Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

piątek, 22 kwietnia 2022

Co czuje dziecko-uchodźca w nowym kraju?

 



Książka została po raz pierwszy wydana w 2016 roku. Teraz wznowiono ją, jednocześnie wydając w wersji dwujęzycznej. Jest to pozycja z serii wydawniczej "Wojny dorosłych – historie dzieci" i już sam ten fakt zwraca uwagę na wysoki poziom. Czytałyśmy kilka książek z tej serii i wszystkie są wyjątkowe: trudne, wzruszając, mądre, piękne, ważne. Z pewnością możemy też polecić "Asiunię" Joanny Papuzińskiej, "Czy wojna jest dla dziewczyn" Pawła Beręsewicza i "Zaklęcie na 'w'" Michała Rusinka.

Wracając jednak do "Teraz tu jest nasz dom" Barbary Gawryluk. Jak oczami dziecka powiedzieć dzieciom o wojnie, która nie jest "tylko" historią, ale rzeczywistością dziejącą się kilkaset, kilkadziesiąt, kilkanaście kilometrów od ich domu? Jak opowiedzieć w taki sposób, by zrozumiały? I jak opisać to, co czują dzieci, które przed tą wojną uciekały? By jednocześnie ich nie zranić, dać im nadzieję, a także uczulić na problemy, na które mogą się natknąć? Jak napisać to w taki sposób, by nawet kilkulatek był w stanie pojąć ogrom cierpienia, a jednocześnie nie zaczął mieć spowodowanych lekturą koszmarów? Jak? Nie am pojęcia. Ale Barbarze Gawryluk się to udało. Pomógł jej również Maciej Szymanowicz, który całość opatrzył bardzo wyrazistymi, a jednocześnie subtelnymi ilustracjami, co też przecież jest niełatwe przy tej tematyce. 

Historia, którą znajdziecie na stronach tej książki zdarzyła się naprawdę. Choć, by uchronić jej bohaterów przed nieprzyjemnościami i pozwolić im w spokoju osiedlić się w nowym miejscu, ich dane zostały zmienione. Dzisiaj, cztery lata po jej napisaniu, stała się jeszcze bardziej aktualna. Wówczas takich rodzin było stosunkowo niewiele, dziś są ich setki tysięcy. Ich sytuacja jest o wiele cięższa i to z wielu względów i myślę, że w czasie lektury należy i na to dzieciom zwrócić uwagę. Bo dzisiaj z rzadka już tylko zdarzyć się może, że polską granicę przekracza rodzina. Niemalże wszyscy ojcowie pozostają w Ukrainie. A i Polska, choć Polacy stają się jak mogą, ma ograniczone możliwości pomocowe i to, co udało się zorganizować dla rodziny Baranowskich to dzisiaj szczyt marzeń wielu. Marzeń, na których spełnienia przyjdzie im jeszcze bardzo długo poczekać. 

Całą historię poznajemy z perspektywy Romka, najstarszego syna państwa Baranowskich. Spokojny dom, rodzinna atmosfera. Wszystko układa się dobrze. Rodzice pracują, mają stabilną sytuację. Tata często bywa w delegacji, ale kiedy wraca do domu jest wspaniałym mężem i ojcem. Niedaleko mieszkają dziadkowie, nieopodal ciotka z rodziną. Zwyczajne życie. Jednak w pewnym momencie rodzice zaczynają zamykać się w kuchni, wyłączać telewizor, kiedy dzieci są w pobliżu, szeptać, wymieniać ukradkowe spojrzenia. Tata coraz częściej siedzi w domu. Dzieci nie wiedzą jeszcze, co się dzieje, ale przecież czują. I boją się. A w szkole, w przedszkolu, na ulicy coraz częściej padają słowa: czołgi, bomby, wojsko, w końcu i to najgorsze: wojna. Ojciec jednego z Romkowych kolegów idzie walczyć. A rodzice, choć wciąż szepczą, w końcu muszą podjąć decyzję i przekazać ją dzieciom. Nikt nie chce wyjeżdżać. Ukraina to ich dom. Donieck to ich dom. Życie i bezpieczeństwo są jednak najważniejsze

Wyjeżdżają niemalże w ostatniej chwili. Już pod ostrzałem. I nie wszyscy. Romek nie może pojąć, dlaczego dziadkowie zostają. Mama tłumaczy mu, że "starych drzew się nie przesadza". Ale to tylko część ich rodzinnej prawdy. Tata czuje się Polakiem, mama raczej Ukrainką. A dziadkowie, cóż, nie mają nic przeciwko temu, żeby Donieck był rosyjski. Chcą tylko zostać w swoim domu.

Z wieloma niezrozumiałymi sytuacjami przyjdzie się dzieciom i ich rodzicom spotkać. Najpierw po drodze, później w ośrodku dla uchodźców. Mazury są piękne, lasy zielone, ludzie wokoło mili i pomocni... Ale to nie dom. To obce miejsce. tymczasowe. Choć do Romka, Mikołaja i Natalki coraz bardziej dociera, że tymczasowy jest jedynie ośrodek, nie Polska. Polska będzie już chyba na stałe. Do Ukrainy nie wrócą. Przynajmniej nie w najbliższych latach.

W Doniecku dzieje się coraz gorzej, a rozmowy telefoniczne są coraz smutniejsze, bardziej przerażające. Dzieci w końcu zostają dopuszczone do wielu spraw, które wcześniej przed nimi, dla ich spokoju, ukrywano. Teraz muszą wiedzieć, by móc zacząć życie od nowa. Nauczyć się języka, poczuć, że są u siebie. 

Nauka języka najtrudniej przychodzi mamie, najłatwiej Natalce, najmłodszej z rodzeństwa. Polskie wierszyki działają cuda i dość szybko całkiem biegle posługuje się naszym językiem. Język to jednak nie wszystko. Ciągła zmiana miejsc, sąsiadów, nie ułatwiają aklimatyzacji. Dzieci z nowej szkoły zdają się zupełnie nieświadome sytuacji. Potrafią być podłe i wredne. Wyśmiewać, wyzywać. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, co może czuć kilkuletni Ukrainiec, który waśnie uciekł przed rosyjskimi żołnierzami, a teraz, w nowym domu, jest wyzywany od Ruskich. Obawiam się jednak, że nawet dzisiaj, kiedy o wojnie w Ukrainie tyle się mówi, kiedy tych małych uchodźców jest już naprawdę wielu, takie sytuacje wciąż mogą się zdarzać. Dlatego tym bardziej należy uczulać, rozmawiać z dziećmi, czytać takie właśnie książki.

Reakcje dzieci od samego początku są różne. Najpierw na szepty rodziców, potem – gdy przychodzi im zmierzyć się z podjętą przez nich decyzją i w końcu, gdy są już w Polsce. Najbardziej szokujące może się zdawać zachowanie Mikołaja, jego mechanizm obronny. Warto, naprawdę warto pamiętać o tym, że każdy uchodźca dziecko czy dorosły walczy z przeżytą traumą na swój własny sposób, nieraz zupełnie dla postronnych niezrozumiały. Choć i czas i warunki, i osoba bohatera są zupełnie inne, nie mogłam odpędzić wspomnień innej książki, tym razem jednak tylko dla dorosłych, a mianowicie "Zaniemówienia" Justyny Wydry.

Co tu dużo pisać: to bardzo wartościowa książka, zarówno dla polskich, jak i ukraińskich dzieci. Ba, dla dorosłych również. Chyba bowiem najbardziej trafia do serca  historia opowiedziana właśnie z perspektywy dziecka.

Nie mogę ocenić tłumaczenia, ponieważ nie władam ukraińskim. Jeśli jednak uda mi się czegoś więcej na ten temat dowiedzieć, napisze w komentarzu. Uważam pomysł tłumaczenia dobrej polskiej literatury dziecięcej za bardzo dobry. Wspieram całym sercem i tę i podobne akcje. Autorka całe swe honorarium przeznacza na pomoc dzieciom uciekającym przed wojną w Ukrainie. Również wydawnictwo dokłada 20% dochodu ze sprzedaży na ten sam cel. Może warto dołożyć swoją cegiełkę?


  

 

Teraz tu jest nasz dom (wydanie dwujęzyczne) – Barbara Gawryluk

Wydawnictwo Literatura

Łódź 2022

Liczba stron: 80

Przekład (z polskiego na ukraiński): Iryna Kotlarska-Fesiuk

Ilustracje: Maciej Szymanowicz

ISBN: 978-83-8208-064-3

czwartek, 7 kwietnia 2022

Dokąd trafiają drudzy synowie kobiet z Wayo Wayo?

 


 

Na okładce napisano, że co drugi syn musi odejść. Nie jest to jednak do końca prawda. Z treści książki wynika, że odchodzą jedynie drudzy synowie. Co się dzieje, jeśli w rodzinie synów jest więcej? Nie wiemy, pewnie mogą zostać na tajemniczej wyspie, której lokalizacji nikt z nas nie zna. Nie to jest jednak w tej powieści najważniejsze. Co zatem? Zapraszam Was do "posłuchania" o wyjątkowej literaturze z Chin.

"Człowiek o fasetkowych oczach" miał być fantastyką. Od dłuższego już czasu proponowałam w naszym Dyskusyjnym Klubie Książki, byśmy sięgnęli po coś z tego gatunku. Był rok Lema, nie wykorzystaliśmy okazji, więc nadarzyła się teraz. Bardzo się ucieszyłam. Długo czekałam na tę fantastykę, ale... jednak się nie doczekałam.. Choć rzeczywiście powieść zahacza w wielu miejscach o coś, co można by było nazwać realizm magicznym. Przypomina czasami trochę "Sto lat samotności" Marqueza, czy barwne obrazy Wojtka Siudmaka. Uprzedzam jednak, że to nie jest fantastyka per se.

Cóż więc? Mamy zdecydowane i bolesne zderzenie dwóch światów. Spokojnej, wyspiarskiej kultury Wayo Wayo, gdzie biały człowiek nie miał niemal zupełnie dostępu. Gdzie brakuje maszyn, techniki i technologii. Gdzie książek się nie spisuje, ale snuje opowieści. A na powitanie zamiast "dzień dobry" mówi się, że "morze jest spokojne", nawet jeśli na naszych oczach rozgrywa się dramat spowodowany kolejnym tsunami. Gdzie ludzie żyją spokojnie, w zgodzie z naturą, słuchają mądrości Człowieka Morza i Człowieka Ziemi. I jednym z ich niewielu problemów jest niewielka przestrzeń do życia i brak wody pitnej w wystarczających ilościach. Z drugiej strony świat wysoko rozwinięty, znany nam tak dobrze z codzienności. Telefony komórkowe, cienkie laptopy, Internet. A jednak nieco inny, bo Tajwan oczami narratora zdaje się być nieco wycofany. Wciąż żyją na nim aborygeńskie plemiona, nadal mają sporo do powiedzenia, kultywują swoje zwyczaje, żyją w zgodzie z ludnością napływową i tylko czasami dochodzi między nimi do scysji. A i te załatwiane są inaczej niż w Europie. Bez wątpienia jednak można te dwa światy spolaryzować, postawić w opozycji do siebie.

Akcja snuje się niczym powolne fale oceanu, płyniemy wraz ze słowami i czujemy się błogo. I nagle... Łup! Niczym tsunami uderza nas jakieś wydarzenie, pojawienie się jakiejś postaci, jakaś wypowiedź. Pozostaje na dłużej, ale ocean wraca do wcześniejszego spokoju. Wszak mówimy o Pacyfiku. I znów płyniemy sobie wayońską łódką, powoli, bez pośpiechu towarzysząc bohaterom i spoglądając na świat przedstawiony. I ponownie: łup! Wszystko się zmienia. Okazuje się, że to, czego byliśmy pewni, wgląda zupełnie inaczej, że bohater odmienił swe życie, że historia danego wydarzenia potoczyła się zupełnie odmiennie. Po kilku, kilkunastu stronach nasz Pacyfik znów się uspokaja. I tak przez całą powieść. Może się to wydawać nierówną narracją, ale nią nie jest. Jestem przekonana, że takie było zamierzenie autora i, niech to dobrze wybrzmi, wyszło mu to doskonale. Choć nie ukrywam, że całość czyta się wyjątkowo wolno.

Na pozór niepowiązane, odrębne historie w pewnym momencie przeplatają się tworząc piękny kalejdoskop ludzkich losów i uczuć. Wprowadzenie w drugiej połowie kilkorga nowych bohaterów zdaje się w pierwszej chwili zupełnie niepotrzebne, a wręcz na moment zaburza rytm, jest niczym wysoka fala, która przeszkadza w płynięciu dalej. Natomiast ostatecznie okazuje się, że każdy z tych ludzi ma dla historii znaczenie. Ba, powiedziałabym nawet, że w tej powieści znaczenie ma każde słowo i każde jest na swoim miejscu. 

Tajemniczość Wayo Wayo współgra z legendami aborygeńskich plemion zamieszkujących Tajwan. Bo, choć wyspy te są tak różne, to zauważyć można pewne wspólne postrzeganie świat przez kultury morskie. W opozycji do tej tajemniczości, magiczności i duchowości, która jest częścią nieodzowną dla każdego Wayończyka i rdzennego Tajwańczyka pojawia się materialistyczna kultura Zachodu i jej ucieleśnienie w postaci wielkiej plamy śmieci. Katastrofa ekologiczna, którą wielu przewidywało, a o której chyba nikt nie chciał słuchać, i której nikt nie potrafił zapobiec, jest zderzeniem z rzeczywistością. Bo o tym, że w morzach i oceanach pływają śmieci, że ryby zjadają plastikowe słomki, a żółwie duszą się po wpadnięciu do foliowych woreczków, że śmieci się nie rozkładają przez tysiące lat: dobrze wiemy. Staramy się o tym nie myśleć, kupując kolejne produkty. Udajemy, że żyjemy ekologicznie, bo segregujemy śmieci. Kto z Was jednak zastanawiał się nad tym, ile czasu rozkładać się będzie jego kolejna bluzka, krótka, czy buty? Kto z Was zdaje sobie sprawę, że Europejczycy na potęgę produkują wciąż nowy plastik, a śmieci wywożą właśnie do biednych państw azjatyckich, które nijak nie są w tanie sobie z tymi górami śmieci poradzić? 

"Człowiek o fasetkowych oczach" to pozycja mocno osadzona w nurcie proekologicznym. Uderzająca niczym obuchem w łeb. W te nasze europejskie głowy, które za nic zdają się mieć przyrodę. Dla których własna wygoda i przyjemność jest ważniejsza od morskich stworzeń czy żyjących gdzieś w tajwańskich lasach żuków. I nie zrozumcie mnie źle. Głęboko wierzę w to, że człowiek jest koroną Stworzenia. Ale coś gdzieś poszło nie tak, bo czynienie sobie Ziemi poddaną nie musi przecież, i w żadnym razie nie powinno, oznaczać tej Ziemi niszczenia. 

Wu Ming-yi porusza w swej powieści wiele trudnych i ważkich zagadnień. To nie tylko góra śmieci, polowania na wieloryby i foki,  czy ważność drobnych istot (motyki, żuków) dla ekosystemu. To pytanie o cenę ludzkiego życia. O to też, czy wygoda zawsze wychodzi nam na dobre. W końcu to niesamowite studium psychologiczne dotykające problemu straty bliskich osób. Tego, jak róże osoby sobie z taką stratą radzą. Jakże różne są losy Alice, Jacoba, Sary, Anu, Umaw czy Hafay. Każde z nich spotkała trauma utraty bliskich, a jednak ich podejście do tego jest zgoła inne. Autor pięknie pokazuje, jak różni jesteśmy i jak strata może odmienić nasze życie, w każdy kierunku. 

Jeśli miałabym porównać moc oddziaływania tematyki ekologicznej w tej książce z jakimiś innymi powieściami, to wskazałabym, choć są zupełnie inne, a jednak również mocno skupione na tych zagadnieniach i bardzo je eksploatujące, na dwie pozycje. Mianowicie na "Diunę" Franka Herberta  oraz "Kwestię ceny" Zygmunta Miłoszewskiego. 

Kim jest tytułowy człowiek o fasetkowych oczach? O tym musicie się przekonać sami. To naprawdę wyjątkowa tajemnicza postać.

Gorąco polecam.

 

 

 

Człowiek o fasetkowych oczach – Wu Ming-yi

Wydawnictwo: Kwiaty Orientu

Skarżysko-Kamienna 2019

Liczba stron: 254

Przekład (z j. chińskiego): Kataryna Sarek

ISBN: 978-83-951590-2-2

 

 


Książkę przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki