Jak widzi jej rozwój w najbliższych latach? Będzie dobrze?

O tyle trudne dla mnie pytanie, że nie za bardzo się orientuję we współczesnej polskiej literaturze. Co jakiś czas czytam jakiegoś polskiego autora, ale mówiąc szczerze, nie zauroczył mnie żaden z nich. Nie przebrnęłam do końca – zaczynałam ich kilka – żadnej z książek Olgi Tokarczuk, chociaż podziwiam jej przebogaty język. Tak jak w innych krajach, w Polsce również ukazuje się bardzo dużo nowych pozycji. Wśród nich są te wartościowe, chociaż pewnie każdy z nas inaczej pojmuje definicję „dobrej książki”. Rozwój literatury zależy od czytelnictwa, a poziom jego w Polsce nie jest najlepszy. Literatura została zastąpiona tyloma inny dziedzinami sztuki, że musi naprawdę ciężko się przebijać, zwłaszcza, że na ogół nie oferuje „łatwej i przyjemnej” rozrywki.

Wychowałam się na książkach i moje dzieci również. Te młodsze od nich pokolenia coraz rzadziej mają z nimi kontakt, więc jeśli chodzi o rozwój literatury i czytelnictwa … czarno to widzę. 

 

Dziękuję bardzo.

 

wtorek, 18 października 2022

Urodzinowy KONKURS


Dzisiaj Dune Fairytales obchodzi swoje jedenaste urodziny. Z tej okazji zapraszam do wspólnego świętowania. Mam dla Was książkę Beaty Gołembiowskiej zatytułowaną "Ada i Eryk w Krainie Przeklętej Korony". Recenzja książki ukaże się jeszcze w tym miesiącu. Natomiast do końca tygodnia, do północy z niedzieli na poniedziałek, możecie wziąć udział w konkursie. W poniedziałek podam, kto jest zwycięzcą i otrzyma książkę.

"Zadanie" jest proste. Należy:

1. Zaobserwować bloga (niebieski button z prawej strony) oraz

2. pod tym postem wymienić trzy tytuły spod pióra pani Beaty, których recenzje znalazły się dotąd na Dune Fairytales.

Powodzenia!

P.S. Wysyłam nagrody jedynie na terytorium Polski.


wtorek, 9 sierpnia 2022

O wikingach, podróżach w czasie i marzeniach, które się spełniają... czyli Radosław Lewandowski o sobie słów kilka

 

1.       Kiedy zaczął Pan pisać?

Chyba zawsze chciałem pisać, nie sądziłem jednak, że to marzenie się ziści. Od kiedy sięgam pamięcią, próbowałem sobie wyobrazić współczesnego człowieka, a konkretnie siebie samego w przeszłości. To były długie godziny, podczas których rozważałem co zapakowałbym do plecaka wiedząc, że za chwilę przeniosą mnie w czasie i będę musiał przetrwać w obcym środowisku, zdany jedynie na własne siły. I nie był to zwykle X wiek, ale czasy tygrysów szablozębych, neandertalczyków, początków ludzi z Cro-Magnon. To naprawdę fascynujące wycieczki, którym zresztą dałem wyraz w swojej pierwszej książce pt. „Yggdrasil. Struny czasu”, gdzie „cofnąłem” o trzydzieści tysięcy lat, całą słowiańską wioskę wraz z kilkuosobowym oddziałem najemnych wikingów.

Pierwsze opowiadanie właśnie w tym nurcie pojawiło się, gdy miałem dwadzieścia lat. I… trafiło na bardzo długo do szuflady, ponieważ palmę pierwszeństwa przejęło życie: dom, dzieci, praca. Po wielu latach, grubo po czterdziestce, powróciłem do tego tekstu. Sam byłem już jednak inny: z życiowym doświadczeniem, wiedzą, tysiącami przeczytanych powieści w głowie i sercu.

 

2.       Co jest, Pana zdaniem, największym atutem książek Pańskiego autorstwa?

Ciekawe i niełatwe pytanie. W rodzaju: co w sobie lubisz? W mojej subiektywnej ocenie wielką wartością moich powieści, zarówno tych czysto historycznych, jak i z gatunku sf, są barwne fragmenty z historii ludzkości, które wykorzystuję jako szkielet opowieści. Jestem pewien, że tetralogia wikingowie mogłaby w znakomity sposób uzupełnić szkolne lekcje historii, podobnie jak opisany w „Australijskim piekle” XVII-wieczny rejs żaglowca Batavia. Ten ostatni przykład, z uwagi na tragiczne losy bohaterów i naturalne okrucieństwo relacji, zapewne co najmniej dla uczniów liceów.

 

3.       Kiedy znajduje Pan czas na pisanie? Czy ma Pan jakiś system? Pisze Pan systematycznie, czy kiedy ma „natchnienie”?

Przez kilka lat pisałem zawodowo. Orka od rana do wieczora, z higienicznymi przerwami na posiłki i spacer z psem. To znaczy, żona wyprowadzała mnie i psa na spacer. Fajny, szalony czas, ale i pod pewnymi względami niepokojący. Z natury jestem introwertykiem, wtedy stałem się odludkiem. Obecnie pisanie godzę z pracą zawodową. I nie, nie wierzę w natchnienie. Emocje w trakcie tworzenia, radość z odkrywania pojawiają się oczywiście, ale generalnie to systematyczna praca daje efekty. 


 

4.       Co jest największym paliwem, które napędza Pana do pisania?

Pierwszą myślą było: węgiel, ale to spaczenie płynącymi z telewizora wieściami o podwyżkach cen paliw kopalnych. Uczciwie odpowiadając stwierdzam, że jak w każdej innej dziedzinie, uskrzydlają nas sukcesy. Pierwszą powieść piszemy z potrzeby własnej, pozostałe dla czytelników i to ich głosy są tu benzyną. Gdy „Australijskie piekło” zostało książką 2021 roku w konkursie Brakująca Litera, przez kilka wspaniałych tygodni czułem się niby król świata. Brakuje mi teraz tego. Poproszę o kolejne dawki.

 

5.       Co Pana inspiruje? Powoduje, że siada Pan i pisze?

Jak wyżej z małą uwagą – niekiedy trafimy na tak niesamowity i pisarsko żyzny temat, że niesie nas on swoją magią. Najświeższym przykładem jest tu rejs statku VOC „Batavia” z Amsterdamu na Jawę. Wiele osób zapewne zgodzi się ze mną, że robiąc komuś przyjacielskiego psikusa, czujemy grożące wybuchem podniecenie. Nie chcąc się zdradzić, tłumimy je w sobie, ale mało nie pękniemy z niecierpliwości. Gdy trafiam na wspaniałą i mało wyeksploatowaną historię, mam podobne wrażenie. Gram z czytelnikami w grę, której finałem jest zaskoczenie. Cieszę się niby dziecko na myśl o tym momencie.     

 

6.       Seria „Yggdrasil” to był dla mnie przed niemal dekadą prawdziwy powiew świeżości w polskim science fiction. Skąd taki pomysł?

Z marzeń? Yggdrasil to jesion łączący swoimi gałęziami wszystkie światy nordyckiej mitologii. Nazwa Yggdrasil dosłownie oznacza koń Yggra, czyli koń Odyna, którego jednym z imion jest Yggr (Straszliwy). Innym znaczeniem nazwy Yggdrasil jest „Ja Nosiciel” – gdyż do tego drzewa przybił się własną włócznią Odyn, by zyskać duszę.

      Zawsze chciałem napisać powieść o podróżach w czasie. Takie marzenie, które w końcu udało się spełnić. Przeniosłem bezpowrotnie, trzydzieści tysięcy lat w przeszłość, całą dziesięciowieczną wioskę. Tetralogia o wikingach, była naturalną kontynuacją, więcej, choć to obecnie oddzielna i niezależna seria powieści historycznych, łączy się poprzez wspólnych bohaterów z „Yggdrasilem” w naturalną całość. 



 

7.       Czy pisząc, tworząc własne światy, bohaterów, dużo Pan czerpie z tego, co już znane? W recenzjach „Yggdrasilu” wymieniałam różne powieści, do których nawiązania widziałam w czasie lektury Pańskich powieści.  Czy to był świadomy zabieg, czy po prostu „tak wyszło”, bo nieraz trudno jest tego uniknąć – pewne schematy już po prostu istnieją?

Haruki Murakami twierdzi, że najbystrzejsi nie piszą książek, ale korzystają z życia. Mario Vargas Liosa zaś uważa, że piszemy, bowiem jest w nas jakaś niezgoda pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniem, jak powinna ona wyglądać. Nie cytuję tych pisarzy dokładnie, ale z grubsza oddaję sens ich przemyśleń. Może podobnie jest z czytaniem?

      Wracając teraz do Pani pytania, zawsze dużo czytałem i wiele z tych lektur przeciekło do mojej twórczości. Zgadzam się przy tym z mistrzem Harukim – nie jestem największym bystrzakiem, więc te przesiąknięcia mają naturalną, spontaniczną naturę. Piszę ze słuchu, bez drobiazgowego planu, co zapewne ma tu pewne znaczenie.

      Z pisaniem jest trochę jak z gotowaniem potraw – pisarz łączy ogólnodostępne składniki w proporcjach i techniką, które jemu odpowiadają. Nie odkrywamy pieprzu, soli, mięsa drobiowego, makaronu, czy sera, ale to my decydujemy jaki będzie ostateczny kształt i smak tej twórczej zapiekanki.  

 

8.       Pamiętam, że w połowie poprzedniej dekady Pańska twórczość spotykała się z dość skrajnym odbiorem. Było trochę hejtu – zarówno na same teksty, jak i na ich wydania. Wiele osób wyśmiewało okładki. Jak sobie Pan z tym radził i czy płynęło to w jakiś sposób na dalszą pracę nad kolejnymi powieściami?

Nauczyłem się czytać recenzje od końca. Gdy było źle, wracałem do nich w dobrym dla mnie czasie. Czy nie bolało? To zawsze boli, ale nie znaczy, iż recenzenci muszą pisać laurki. Z drugiej strony, my tworzymy szkielet przygód, który dopiero w wyposażonym w wiedzę i własne przeżycia umyśle czytelnika, obleka się w ciało. Nie sposób więc zadowolić każdego, tak jak brak dwóch identycznych osobowości.

Druga prawda, okładka pierwszego wydania powieści „Yggdrasil. Struny czasu” była koszmarna.

Pomagają sukcesy: serię „Wikingowie” sprzedano w dwudziestotysięcznym nakładzie, „Australijskie piekło” zostało książką 2021 roku. Takie życie.

 

9.       Nie sposób nie zauważyć, że bliscy są Panu wikingowie. Jednym z głównych bohaterów „Yggrdasilu” uczynił Pan wikinga Eryka, no i sam tytuł również nie pozostaje bez znaczenia. Potem napisał Pan cała serię zatytułowaną „Wikingowie”. Dlaczego właśnie oni? Co w nich tak fascynuje?

Ponieważ przeczytałem w dzieciństwie powieść Gunnara Bengtssona „Rudy Orm”? Z uwagi na fakt, iż pochłonęła mnie swego czasu seria „Czarne okręty” Macieja Słomczyńskiego piszącego pod pseudonimem Joe Alex? Kto wie.

      Jednym z bohaterów mojej historycznej serii o wikingach, również jest Erik Eryksson, syn Eryka Zwycięskiego i Sygridy Storrady.  

      Gdy zaczynałem eksploatować w swoich powieściach temat wojowników z Północy, w literaturze szeroko znane były ich przygody na terenach dzisiejszej Anglii i Francji. Mniej natomiast można było znaleźć opowieści o odkryciu przez wikingów w X wieku Ameryki Północnej, o wyprawach przez rzeki Rusi do Bizancjum, o walkach tego dzielnego kupieckiego ludu w szeregach bizantyjskich cesarzy. To były perły, a ja, choć wieprz, zacząłem je zbierać i stał się cud.

 

10.   Jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego pytania: czy oglądał Pan serial „Wikingowie”, a jeśli tak, to jaki jest Pański odbiór?

Tak, z przyjemnością obejrzałem pierwsze sezony. Potem już było gorzej. W serialu odnajdywałem echa własnych powieści i zachęcam do lektury fanów przygód Ragnara Lodbroka (skand. Włochate Portki). Przygody moich bohaterów rozgrywają się w Skandynawii, na Półwyspie Iberyjskim, w Ameryce, w Rusi, Polsce, w Bizancjum (dzisiejsza Turcja), czy wreszcie na Sycylii.

Może doczekamy ekranizacji moich książek o wikingach? Kto wie…


 

11. W ogóle napisanie powieści o czasach minionych jest trudniejsze od tych, których akcja osadzona jest współcześnie. Czy dużo czasu poświęca Pan czytaniu o przeszłości i badaniom nad światem ówczesnym? Jak rozkładają się akcenty między czasem poświęconym na badania, a tym, kiedy już Pan rzeczywiście pisze?

W zasadzie pierwszą część „Wikingów” pisałem trzy lata i cały ten czas zbierałem materiały. Z drugą poszło szybciej, gdyż trening czyni mistrza. Trzecią część pt. „Topory i sejmitary”, napisałem w osiem pełnych ciężkiej pracy miesięcy, podobnie jak czwartą, „Kraina Proroka”. Ale było warto. Gdy Jacek Ring, przeprowadzający redakcję tekstu, przesłał mi zmiany do ewentualnego zatwierdzenia, pochłonąłem książkę jednym tchem i to pomimo faktu, iż znałem wcześniej jej treść! Czyżby łączyła mnie jakaś tajemna wspólnota z jej autorem? Jakaś astralna nić?

Jeśli chodzi o podział czasu na zbieranie materiałów i pisanie, to nie umiem tego zrobić. Zauważyłem wcześniej, że nie należę do bystrzaków, więc zrozumiecie. Ponieważ piszę bez planu, akcja i przygody moich bohaterów żyją własnym życiem. Skoro tak, muszę co rusz uzupełniać swoją wiedzę historyczną.

Pisanie powieści historycznych istotnie jest trudniejsze z uwagi na poszukiwanie źródeł, ale i pod pewnymi względami łatwiejsze – nie musimy tworzyć światów, z całą ich skomplikowaną strukturą społeczną, zasobami, mitologią, wyimaginowaną historią. Zresztą, nie to stanowi największą trudność, ale panowanie nad wymyślonym materiałem podczas pisania książki. Tak przecież łatwo stracić u czytelnika wiarygodność, a wtedy, nie da się on wciągnąć z butami w naszą opowieść.   

 

12.   Jeszcze jedno pytanie o postaci pojawiające się na kartach powieści. Czy miał Pan na nich pomysł od razu? Jakąś charakterystykę? Czy żyli własnym życiem, rozwijali się, dojrzewali wraz z kolejnymi stronami?

Jak wyżej, to byty niematerialne, które mnie wiodły na postronkach. Muszę przyznać, że celowo dałem tak sobą kierować. Nie znoszę przewidywalnych powieści i filmów. Skoro losy moich bohaterów były niejako intuicyjne, liczyłem na to, iż czytelnik również będzie miał kłopot z szybkim określeniem „kto zabił” przyjmując wyjątkowo, że nie był to lokaj.

      Drodzy czytelnicy, gdy natkniecie się więc na nich na kartach książki, podejdźcie z szacunkiem, bowiem to pierwsze egzemplarze w pełni świadomej sztucznej inteligencji. Z własnymi marzeniami, dążeniami, swarliwością, chutliwością, nieśmiałością i skłonnością do nieoczekiwanej miłości.

 

13.   Czy ma Pan jakichś ulubionych bohaterów spośród tych, których Pan stworzył?

Raczej nie, może dlatego z taką łatwością zabijam protagonistów? Inaczej, niektórzy wzbudzają we mnie ciepłe uczucia, inni wręcz przeciwnie. Moim pisarskim bóstwem jest jednak pewien realizm, brak naiwności. Czytelnicy często chcą szczęśliwych zakończeń, ale życie rzadko spełnia takie prośby. Szczególnie, gdy piszemy o czasach miecza, tarczy, krwi i głodu. Zresztą, to nie tyczy się jedynie powieści historycznych. Jeśli zacznę pisać książki dla dzieci, postaram się bardziej.

      Ale uważni czytelnicy odnajdą dorastającego podczas wyprawy na wiking Erika, gnębionego przez ojca Oddiego, syna Asgota Czerwonej Tarczy, Wiebbe Hayesa z „Australijskiego piekła” czy syna afrykańskiej ziemi Eitsi z tej samej książki. 


 

14.   Seria „Yggdrasil” została przełożona na angielski i wydana zagranicą. Skąd taki pomysł i jak to wyglądało ze strony technicznej? Niestety niewiele naszych rodzimych powieści trafia na rynek zagraniczny. Panu się udało.

Skontaktowało się ze mną wydawnictwo z siedzibą w USA z propozycją tłumaczenia i wydania. Z radością się zgodziłem i książki są dostępne na Amazonie. Marzy mi się nie tyle tłumaczenie, co ekranizacja mojej najnowszej książki „Australijskie piekło”. To doskonały materiał na film w stylu „Pan i Władca. Na krańcu Świata” czy „Bunt na Bounty”.

 

15.   Jak wyglądała współpraca z tłumaczem?

Nie przeszkadzaliśmy sobie 😊

 

16.   A jak powieści zostały tam przyjęte?

Dobrze, ale nie zdobyłem we frontalnym ataku anglojęzycznych rynków, a szkoda. Z końcem tego roku wrócą do mnie z wydawnictwa MUZA prawa do serii „Wikingowie”, mam już w rękach serię „Yggdrasil”, eksperymentalną powieść „Wyprawa po śmierć” wydałem na razie jedynie w formacie elektronicznym, może wtedy wspólnie zawojujemy świat?  

 

17.   Mieliśmy okazję publikować w kwartalniku „Świat E-boków”, a nawet pisać do tego samego numeru. Czy nadal pisze Pan do magazynów czy już jedynie skupia się na powieściach?

Raczej powieści.

Mam kilka gotowych opowiadań z uniwersów: „Wikingowie”, „Yggdrasil” i „Wyprawa po śmierć”. Jeśli dostanę ciekawą propozycję, kto wie. Na razie myślę o wydaniu ich w jednym tomie w ramach self-publishingu.


 

18.   „Australijskie piekło”, Pańska najnowsza powieść, zostało bardzo dobrze przyjęta. Ba, wyśmienicie! Otrzymało tytuł „książki 2021 roku” w konkursie „Brakująca litera”. Gratuluję raz jeszcze. Co to dla Pana oznacza?

Skrzydła, tym bardziej, że wydałem tę książkę sam. Miałem propozycję od „klasycznego” wydawcy, ale zdecydowałem się powalczyć z polskim rynkiem książki.

To niełatwa i nie dla każdego droga, a moje spostrzeżenia opisałem w poradniku dla pisarzy: „Jak napisać i wydać powieść”. Przedstawiam tam nie tylko narzędzia, ale dużo miejsca poświęcam promocji, publikacji za granicami Polski, wydawaniu we współpracy z wydawnictwem i na własną rękę. Poradnik jest dostępny w księgarniach jedynie w formie elektronicznej. To uzupełniona wersja analogowej książki wydanej wespół z Książnicą Płocką „Kuchnia pisarza”.

 

19.   Ta najnowsza powieść opowiada o czasach nowszych od wczesnego średniowiecza czy, tym bardziej, paleolitu. Rzecz dzieje się w XVII wieku. Znów musiał Pan sporo czasu poświęcić na czytanie o tamtym okresie. Co skłoniło Pana, by podjąć ten temat?

Niesamowity temat. Tylko tyle i aż tyle. Powieść „Wyprawa po śmierć” jest twórczą relacją z pechowego rejsu holenderskiego statku „Batavia” z początku XVII wieku. To z założenia historia marynistyczno-awanturnicza, z silnie rozwiniętymi wątkami destrukcji, związanej z ludzkimi zachowaniami w sytuacji zagrożenia życia.

      Jak podają relacje z tamtego okresu, jednostka płynęła z Amsterdamu na Jawę. Pod koniec podróży, na skutek próby przejęcia statku przez załogę (przewoził dwanaście skrzyń ze złotem o wartości dwustu pięćdziesięciu tysięcy guldenów) i pecha, „Batavia” wpadła na rafy w pobliżu Australii. Rozbitkowie przez kilka miesięcy żyli na rafowych wyspach, mordując się nawzajem i walcząc o zasoby. Buntownikom przewodził szaleniec i hedonista – Jeronimus Cornelisz. Utworzyli rodzaj społeczności opartej na przemocy i rozdziale łask. Brzmi świetnie, prawda?

 

20.   Powieść awanturnicza czy jednak fantastyka? W którym gatunku czuje się Pan lepiej, tworząc?

Z perspektywy wydanych siedmiu powieści, to historia jest moją silniejszą stroną. Pisarz tworząc postaci powinien umieć wcielić się w nie tak, by zyskały kształty i kolory. Przychodzi mi to łatwiej w konwencji średniowiecznej, nawet język brzmi naturalniej. Może to zasługa mojej prostej natury? Nie zmienia to jednak faktu, że jestem wielkim fanem fantastyki. Może do niej wrócę… 


 

21. Doszły mnie słuchy, że znowu chce Pan pisać o Australii. To cudowna wiadomość! Sama o niej piszę. Czy zdradzi Pan coś więcej?

Na moim blogu na stronie: https://radeklewandowski.pl/, opisałem arcyciekawe historyczne odkrycia związane z pobytem w Australii… Egipcjan. W miejscowości Kariong odkryto liczące, jak twierdzą niektórzy naukowcy ok. 5000 lat hieroglify opisujące losy ekspedycji księcia Nefertiru. Wyprawa opisywana naskalnymi kartuszami miała prawdopodobnie miejsce krótko po panowaniu Cheopsa, rządzącego Egiptem w latach 2604-2581 p.n.e. czyli w okresie zwanym Starym Państwem. Wspaniały materiał na powieść?

 

22.   Pańska ulubiona książka z dzieciństwa to…

Nie mam tu jednego wskazania. Drobny wycinek książek, które wspominam i z pewnością odcisnęły swój ślad na mojej twórczości. Przyznacie, iż jest to gatunkowy misz-masz:

Juliusz Verne – „Tajemnicza wyspa”

Ignacy Kraszewski – „Stara baśń”

Alfred Szklarski – cykl przygód Tomka Wilmowskiego

Harry Harrison – „Stalowy szczur”

Jack Whyte – „Honor rycerza”

Lawrence Watt-Ewans – „Jednym zaklęciem”

John Christopher – „Śmierć trawy”

Margaret Weis Don Perrin – „Brygada śmierci”

Anne McCaffrey – „Jeźdźcy smoków”

Gordon R. Dickson – „Smoczy rycerz”

James P. Hogan – Trylogia gigantów

Frank Herbert – „Diuna”

Jack McDevitt – „Brzegi zapomnianego morza”

Isaak Asimov z cyklem „Fundacja”

Harry Harrison z cyklem „Planeta śmierci”.

Siergiej Sniegow – „Dalekie szlaki”; „Ludzie jak bogowie”

 

23. A co lubi Pan robić w czasie wolnym?

Staram się w miarę możliwości zwiedzać świat, póki ludzie nie zadeptali i nie zniszczyli wszystkiego. Sporo czytam, moim ostatnim odkryciem jest czytnik e-booków.  

 

24. Przez przypadek do akwarium w Pańskim domu trafi złota rybka i jest bardzo chętna, by spełnić… jedno życzenie, specyficzne, polegające na tym, że może Pan zjeść obiad z wybraną przez siebie osobą i spędzić z nią całe popołudnie. Może to być ktoś znany, ceniony, ktokolwiek. Rybka jest magiczna, więc może to być nawet ktoś z zamierzchłej przeszłości, o kim piszą w podręcznikach do historii. Z kim zatem chciałaby Pan zjeść obiad?

Przyznam się do złego – nie jestem smakoszem i w tej materii zaspokajam tylko potrzeby. To dla mnie ogromna strata, jednej barwy mniej w tęczy życia, ale…

Ponadto, jaki introwertyk wiodę raczej samotniczy tryb życia, a będąc dyslektykiem, muszę w takich razach uruchamiać mózgowe turbodoładowanie, by nie wypaść na gapę.  Naprawdę chce mi Pani to zrobić?

Skoro to złota rybka, to poproszę ją o hollywoodzką ekranizację „Australijskiego piekła” i o usunięcie wszystkim politykom pewnej części ciała, by przestały im w głowach buzować hormony. Dzięki temu zabiegowi, skupiliby się wreszcie nad przyszłością ludzkości i naszej planety. Nie mamy innego domu.

 

25.  Co myśli Pan o współczesnej polskiej literaturze? Jak widzi jej rozwój w najbliższych latach? Będzie dobrze?

Ja generalnie oceniam stan literatury jako dobry – każdy może znaleźć coś na własną miarę – gorzej z czytelnikami. Świat i technika dostarczają tylu bodźców, iż by to ogarnąć i nie oszaleć, maksymalnie upraszczamy rzeczywistość. To pole do żerowania dla różnej maści światowych populistów. To niebezpieczna ścieżka, która może nas zaprowadzić w przepaść, o ile nie stworzymy tarczy wiedzy, która pomoże oddzielić ziarno od plew. Książki są tu dobrym budulcem.

      W Polsce czytelnictwo mocno kuleje i nie widzę przesłanek, by ten stan miał się radykalnie poprawić. To zresztą dotyka całej kultury. Pyta Pani, czy będzie dobrze? Oczywiście, ale nie wszystkim i nie wszędzie. Tam jednak, gdzie jest to możliwe i rodzice mają świadomość potęgi i mocy słowa pisanego, trzeba walczyć. Nie odniosłem pełnego sukcesu, z trójki moich dzieci, dwójka czyta.


Dziękuję bardzo.