Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. WARBOOK. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. WARBOOK. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 2 października 2018

W obronie innych – Sam Childers

Wydawnictwo: WARBOOK
Warszawa 2016
Oprawa: miękka
Liczba stron: 288 
Tytuł oryginału: Another man's war
Przekład (z j. angielskiego): Marcin Machnik
ISBN: 978-83-64523-55-7





Swoje ta książka już na półce przeleżała. Długo się do niej zbierałam. Kiedy do mnie dotarła, wiedziałam, że będę chciała ją przeczytać, byłam jednak w ciąży i tematyka była dla mnie za ciężka. Później wciąż nie mogłam, kiedy dzieci były malutkie, a we mnie buzowały hormony. W końcu maluchy podrosły i okazało się, że są z dnia na dzień coraz bardziej absorbujące i czasu jakby jeszcze mniej niż wtedy, gdy tylko spały i jadły... Teraz nadszedł odpowiedni moment.
Można śmiało powiedzieć, że jest to autobiografia Sama Childersa. Można też spojrzeć z drugiej strony – nie da się opowiedzieć historii jego pracy misyjnej, nie mówiąc jednocześnie o całym jego życiu. Bo to, co robi dzisiaj jest ściśle związane z życiem, które prowadził wcześniej. Jego życiorys doskonale ilustruje prawdę, że żaden człowiek nie rodzi się kapłanem. I do tej posługi (niezależnie od denominacji) prowadzić może naprawdę wiele dróg.
Opowieść o samotnej walce w obronie dzieci w Ugandzie i Sudanie poprzedza zatem historia autora. Dzieciństwo, które bardzo szybko zamieniło się na buntownicze lata przesycone alkoholem, narkotykami, seksem, bójkami. Podróżami po USA, których głównym celem było naćpanie się i pobicie kogoś w jakiejś spelunie. Przyjaźniami, które owocowały kolejnymi problemami. Aż do przełomowych chwil, gdy wszystko się zmieniło. Gdy pojawił się odpowiedni człowiek, a za nim kolejni tacy, którzy pokazali, że można żyć bardziej godnie. Dali nadzieję, dali szansę. Dali właściwie nowe życie. Jak się okazało, nie tylko Childersowi, ale i setkom cierpiących dzieci w Afryce.
Kaznodzieja z karabinem. Tak go niektórzy nazywają. Zresztą na podstawie jego życiorysu powstał serial z Gerardem Butlerem w roli głównej. Serial pod takim właśnie tytułem. 
Kaznodzieja, pastor, który nie tylko głosi Dobrą Nowinę, ale jeździ po najbardziej niebezpiecznych zakątkach świata, razem z niewielką wojskową obstawą, z kałasznikowem na ramieniu. Jeździ i ratuje tych najbardziej bezbronnych, nie mających żadnych szans przeżycia – o godnym życiu nie wspominając – bez pomocy. Dzieci ugandyjskie i sudańskie, których los jest właściwie przesądzony. Ofiary straszliwych wojen domowych, pogromów, morderstw bez celu. Każda strona tej książki przesycona jest okrucieństwem, bólem, żalem, nienawiścią. A jednocześnie wielką miłością, nadzieją, że można, że są ludzie którzy potrafią nadal jeszcze poświęcić wszystko dla dobra innych. 
Bezbrzeżne okrucieństwo, jakie dotyka mieszkańców niektórych afrykańskich krajów jest dla nas zupełnie niezrozumiałe i często zupełnie nie zdajemy sobie z tego sprawy. Sam Autor pisze kilkukrotnie, że nam, ludziom Zachodu łatwo przychodzi płacenie na pomoc psom i adoptowanie pszczół, jednak kiedy mamy pomóc nieznanym ludziom zaczynamy zadawać sobie niepotrzebne pytania, które wszystko komplikują. A komplikacje nie są w tych sytuacjach wskazane.
Wielki człowiek, który robi znacznie więcej niżby można od niego oczekiwać. Zwykły człowiek, który robi naprawdę wiele. To dzięki takim ludziom świat staje się każdego dnia odrobinę lepszy. Jego trudna droga do Dobra. Jego Świadectwo. Jego posłannictwo.
Warto przeczytać. Warto w ogóle czytać takie książki, bo dają do myślenia na długie tygodnie. Sama skończyłam lekturę niemalże miesiąc temu i wciąż z tyłu głowy kołaczą słowa Childersa. 
W książce, poza całym mnóstwem niewielkich, biało-czarnych fotografii, znajdziecie również dwie wkładki ze zdjęciami kolorowymi, każda po 16 stron, w tym kilka zdjęć z wizyty Autora w Polsce, m.in. w Oświęcimiu. Wszystkie zdjęcia, jak i każde właściwie zawarte w książce słowo, są przejmujące i nie sposób przejść obok nich obojętnie.
Tak, nie byłabym w stanie przeczytać tej książki w ciąży. Myślę, że już pierwszy rozdział totalnie położyłby mnie na łopatki. Lektura naprawdę mocna, ale bardzo wartościowa i szczerze polecam każdemu (poza ciężarnymi i świeżo upieczonymi mamami).

 




Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK 

czwartek, 23 czerwca 2016

Powstanie Warszawskie. Wędrówka po walczącym mieście – Marcin Ciszewski

Wydawnictwo: WARBOOK
Warszawa 2016
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 223
ISBN: 978-83-64523-53-3







Powstanie Warszawskie. Każdy z nas uczył się o nim w szkole. W podstawówce, gimnazjum, liceum, technikum. Dzisiaj, przed dekadą, cztery dekady temu. Słuchaliśmy o tym, że było kiepsko zorganizowane, uderzało w komunistyczną władzę, że było zrywem młodych ludzi. W końcu, że było wspaniałym dowodem polskiej waleczności. Co czas, co ustrój, to inna opinia. Czym było rzeczywiście? Oceni historia. Kiedyś, pewnego dnia. Dziś jeszcze za świeże rany wywołują te wspomnienia. Tak to już bywa z najnowszą historią, że powoduje wiele wzruszeń, wiele animozji, wiele nieprzystających do siebie wzajemnie opinii. 
W 2014 na ekrany polskich kin wszedł jedyny w swoim rodzaju film – opowiadające o powstańczych dniach kroniki filmowe. Żywe obrazy z tamtych dni. Pokolorowane, udźwiękowione. Film niesamowity, wbijający w fotel. Film... Zaraz, zaraz, przecież to blog o książkach. Cóż, książka, o której za chwilę Wam opowiem, nie powstałaby bez tego filmu. Jest dla niego wspaniałym uzupełnieniem. Dopełnieniem całości. Film bez książki istnieje i porusza o głębi. Książka fascynuje i wciąga bez znajomości filmu. Jednak, gdy poznać oba te, bez wątpienia, dzieła – dopiero wówczas czujemy się nasyceni.
Słowo pisane i wielki ekran to dwa różne media, które opowiadają tę samą, wstrząsającą historię tamtych tragicznych dni. Film ukazuje nam je bezpośrednio. Choć należy pamiętać, że celem tworzenia kronik było informowanie obywateli o przebiegu zdarzeń oraz propaganda. Książka jest "jedynie" opisem – choć jest bogata w liczne fotografie (kadry z filmu), to jednak wiele czytelnik musi sobie wyobrazić. Jej plusem jest jednak spojrzenie na temat z dzisiejszej perspektywy. Choć rzadko, to jednak Autor robi co jakiś czas wtrącenia, dzięki którym współczesny czytelnik może lepiej zrozumieć tamte czasy, postaci, wydarzenia, a także poznać ułamek skutków, jakie dane działania przyniosły. Stąd też tak różne media tak doskonale się uzupełniają – mówiąc dokładnie o tym samym – mówią zupełnie inaczej.
Skupmy się jednak na książce. Jest to, niewątpliwie poruszająca, opowieść o jednym z najtragiczniejszych polskich zrywów niepodległościowych. O tym sierpniowych i wrześniowych dniach, kiedy to mieszkańcy Warszawy postanowili odbić swe miasto. Z uśmiechami na twarzach, często z symboliczną bronią w ręku, szli wyrzucić Niemca z ukochanego miasta, ze swej stolicy, ze swego domu. Ciszewski pięknie opowiada kolejne sceny. Idzie przez miasto wraz z operatorem kamery, który kręci kronikę. Odwiedza przeróżne części Warszawy – Starówkę, Żoliboż, Powiśle, Śródmieście. Wraz z nim widzimy euforię pierwszych dni, gdy nadzieja w zwycięstwo jest duża, gdy powstańcy osiągają pewne sukcesy. Razem z nim i z tymi młodymi ludźmi, wędrujemy do szpitali polowych, do zbrojowni, do żołnierskich stołówek. Widzimy jak się śmieją, jak zawierają śluby, jak grają w karty. Widzimy jak grzebią zmarłych. W końcu wraz z nimi idziemy śmierdzącymi, dusznymi, mokrymi kanałami, cały czas w ciszy, bo przecież Niemcy czuwają i zrzucają do kanałów granaty.
Narracja Ciszewskiego przerywana jest co jakiś czas bezpośrednimi opowieściami powstańców. Wykorzystano tu zapisy z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego. Jest to wspaniałe uzupełnienie całości. Jednocześnie dodaje książce jeszcze więcej dramaturgii – w końcu "słyszymy" relacje z pierwszej ręki. 
Książka jest bogato zilustrowana kilkudziesięcioma kadrami z filmu, a więc z kronik nakręconych w sierpniu i wrześniu 1944 roku. Oczywiście, jak w kinowym filmie (swoją drogą – nominowanym do Oscara) – kolorowych. Przybliża to współczesnemu czytelnikowi tamte dni, sprawia, że bohaterowie książki są nam zdecydowanie bliżsi. To już nie tylko stare, biało-czarne fotogragie – nagle, przez dodanie im koloru, zaczynają przypominać wczoraj i dzisiaj, a nawet jutro. To przecież mogło się wydarzyć  każdym czasie. Każdemu z nas. Tamten żołnierz to mógł być mój brat. Tamta kobieta – moja matka. To leżące w gruzowisku dziecko – moja mała córeczka. 
Wstrząsający obraz pięknie ubrany w słowa. To chyba najlepszy opis tej niesamowitej pozycji, która powstała dzięki współpracy Muzeum Powstania Warszawskiego i Marcina Ciszewskiego. Dziękuję za to, że mogłam ją przeczytać. Wam natomiast gorąco polecam zapoznanie się zarówno z książką, jak i z filmem.




Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK 

piątek, 4 września 2015

Plan Andersa – Piotr Langenfeld

Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2015
3. tom serii
Oprawa: miękka
Liczba stron: 400
ISBN: 978-83-6452-329-8






Po bardzo pozytywnie przeze mnie ocenionych dwóch wcześniejszych tomach cyklu przychodzi czas na zakończenie. Chociaż, czy na pewno "Plan Andersa" to ostatnie słowo Langenfelda? To jeszcze nie jest pewne. Cieszycie się? Ja nie jestem przekonana, czy kolejna powieść z cyklu by mnie zadowoliła, ponieważ... no właśnie, "Plan Andersa" nie powalił mnie na kolana, nie przyspieszył pulsu, nie sprawił, że rzuciłam wszystko i całkowicie zatopiłam się w lekturze. Wręcz przeciwnie. Rozpoczęłam czytanie w maju, przerywałam wielokrotnie, by znów wrócić, pomęczyć się chwilę i sięgnąć po coś innego. Szkoda, bo miałam wielkie oczekiwania. Co się stało?
Mamy jesień 1945 roku. Radziecka ofensywa napotyka na coraz to nowe przeciwności. Armia Czerwona coraz wolniej idzie na podbój Europy, ponosi coraz większe straty. Stalin zaczyna odczuwać lęk. Czyżby wokół niego zawiązano jakiś spisek? Czyżby najbliżsi współpracownicy chcieli zdradzić? Zdrada to mocne słowo, budzące prawdziwą grozę. Jak poradzi z nim sobie człowiek, który chciał podbić cały świat i któremu, początkowo, całkiem dobrze szło?
W "Planie Andersa" mniej niż w poprzednich tomach serii znajdziemy scen, w których znaczenie ma dyplomacja. Langenfeld skupia się tym razem przede wszystkim na linii ognia. Przeskakuje z Bawarii do Danii, Francji, by żołnierze znaleźli się na Śląsku. Te ciągłe przeskoki bywają bardzo męczące. Przyznać tu jednak należy, że dla wielkich miłośników militariów, broni, strategii walki sceny z pierwszej linii ognia z pewnością będą tym, co najbardziej im się w tej powieści spodoba. Autor wciąż wspaniale opisuje bitwy i zachwyca znajomością broni. Mnie to jednak nie wystarczyło.
Jak wspominałam we wcześniejszych recenzjach, Langenfeld nie stworzył przekonujących bohaterów, do których czytelnik mógłby się przywiązać. Ogrom postaci występujących w jego cyklu jest przeogromny, czasami mogą się nawet zacząć mylić. Najbliższy polubienia jest Jan Węgliński, ale i on pozostaje daleko w tyle, jeśli porównywać go do bohaterów innych powieści. Najlepiej Langenfeldowi wychodzi przedstawienie postaci historycznych i w tym aspekcie chylę czoło. 
Śmiały plan Andersa w końcu staje się rzeczywistością. Czy Rosjan uda się zmylić i pobić? Zaczyna się prawdziwa walka nerwów, chociaż... ja tych nerwów nie czułam. Starałam się wyobrazić sobie, co musieli czuć dowódcy znający cały misternie ułożony plan, ale jednak mi nie wyszło. Szkoda.
Powieść czytałam długo, czytałam wolno, nie miałam specjalnej ochoty do niej powracać. Akcja, choć z pozoru gnała, to właściwie była ślimacza. Nie znalazłam tu punktu zaczepienia – ani postaci, ani jakiegoś specjalnie interesującego motywu, który chciałabym lepiej poznać. Najbliżej temu były wydarzenia rozgrywające się w Meksyku, ale to jednak trochę za mało. Po prostu zabrakło wielkiego "wow!", na które liczyłam po lekturze poprzednich dwóch tomów cyklu. 
Z książką warto się zapoznać, by zakończyć serię. Może Wam się spodobać. Widziałam bardzo pochlebne opinie w Internecie, wiele osób bardzo chwali "Plan Andersa". Nie odradzam więc, ponieważ może po prostu miałam za wielkie oczekiwania.
Wydanie, jak na WarBooka przystało, bardzo ładne, bez większych zarzutów, z klasyczną, pasującą do serii okładką, dobrą redakcją. Nie mam uwag krytycznych.




Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK 

czwartek, 30 kwietnia 2015

Dobij mnie, Europo – Adam Bednarczyk

Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 251
Zdjęcia: archiwum Autora
ISBN: 978-83-64523-27-4








Tym razem nie wiem, od czego zacząć. Chciałabym napisać, że mam mieszane uczucia co do tej książki. Znaczyłoby to jednak, że jakieś pozytywne myśli przychodzą mi do głowy, a byłoby to sporym przekłamaniem. "Przemęczyłam ją" – to chyba najwłaściwsze wyrażenie, a szkoda, bo książka zapowiadała się naprawdę nieźle.
Liczyłam na wysoki poziom tekstu choćby dlatego, że Autorem jest dziennikarz i korespondent wojenny. Można więc było oczekiwać składnych zdań i choćby podstawowej wiedzy o budowaniu fabuły, nie mówiąc już o jako-takim formatowaniu tekstu, by był zrozumiały. Otóż tutaj również się zawiodłam. Zdania są koślawe, niegramatyczne, czasami trzeba je przeczytać po dwa razy, by później dalej domyślać się, o co Autorowi chodziło. Dialogi, nie dość, że drewniane, to jeszcze zapisane tak dziwacznie, że często nie wiadomo, kto z kim rozmawia, kto wypowiada daną kwestię, albo... w połowie zdania domyślasz się, że to już jakiś dialog, a nie narracja. Koszmar.
Pomińmy jednak formę, zajmijmy się treścią, bo wiele można przetrwać, jeśli treść jest dobra.
Wojna bałkańska, konflikt, który dla większości świata pozostał mało znany. Walki, które toczyły się w początkach lat '90 ubiegłego wieku na terenach byłej Jugosławii były straszliwe i bratobójcze. Tak, sąsiad zabijał sąsiada, a brat walczył przeciw bratu. Gdy znalazł się wspólny wróg, potrafili stanąć murem i bronić swej ziemi, by dzień, dwa dni później zabijać się nawzajem. Etniczno-religijna wojna, która do dzisiaj odbija się echem ludobójstwa. Echem odległym, echem niczym z innego świata, a przecież echem tak niedawnych zdarzeń. Nie chodzi o pompatyczny opis, w glorię dla tych, którzy walczyli i ginęli. Dla tych, którzy oddawali życie za przekonania i wiarę, ani tych, którzy szli z bronią w ręku w zamian za dobry żołd, bo w wojnie tej niemało było najemników. Nie chodzi o górnolotne wyrażenia i wielką powagę w opisie. Jednak to, co z tym opisem uczynił Autor przechodzi ludzkie pojęcie. Nie wiem, co chciał przedstawić w swym tekście, do jakiej ludzkiej wrażliwości trafić, co uwiecznić. Po lekturze tej książki, której nie można nazwać ani powieścią, ani reportażem, widzę walczących wciąż pijanych, zapitych często, strzelających dla frajdy (czyżby mieli nadmiar amunicji?), wykorzystujących wojskowy sprzęt do własnych celów (samochód wojskowy przykładowo służy po to, by pojechać do miasteczka po szampana), bawiących się na imprezach (ja rozumiem, że w czasie wojny ludzie biorą śluby i wesela i chyba o to Autorowi chodziło – by ukazać ludzki wymiar wojny, ale... coś tu nie zagrało, jak należy), podrywających miejscowe dziewczyny...
Rozmowy, które toczą się pomiędzy bohaterami zostały również bardzo spłaszczone. Ktoś coś zaczyna, ktoś mu odpowiada, szykuje się ciekawa debata, naprawdę poważny problem, a tu sru... Idą na piwo, albo ktoś przynosi rakiję, albo pojawia się ładna dziewczyna i koniec tematu.
Plusem książki mogły być zamieszczone na początku fotografie (choć nie wiem, po co powielono je raz jeszcze w tekście). Tyle, że są nudne i niczego właściwie nie wnoszą. Bo co to za zdjęcie, które przedstawia przydrożny znak, albo Autora ściskającego na weselu jakąś dziewczynę? Co ma o wojnie powiedzieć zdjęcie, które podpisano jako "oczywiście pozowane"?
Język książki jest niezrozumiały, redakcja ponoć była, ale jakby jej nie było (bo czyż to możliwe, że tekst przed redakcją był jeszcze słabszy?). Na siłę wpychane dialogi po chorwacku też nie mają większego sensu, bo i tak są od razu tłumaczone, więc po co w ogóle się pojawiły?
Chyba jedynym plusem są duże litery, dzięki którym te 220 stron (bo na 30 stronach są zdjęcia) czyta się umiarkowanie szybko.
Dobij mnie, Europo? Europa krzywdy mi nie wyrządziła, niestety jej miejsce zajęła ta książka, czy też raczej jej Autor. Głowa mi pęka i jest mi niezmiernie przykro, bo na wiele liczyłam. Zdecydowanie najsłabsza pozycja wydana przez Warbooka.






Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK

Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

środa, 29 kwietnia 2015

Bractwo nieśmiertelnych – Vladimir Wolff

Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 332
ISBN: 978-83-64523-31-1







Niezmiernie ucieszyłam się, gdy dotarły do mnie wieści, że szykuje się ciąg dalszy przygód (a właściwie zupełnie nowa przygoda) znanego czytelnikom z "Tropiciela" Matta Pulaskiego. Czy "Bractwo nieśmiertelnych" jest równie dobrą lekturą, jak "Tropiciel" i z jakim przeciwnikiem tym razem będzie się musiał zmierzyć amerykański agent, którego ojciec jest Polakiem, a matka Indianką? Przekonajcie się sami.
Dziwiłam się przez pierwsze pięćdziesiąt stron, ponieważ o Pulaskim ani widu, ani słychu. Pojawia się bodaj na stronie 53. Dopiero? Dlaczego tak? Jak to, przecież jest głównym bohaterem, może już nie tytułowym, ale jednak. Otóż, choć Matt jest w nowej powieści Wolffa bardzo ważny, to chyba jednak nie on gra tu pierwsze skrzypce. Szczerze mówiąc, podoba mi się taka zmiana, taki powiew świeżości. Szczególnie, gdy wziąć pod uwagę niesamowite upały, jakie panują w Polsce i z jakimi przyjdzie się bohaterom zmierzyć. A upalne powietrze i niespełniające się prognozy zwiastujące ochłodzenie to jedynie drobiazg przy aferze, jaka właśnie wybucha na terenie III RP. Południowoamerykański kartel narkotykowy wysyła tu swoich ludzi, którzy – powiedzmy sobie szczerze – nie stronią od "towaru", który powoduje u ludzi wzrost sił fizycznych, daje im więcej wiary w siebie i czyni naprawdę niebezpiecznymi, niebojącymi się niczego wojownikami. Atak zombie, o którym wspomniano na tylnej okładce, na szczęście nie jest rzeczywisty, bo gdyby był, powieść straciłaby pewnie sporo w moich oczach. Nie mogę pojąć tej fascynacji zombie, a tym bardziej wpychania ich w lektury gdzie popadnie. Trochę się przestraszyłam, kiedy czytałam tę okładkową zajawkę, ale żadnych bezmózgich potworów nie było.
Zacznijmy jednak od początku. Po aferze opisanej w "Tropicielu" Oliwię przeniesiono do Krakowa. Nie jest z tego powodu szczęśliwa, nudzi się biurową pracą i marzy o jakimś konkretnym zadaniu. Do tego wciąż jest zła na Matta i zawiedziona tym, że zerwał z nią kontakt. Kiedy więc natrafia, zupełnie przez przypadek, na nie do końca dla niej oczywistą i naturalną śmierć obcokrajowca, zaczyna węszyć. Z pewnością nie przypuszcza, że ma to jakikolwiek związek z okrutnym morderstwem starego profesora, który był znanym i poważanym ekspertem zajmującym się historią i kulturą Inków. Jego największym marzeniem było odnalezienie pewnego inkaskiego skarbu i odczytanie kipu. Kipu? Cóż to takiego? Możecie, oczywiście, sprawdzić w encyklopedii i prawdopodobnie coś niecoś się dowiecie. Ja jednak doradzam sięgnięcie po "Bractwo nieśmiertelnych". Chociaż encyklopedia to wspaniała księga wiedzy, najnowsza powieść Wolffa jest z pewnością bardziej zjawiskowa i przepełniona akcją.
Wydawnictwo reklamuje książkę, twierdząc, że znajdziecie w niej: "Królewskie skarby, tajemnice i trupy. Dużo trupów". Zapewniam Was, że nie przesadza z tym opisem. Trup ściele się tu tak gęsto, że ani czytelnik, ani bohaterowie nie są w stanie ich zliczyć. Przyznać też należy, że całkiem sporo z tych, którzy ostatecznie przechodzą do następnego świata, umrze śmiercią naprawdę okrutną, której opis przysparza czasem dreszczy i powoduje odruch wymiotny.
Matt i Oliwia znów starają się rozwikłać tajemnicę sprzed lat (jak również wieków). Podróżują po Polsce, a nawet po odległych rubieżach Ameryki Południowej. Ich przeciwnik jest sprytny, bogaty i szanowany przez wiele ważnych osobistości. I bardzo, naprawdę bardzo niebezpieczny. Ma cel, marzenie, które napędza go do działania. Nie podda się za żadne skarby. Cóż, że musi na rzeź wysyłać dziesiątki swych ludzi. Cel wszakże uświęca środki, a "tron" inkaskiego króla wciąż, od wieków, pozostaje nieobsadzony.
Spisek, tajemnica, niespodziewana zdrada. Wielkie indiańskie skarby zrabowane przez Europejczyków i znane jedynie nielicznej garstce pasjonatów kipu. Pościgi, strzelaniny, narkotyk, którego działanie jest Polakom zupełnie nieznane, a którego efekty można określić jako naprawdę niesamowite (wyobraźcie sobie takich kolumbijskich czy boliwijskich berserkerów) i do tego bohaterowie, do których czytelnik zdążył się już w pewnym stopniu przywiązać w czasie lektury "Tropiciela". Każdemu, kto czytał wcześniejsza powieść Wolffa i ta przypadnie do gustu, choć jest w nieco innych klimatach i nie mam tu na myśli jedynie pogody.
Dobra korekta (bodaj trzy literówki) i redakcja, do tego intrygująca okładka, czego chcieć więcej? Otóż zakończenia, które by mnie porwało. Tym, które zaoferował Autor zdecydowanie się zawiodłam. Jakby już mu się skończyły pomysły, a czas gonił, by powieść oddać do wydawnictwa, więc poszedł na łatwiznę.  Poza tymi ostatnimi kilkoma stronami książka jest rewelacyjna.








Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK

Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

środa, 25 lutego 2015

Tropiciel – Vladimir Wolff

Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 317
ISBN: 978-83-64523-24-3










Wszystko zaczyna się dość niewinnie. Francuska ambasada w Moskwie, raut trwa w najlepsze. Leje się wino, ważne osobistości dyskutują, wokół nich kręcą się ponętne towarzyszki. To świat wyższych sfer, politycznej śmietanki towarzyskiej. Rafał Kostrzewa trafił tu trochę przez przypadek, w zastępstwie przełożonego, w ostatniej niemal chwili został poinformowany o tym, że ma się pojawić na przyjęciu. Oczywiście, to zaszczyt dla niego, możliwość wybicia się ponad przeciętność. Szansa. Szkoda, że nie dożyje wschodu słońca...
Akcja powieści w większości dzieje się na terenie III RP, choć i do Rosji się na jakiś czas przeniesiecie. Polski dyplomata zamordowany (a wcześniej torturowany) na terenie sąsiedniego państwa, z którym stosunki polityczne nie układają się najlepiej to nie jest to, o czym marzą funkcjonariusze ABW. Współpraca z Rosjanami też nie jest ich największym marzeniem, szczególnie zważywszy na to, że mają już niezbyt miłe doświadczenia w tej kwestii. Cóż, tym razem nie będzie łatwiej i przyjemniej. Czy komisarz Kropotkin nie chce pomóc, czy nie potrafi, dowiecie się w trakcie lektury. 
Śmierć Rafała nikogo specjalnie nie obeszła. Śmierć dyplomaty to zupełnie inna sprawa. Nagle na scenie pojawia się dodatkowa osoba – Matt Pulaski, były wojskowy US Army. Właściwie nie jest spokrewniony z denatem, choć losy ich rodzin gdzieś w przeszłości były bardzo połączone. Dlaczego właściwie przylatuje i po co polskim funkcjonariuszom ten konsultant? Początkowo jest to niejasne, szybko jednak odkrywamy, że to Matt będzie grał pierwsze skrzypce i bez niego śledztwo utknęłoby w martwym punkcie na samym początku i prawdopodobnie (a nawet z pewnością) trafiło do spraw niezamkniętych (po angielsku nazywanych "cold cases").
Powieść trzyma w napięciu od trzeciej do ostatniej strony, a na końcu robi się już naprawdę gorąco. Chociaż trzeba przyznać, że Autor początkowo buduje to napięcie powoli. Zaczyna od nie najlepszej sytuacji politycznej między sąsiednimi krajami, od zabójstwa samotnego dyplomaty, po którego ciało zgłasza się jedynie polski rząd, bo bliskich brak. Od niezbyt udanej współpracy pomiędzy mundurowymi dwóch państw. Kreśli przed nami szkic politycznej powieści, która nagle – niczym za pojawieniem się magicznej różdżki, którą w tym przypadku jest Matt – zmienia się w sensacyjno-kryminalną pogoń za cynglami rosyjskiej mafii i tajemnicą głębokiej PRL, która mogłaby wstrząsnąć opinią publiczną niejednego państwa. 
Fantastyczne połączenie polityki i historii z barwnymi opisami pogoni niczym z najlepszych amerykańskich produkcjach filmowych (a przecież tylko na trasie Jelenia Góra – Kowary), strzelaniny, zabójcze ostrza, tajne dokumenty, świetnie wyszkoleni ludzie, a na szczycie tego przepysznego i wybuchowego tortu... bomba atomowa. Po prostu majstersztyk.
Autor genialnie wykreował głównego bohatera. Postać Matta jest realistyczna, pełnokrwista, intrygująca. Jego przeszłość, przeszkolenie, doświadczenia, jakie nabywał przez lata to tylko wierzchołek góry lodowej. Już trochę mniej przekonywała mnie Oliwia, za to rewelacyjnie spisały się osoby "grające na dwa fronty". Ten zdradził, tamten zakombinował, ten znowu okazał się kimś zupełnie innym. Powstające dzięki temu zwroty akcji były znakomite i zaskakujące. Przyznaję, że co chwilę byłam zaskakiwana, tak samą akcją, jak i tymi bohaterami właśnie.
Nie mam pojęcia ile prawdy jest w tej tajnej akcji przeprowadzanej za czasów Gierka, która stała się główną osią powieści. Chętnie bym się jednak dowiedziała czegoś więcej na ten temat. Albo... przeczytała kolejną powieść, w której przedstawiono tamte czasy i zdarzenia. Oczywiście pióra Wolffa.
Fantastycznym wręcz pomysłem było również stworzenie tropiciela, który... tropił innego tropiciela. W pewnej chwili zgłupiałam, a panowie robili między sobą naprawdę niezłe podchody. Może i Wy zapytacie pod koniec, kto tak właściwie był tytułowym tropicielem...
Autor posługuje się żywym, bardzo przystępnym językiem, który wpada w ucho, czy oko. Sprawia to, że czytanie jest naprawdę czystą przyjemnością. Jeśli dodać do tego bardzo udaną korektę, to otrzymujemy książkę najwyższej klasy. I jeszcze ta wspaniała okładka, której wszystkich zalet nie jesteście w stanie dojrzeć na zdjęciu powyżej.
Jeśli mam się czepiać, to znalazłam jeden błąd, którego pewnie większość i tak nie zauważy...





Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK




Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Kontrrewolucja – Piotr Langenfeld

Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2014
2 tom serii
Oprawa: miękka
Liczba stron: 332
ISBN: 978-83-64523-16-8









Wiemy już, że jesteśmy w alternatywnym świecie, w którym wojna nie skończyła się w maju 1945 roku. Chociaż, gwoli ścisłości, skończyła się po to tylko, by po kilku tygodniach wybuchła nowa. Stalin ruszył na Zachód, a Anglia, Francja, Stany Zjednoczone i cała reszta aliantów nie chcieli słuchać Andersa i Polaków, którzy przed nim ostrzegali. Totalne zaskoczenie, zupełny brak przygotowania, rozprężenie na frontach. Armia Czerwona niczym nawałnica prze na zachód Europy i zdobywa kolejne przyczółki. Zalew czerwonoarniejców nie napawa optymizmem... I chyba jedyną niemiłą niespodzianką dla Rosjan jest bunt w Ludowym Wojsku Polskim – tego nie przewidział ani strateg Puganow, twórca planu zdobycia Europy, ani nawet sam Wielki Wódz. Polacy postanowili się zbuntować, a ich opór wobec czerwonej gorączki rozpoczął tytułową kontrrewolucję.
O ile w pierwszym tomie serii, czyli w "Czerwonej ofensywie", Langenfeld wydawał się leczyć polskie kompleksy, przedstawiając Polaków jako fantastycznych żołnierzy bijących się o wolność całej Europy, tak teraz pokazuje trochę inną stronę tych noszących na czapkach i hełmach białego orzełka. W "Kontrrewolucji" oglądamy ich trochę oczami sprzymierzeńców, którzy psioczą i marudzą na Polaków – bo za odważni, za bardzo się wyrywają do walki, ryzykują życiem ponad miarę, a przede wszystkim (i tu chyba leży piec pogrzebany), skubańcy, mieli rację co do Ruskich. I choć żaden Polak na stronach tej powieści nie jest czarnym charakterem, choć żaden nie robi niczego złego (co może trochę denerwować czytelnika) – to Autor zdaje się pokazać, że Polacy nie byli w owym czasie narodem lubianym.
Spotykamy, oczywiście, znanych nam już bohaterów. Znów olbrzymie znaczenie dla akcji będą mieć Jan Węgliński i Aleksy Puganow. Uczestniczymy w zakulisowych rozgrywkach na najwyższym szczeblu, bo tym razem sporo będzie też Trumana i Churchilla. Dużo walki, dużo frontu, spektakularne wybuchy, nowa broń... 
Tak, nowa broń zdaje się być tematem jakby przewodnim tego tomu. Alianci na faszystach niemieckich zdobyli nowe technologie, które miały doprowadzić hitlerowców do zwycięstwa. Każdy łapał coś dla siebie. Zabrali i Sowieci. Teraz knują, starając się zaskoczyć Zachód. Pewien pociąg wiezie na front niebezpieczne silniki rakietowe i... jeszcze bardziej niebezpiecznego naukowca. Czy uda mu się dotrzeć do celu i rozpocząć nowy etap działań wojennych?
Akcja "Kontrrewolucji" rozgrywa się w letnich miesiącach 1945 roku. Właściwie na przestrzeni około trzech tygodni. Nieuchronnie zbliżamy się do pierwszej dekady sierpnia. Czekamy z niecierpliwością, co też Autor napisze o wojnie na Pacyfiku. Czy na Hiroszimę i Nagasaki spadną amerykańskie bomby atomowe? Czy wyścig zbrojeń zostanie na chwilę zakończony zwycięstwem Amerykanów? Dowiadujemy się tego dopiero na ostatnich stronach powieści. Potem jeszcze tylko chwila, moment i te trzy słowa, które z jednej strony straszliwie denerwują, a z drugiej pobudzają apetyt – ciąg dalszy nastąpi...
Nie zauważyłam tego w pierwszym tomie, tym razem rzuciło mi się w oczy – Langenfeld buduje coraz bardziej złożone zdania. I chwała mu za to. Lubię tak, a jest to coraz rzadziej spotykane. Muszę jednak przyznać, że nie zawsze sobie z tym radzi i czasami gdzieś się w tych zdaniach gubi. Brakuje jakiegoś przecinka, szyk przestawny powoduje jakieś zamieszanie. Ale tak, czy owak – bardzo mnie to cieszy, że próbuje i w większości przypadków wychodzi mu to naprawdę dobrze. Poza tym dodaje powieści smaczku. Wolne narady, opisy miejsc i ludzi oraz planów są opowiedziane właśnie takimi długimi, wielokrotnie złożonymi zdaniami. Po czym następuje scena z frontu, nalot samolotowy, potyczka w lesie – zdania krótkie, energiczne, pełne zapachów i odgłosów. Zmiana tempa akcji następuje więc również za pomocą samego narzędzia, jakim jest język. Rewelacyjna sprawa!
Książka jest ładnie wydana, w wytrzymałej oprawie. Nie znalazłam jakichś rzucających się w oczy błędów, więc i korekta i redakcja dobrze sobie poradziły. Minusy? Mimo, że książka jest ciekawa i naprawdę wciągająca, czyta się ją dość wolno. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego.
Na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa? Kupcie książkę i przekonajcie się sami.




 


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK
 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Czerwona ofensywa – Piotr Langenfeld

Wydawnictwo: WARBOOK
Ustroń 2014
1 tom serii
Oprawa: miękka
Liczba stron:315
ISBN: 978-83-64523-04-5
 
 
 
 
 
 
Wiecie już być może, że historia jest moją wielką pasją i odwzajemnioną miłością. Jak każdy chyba lubię sobie również gdybać. Co by było, gdyby... Chyba między innymi dlatego tak cenię sobie prozę Pilipiuka – ponieważ nie boi się gdybania. 
Historia alternatywna zaliczana jest dzisiaj do gatunku fantastyki i chyba słusznie. Choć przyznać trzeba, że czasami napisanie takiej opowieści może się okazać trudniejsze niż "po prostu" opisanie tego, co rzeczywiście miało miejsce. Doskonała znajomość sytuacji społeczno-politycznej, możliwości poszczególnych stron konfliktu (bo najczęściej mamy z nim, w mniejszym czy większym stopniu, do czynienia), wybujała wyobraźnia, która jednak tkwi w realiach. Oto cechy, którymi musi się charakteryzować autor zasiadający do pracy nad historią alternatywną. Szczególnie, jeśli zamierza wywrócić do góry nogami nie jeden kraj, ale właściwie całą planetę. Czy Piotr Langenfeld jest takim autorem i czy jego "Czerwona ofensywa" rozpoczyna udany cykl? Przekonajcie się.
W naszej prawdziwej Polsce data 8 maja, o dziwo, nie odbija się szerokim echem. Owszem, niby wszyscy wiedzą, że zakończono działania wojenne w Europie, że II wojna światowa się skończyła. Jednak zdecydowanie wolimy świętować odzyskanie niepodległości po zaborach oraz opłakiwać rocznicę ataku hitlerowskich Niemiec na Polskę, niż ich pokonanie. Tak więc dzień ten nie różni się specjalnie od innych, choć był dniem zwycięstwa nad okrutnym totalitaryzmem. Być może tak niechętnie o nim mówimy, bo wiemy, że dla Polski i Polaków okupacja się tak do końca nie skończyła? Że zostaliśmy poniekąd sprzedani Stalinowi? A co gdyby... Gdybyśmy mieli szansę na dalszą, otwartą walkę z Sowietami? I to jeszcze z pomocą zachodnich sojuszników? Ciekawe... Czytając "Czerwoną ofensywę", zastanawiałam się, czy Autor bardziej chciał wyeksponować realną groźbę czerwonej rewolucji w Europie Zachodniej, czy właśnie szansę na to, by Polacy nie musieli przeżywać PRLu. 
Otóż w świecie, który wykreował Langenfeld wojna skończyła się tylko pozornie. Choć Alianci balują, opijają swe zwycięstwo i zaczynają czuć pierwszy oddech pokoju... Stalin nie śpi. Planuje inwazję, o jakiej świat nie słyszał. Prawdziwy Blietzkrieg w wydaniu sowieckim. Zainstalowani dawno szpiedzy, plan, który musi się powieść, a przede wszystkim element zaskoczenia – one mają zagwarantować Dobremu wujkowi Stalinowi szybkie zwycięstwo, a Europie przynieść "dary" komunizmu. Nikt nie chce słuchać Polaków, którzy donoszą, że w ZSRR "coś się dzieje". Coś niepokojącego. Kto by słuchał Andersa, kiedy wiadomo, że czuje niechęć do sojuszników, że cały czas stara się odzyskać Polskę, że nie godzi się na jałtańskie ustalenia, że nie chce, by biały orzeł w koronie został zastąpiony sierpem i młotem?
Zaskoczenie i kompletny brak przygotowania – oto odpowiedź wolnej, Zachodniej Europy na atak ze strony nie tak dawnych sojuszników. Sowiety prą do przodu, na zachód, na zachód, na Ren, za Ren, dalej, przed siebie. Grabiąc, paląc, nie biorąc jeńców, pozostawiając po sobie łzy i zgliszcza. Źli Sowieci. Jak ich pokonać, gdy brak broni i ludzi, bo przecież tylu posłano do walki z Japonią, by i USA mogły odetchnąć? Pada nawet propozycja, by uzbroić Niemców!
Atak Armii Czerwonej poprzedzić mają natarcia Ludowego Wojska Polskiego. Wszak w razie porażki (w konkretnej potyczce, bo nikt nie zakłada porażki totalnej, możliwe jest tylko zwycięstwo), zginą najpierw Polacy. Po co od razu słać na front towarzyszy-Rosjan? Polacy stają więc po dwu stronach frontu – część z nich w LWP, część wśród zachodnich wojsk. Przyjdzie im dokonać niełatwego wyboru. Na kogo postawią i dlaczego? Jak na tym wyjdą?
Nie wiem, czy takie było założenie Autora, czy tak po prostu wyszło – trzeba przyznać, że zabieg okazał się ciekawy, acz nie do końca przekonujący. Powieści na kanwie historycznej zazwyczaj opowiadają losy bohatera, bądź bohaterów wykreowanych. Mniejsze bądź większe znaczenie mają wówczas postaci historyczne i w różnym stopniu są przedstawione. Langenfeld natomiast rewelacyjnie oddał takie osoby jak Truman, Anders, Montgomery, Eisenhower, czy Patton. Napięcie w czasie ich rozmów jest niesamowite. Gorzej natomiast poradził sobie z tymi, którzy mieli chyba w założeniu popychać akcję do przodu. Postaci te są jakby jednowymiarowe. Wiadomo, że Polak będzie dobry, Sowiet zły, Polak honorowy, Rusek zapity itd. Bohaterami nie wstrząsają żadne osobiste potyczki z przeszłości. Czegoś brakuje. Żaden nie zapada specjalnie w pamięć.
Powieść nadrabia bardzo w płaszczyźnie opisów walk i broni. Autor rzeczywiście odrobił zadanie domowe z historii. Zresztą nie powinno to dziwić, kiedy zapozna się z jego dotychczasowym dorobkiem. Opisy bitew trzymają w napięciu, niemalże słychać armatnie wystrzały, niemal czuć w ustach słonawy posmak krwi. W uszach dudni, w nos wdziera się dym. Olbrzymi plus.
Powieść chyba ma leczyć nasze narodowe kompleksy. Czy to źle? Niekoniecznie. Zależy od tego, czego poszukujecie w lekturze. Zresztą tak naprawdę trudno oceniać całość, kiedy... jest to dopiero początek. Może w drugim tomie Langenfeld zwrócił większą uwagę na bohaterów, którzy chyba mają być pierwszoplanowymi postaciami.
Odpowiadając na zadane na początku pytanie: Langenfeld świetnie poradził sobie z fabułą i ukazaniem żywych postaci historycznych. Dobrze poszło mu z wprowadzeniem spisku, mocną stroną powieści są sceny batalistyczne i drobiazgowy opis broni. Gorzej, niestety, jest z głównymi bohaterami, wśród których ze świecą szukać prawdziwego człowieka, w którego żyłach płynie krew, który nie jest biały albo czarny (czy w tym przypadku... czerwony).
Książka jest bardzo ładnie wydana, choć kilka błędów znalazłam. Na szczęście nie psuły nadto przyjemności z lektury. Czy polecam? Owszem. Sama zaś wkrótce sięgam po drugi tom, który leży już na półce i czeka na swą kolej.
 
 
 
 
 
 
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu WARBOOK