Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

czwartek, 31 marca 2022

O "Jaśminowej sadze", Gdańsku, Alzheimerze i nie tylko... czyli Anna Sakowicz o sobie słów kilka

 

 

Dzień dobry.

Kiedy zaczęła Pani pisać?

Pisałam od dziecka. Kiedy miałam sześć lat, pierwszy raz powiedziałam rodzicom, że będę pisarką, dlatego później wybrałam polonistykę jako kierunek studiów. Trochę jednak zajęło mi czasu, by odważyć się skonfrontować z czytelnikami to, co chowałam w szufladzie. Zawsze brakowało mi odwagi. Dopiero gdy się przeprowadziłam i musiałam zrezygnować z pracy w szkole, życie zmobilizowało mnie do tego, by zająć się pisaniem zawodowo.

Co jest, Pani zdaniem, największym atutem książek Pani autorstwa?

Sądzę, że największym atutem są moi bohaterowie. Zawsze przykładam dużą wagę do tego, by starannie ich wykreować, by nie były to postaci papierowe, ale z krwi i kości, by czytelnicy tak łatwo o nich nie zapominali. Ponadto w każdej książce staram się mówić o trudnych sprawach, choć robię to często z humorem.

Kiedy znajduje Pani czas na pisanie? Czy ma Pani jakiś system? Pisze Pani systematycznie, czy kiedy ma „natchnienie”?

Piszę systematycznie. To moja praca, więc codziennie spędzam około 10 godzin przed komputerem. Systemu nie mam, ale uważam, że ważna tu jest systematyczność i cierpliwość.

Co jest największym paliwem, które napędza Panią do pisania?

Największym paliwem są zawsze ciepłe słowa czytelników, ich spontaniczne reakcje. Na przykład dzisiaj rano dostałam wiadomość od czytelniczki, która napisała mi, że kocha „Za przyjaźń”, a inna dziękowała za „Jaśminową sagę”, bo wychowała się we Wrzeszczu i książka pozwoliła jej poczuć klimat starego Gdańska. Nic tak nie motywuje do pracy, jak takie słowa.

Co Panią inspiruje? Powoduje, że siada Pani i pisze?

Mam podpisane umowy z wydawcami, deadline chyba jest najlepszą motywacją. Ale tak na poważnie, to lubię pisać. Czasami zarzekam się, że to rzucę, że boli mnie kręgosłup, że nie rozumiem rynku wydawniczego, ale potem jakaś wewnętrzna siła pcha mnie przed komputer i każe opowiadać historie.

Skąd wziął się pomysł napisania „Jaśminowej sagi”?

„Jaśminowa saga” powstała częściowo dzięki mojemu mężowi, który jest zakochany w Gdańsku. Zbiera stare pocztówki. Mamy je wyeksponowane w ramkach na ścianie w pokoju, więc chcąc nie chcąc, ciągle na nie patrzyłam. Gdańsk z tych pocztówek jest niezwykle klimatyczny. Trudno się nim nie zauroczyć. Początkowo jednak miałam napisać powieść o Wydarzeniach Grudniowych, nawet zaczęłam to robić, ale po napisaniu stu stron stwierdziłam, że ta historia nie może ograniczać się tylko do tego okresu, że najlepsza na tę opowieść będzie saga. Tak też wymyśliłam introligatora Antoniego i jego trzy córki.

Jak długo pracowała Pani nad tymi trzema tomami powieści i ile z tego czasu poświęciła Pani badaniom, a ile rzeczywiście pisaniu?

Przygotowywałam się do napisania sagi dwa lata. Czytałam wiele wspomnień, kupowałam książki, odwiedzałam muzea, biblioteki, spacerowałam po Gdańsku. Zależało mi, by poczuć klimat miasta z różnych okresów, by oddać w powieści jego duszę i charakter. Chciałam, by książka była przekonująca. Mam nadzieję, że mi się to udało. Samo pisanie zajęło mi również dwa lata.

Wielkim atutem „Jaśminowej sagi”, moim zdaniem, jest bardzo mocne osadzenie w realiach historycznych i oddanie klimatu miejsc i czasów, o których Pani pisze. Czy pisanie powieści historycznych jest dla Pani osobiście znacznie trudniejsze od pisania historii osadzonych we współczesności? Które teksty sprawiają Pani większą radość?

Oczywiście, że jest trudniejsze. Nie jestem historyczką, uczę się historii, przygotowując się do pisania książek, ale sprawia mi to ogromną radość. Tło historyczne w powieści to zawsze wyzwanie, a ja lubię podejmować wyzwania, bo one mnie rozwijają, zmuszają do dużego wysiłku. Oczywiście pisanie powieści obyczajowych również sprawia mi przyjemność, ale jest to zupełnie inny rodzaj satysfakcji niż przy pisaniu powieści z rozbudowanym tłem historycznym.

Fot: Justyna Gross

 

Nie ocenia Pani stworzonych przez siebie postaci, zostawiając tę ocenę czytelnikowi. Daje Pani też możliwość poznania różnych punktów widzenia na różne wydarzenia. Mam na myśli choćby kwestię postrzegania PRLu przez różnych bohaterów. Czy bardzo trudno jest być takim obiektywnym w czasie pisania o takich trudnych tematach?

Czasami wymykało mi się to spod kontroli. Na szczęście moja redaktorka czuwała nad tym, by narracja była spójna. Nie jest dobrze podać czytelnikowi wszystko na tacy. Każdy z nas ma różne doświadczenia, potrafi wyciągać wnioski. Zresztą zawsze staram się unikać moralizowania w książkach, więc gdybym narzuciła swoją ocenę bohaterom, to poniekąd narzucałabym ją czytelnikowi, a tego robić nie chciałam.

Jeszcze pytanie o postaci pojawiające się na kartach powieści. Czy miała Pani na nie pomysł od razu? Jakąś charakterystykę? Czy żyli własnym życiem, rozwijali się, dojrzewali wraz z kolejnymi stronami?

Miałam na nie pomysł. Zresztą zawsze, kiedy zaczynam pisać książkę, robię charakterystykę postaci. Wiem, jaka ma być i staram się trzymać ją w ramach, by w połowie książki nie okazało się, że piszę o jednej postaci inaczej wyglądającej i noszącej różne imiona. Bohaterowie muszą się od siebie różnić i muszą być wiarygodni.

Może się to niektórym wydawać dziwne, ale moją ulubioną postacią z „Jaśminowej sagi” jest Joseph Hirsh. Bardzo skomplikowany człowiek o równie skomplikowanym życiorysie. Dlaczego właśnie taki mąż dla Stasi? Czy po pierwszym koszmarnym małżeństwie nie mogła „dostać” kogoś… spokojniejszego?

Lubienie Hirsza nie jest niczym dziwnym. 😊 Dostałam tak dużo wiadomości od czytelniczek, że już dzisiaj wiem, że stał się ulubioną postacią z sagi. Przyznam, że też uwielbiam tego bohatera. Jest pociągający, tajemniczy, trochę mroczny, ale jak kocha, to całym sercem. Wcale się nie dziwię, że zauroczył Stasię. Pokochała go jeszcze przed ślubem z Kacprem. Myślę, że spokojny mąż i spokojna Stasia to byłaby mdła para. A chciałam, by iskrzyło.

 

Fot: Karolina Rambowska 

 

Bardzo jestem Pani wdzięczna za to, że nie pisała Pani, tak jak większość obecnie, o Warszawie, ale osadziła swoje powieści w Gdańsku. Dzięki temu mogłam poznać lepiej historię tego niezwykłego miasta. Który moment z jego dwudziestowiecznej historii jest dla Pani najtrudniejszy? Z którym dla Pani osobiście wiąże się najwięcej emocji i dlaczego?

No właśnie… Uczymy się historii głównie przez pryzmat Warszawy, a mnie zależało na tym, by pokazać, jak wyglądało życie Polaków w innym miejscu. Na pewno najtrudniejszym momentem była wojna. Kiedy czytałam wspomnienia z tego okresu, to przyznam, że nie raz ocierałam łzy. Pobyt Hirsza w Stutthofie to fragmenty najtrudniejsze do napisania, ale też sytuacja Polaków w Wolnym Mieście Gdańsku była dla mnie, nie tyle trudna, co ciekawa i pełna emocji, ponieważ starałam się zrozumieć, dlaczego dzisiaj pojawia się sentyment za tymi czasami. Po Gdańsku jeżdżą samochody z oznaczeniem DA (Wolne Miasto Gdańsk). Zaciekawiło mnie to, więc zaczęłam czytać na temat tego okresu w historii. Myślę, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że w Wolnym Mieście Gdańsku Polaków było stosunkowo niewielu, około 10% (źródła podają różne dane) i trudno się w nim naszym rodakom żyło. Za czym więc ta tęsknota?

Czy ma Pani jakichś ulubionych bohaterów, spośród tych, których Pani stworzyła? Z którejkolwiek powieści, niekoniecznie z „Jaśminowej sagi”?

Lubię wszystkich swoich bohaterów, ale nie będę ukrywać, że najbardziej w serce zapadły mi siostry Jaśmińskie. Kasia, Stasia i Julka są dla mnie niemal realnymi postaciami.

Czy mogłaby Pani zdradzić, jaka jest Pani ulubiona saga stworzona przez innego autora? Może być książkowa albo filmowa.

Moją ulubioną sagą jest „Ósme życie” Nino Haratischwili. Po przeczytaniu powieści wiedziałam, że jeżeli kiedykolwiek będę pisać sagę, to właśnie w takim stylu, z rozmachem epickim.

Pani ulubiona książka z dzieciństwa to…

„Wio, Leokadio” Kulmowej. Nawet jakiś czas temu przeczytałam ją, by sprawdzić, czy jako dorosła osoba nadal będę się zachwycać i się nie zawiodłam. Teraz oczywiście więcej „widzę” w tej książce, ale ma tak niezwykły klimat, to „coś”, że nie da się o niej zapomnieć.

A co lubi Pani robić w czasie wolnym?

Uwielbiam jeździć na rowerze, tak najlepiej odpoczywam, wietrzę głowę. Ponadto kocham teatr (mogłabym w nim mieszkać) i kino. W wolnych chwilach też szydełkuję. Polubiłam się z szydełkiem w czasie pandemii i teraz dziergam torby i dywany.

Jeszcze nie czytałam innych serii spod Pani pióra, natomiast zamierzam w najbliższym czasie zapoznać się z „Listami do A.”. To książka, która trafiła na międzynarodową listę „Białych kruków 2020”. Jak się pracowało nad powieścią tak inną, przeznaczoną dla dzieci, a poruszającą tak trudny i delikatny temat?

Pracowało się trudno, bo w zasadzie ta książka pojawiła się we mnie nieoczekiwanie. Moja mama zachorowała na Alzheimera, a ja nie umiałam poradzić sobie z tą diagnozą i postanowiłam „nawtykać” Alzheimerowi. Obudziła się wtedy we mnie mała dziewczynka, która próbowała przegonić Pana A. Było więc dużo emocji. Płakałam, śmiałam się, pisałam „Listy” w jakimś amoku. To było trudne doświadczenie, ale uświadomiło mi, że nie mam wpływu na to, co się wydarzy, że nie ma lekarstwa, nie ma ratunku, nie będzie też cudu, a jedyne, co mogę robić, to kochać moją mamą do ostatniego dnia i zapewnić jej jak najlepszy komfort życia.

„Listy do A.” zostały też przełożone na hiszpański i rosyjski. Niewielu współczesnych polskich autorów może się pochwalić takimi przekładami. Jak się Pani czuje w tak znakomitym gronie? I jakie to uczucie trzymać w rękach swoją książkę przełożoną na obcy język?

Myślę, że każdy autor marzy o tym, by zobaczyć swoje książki przetłumaczone na inne języki. Z pewnością to niezwykłe uczucie, ale i duma, że w innych krajach są czytelnicy, którzy też chcą czytać to, co napisałam.

Czy planuje Pani pisanie kolejnych sag podobnych do „Jaśminowej”, ale których fabuła toczy się w innych miastach? Może chciałabym Pani napisać coś o powstaniu wielkopolskim? To wyjątkowe wydarzenie, o którym tak mało się mówi, a to przecież bardzo wdzięczny temat.

Obecnie pracuję nad dwutomową sagą, której miejscem akcji będzie Lidzbark (Welski). Stamtąd pochodzi moja rodzina. Po śmierci mamy, to chyba najlepszy sposób na poradzenie sobie z żałobą. Wracam więc do miejsca, gdzie się urodziła. Przy okazji odkryłam, że trafiłam w ciekawy region, pogranicze dwóch zaborów – pruskiego i rosyjskiego. A moja rodzina żyła po obu stronach granicy, byli „Krzyżakami” i „bosymi Antkami”. Do Wielkopolski nie wybieram się „literacko”, nie mam rodzinnych związków z tym regionem, więc (przynajmniej teraz) nic mnie tam nie ciągnie.

Przez przypadek do akwarium w Pani domu trafi złota rybka i jest bardzo chętna, by spełnić… jedno życzenie, specyficzne, polegające na tym, że może Pani zjeść obiad z wybraną przez siebie osobą i spędzić z nią całe popołudnie. Może to być ktoś znany, ceniony, ktokolwiek. Rybka jest magiczna, więc może to być nawet ktoś z zamierzchłej przeszłości, o kim piszą w podręcznikach do historii. Z kim zatem chciałaby Pani zjeść obiad?

Byłby to mój prapradziadek Antoni Rosiewicz, krawiec. Na nim urywa się jedna z gałęzi mojego drzewa genealogicznego. Chciałabym usłyszeć jego opowieść o przodkach. Moja kuzynka Natalia jest rodzinnym detektywem i grzebie w przeszłości, ja jej od czasu do czasu jedynie pomagam. Utknęła właśnie na Antonim i wydaje mi się, że byłaby szczęśliwa, gdybym nie „zmarnowała” tego życzenia na obiad z jakimś celebrytą. A bardzo nas ciekawi przeszłość naszej rodziny.

Co myśli Pani o współczesnej polskiej literaturze? Jak widzi jej rozwój w najbliższych latach? Będzie dobrze?

Trudne pytanie, bo współczesna polska literatura jest bardzo różnorodna, rozwija się w różnych kierunkach, ale zawsze była i jest doceniana na świecie, więc nie widzę powodów, by nie miało być dobrze. 😊

Dziękuję bardzo.

piątek, 18 marca 2022

Polski Ken Follett w spódnicy, czyli Joanna Jax o sobie słów kilka

Dzień dobry.

Kiedy zaczęła Pani pisać?

Pisać zaczęłam ponad osiem lat temu. Wówczas powstała moja pierwsza powieść „Dziedzictwo von Becków”.

Co jest, Pani zdaniem, największym atutem książek Pani autorstwa?

Autoreklama dość marnie mi idzie, więc mam ogromny problem, aby odpowiedzieć na to pytanie. Być może to sposób przekazywania wydarzeń historycznych a może wielowątkowość moich powieści? Naprawdę nie wiem :) A być może Czytelnicy podskórnie czują, że piszę książki z wielką pasją i daję z siebie wszystko.

Co skłoniło Panią do pisania pod pseudonimem (a właściwie pseudonimami)?

Obawiałam się reakcji na moją pierwszą powieść, bo ludzie bywają bezlitośni, zwłaszcza, gdy chowają się za ekranem komputerów i są anonimowi. Wiedziałam na co się piszę, w końcu każdy, kto publikuje swoje dzieła musi liczyć się z ich oceną, jednak rodzinie wolałam tego oszczędzić.

Jest Pani autorką, która ma bliską relację z fanami. Jest Pani obecna na Facebooku, często jeździ Pani na różne spotkania autorskie. Czy lubi to Pani? Co jest przyjemniejsze – samo pisanie czy rozmawianie z czytelnikami o tym, co już Pani napisała?

Jedno i drugie jest dla mnie tak samo ważne i przyjemne. Bardzo lubię spotkania z Czytelnikami. Zwłaszcza gdy wychodzę do ludzi po okresie pisarskiego maratonu. A wiadomo, że wówczas autor ma jedynie siebie do towarzystwa. Poza tym te spotkania dodają mi skrzydeł, dodają wiary w siebie i wówczas czuję, że to, co robię ma sens.

Kiedy znajduje Pani czas na pisanie? Czy ma Pani jakiś system? Pisze Pani systematycznie, czy kiedy ma „natchnienie”?

Ja zawsze mam natchnienie. W każdym razie do tej pory tak było i mam nadzieję, że to się nie zmieni. Oczywiście, nie licząc dni, kiedy nie mam ochoty na nic kompletnie. Myślę jednak, że każdy człowiek miewa takie momenty w życiu. Są takie miesiące w roku, kiedy tylko piszę i wówczas poświęcam na to większość swojego czasu i takie, gdy jeżdżę w różne zakątki Polski i odwiedzam moich fanów. Jest także czas na odpoczynek i wyjazdy turystyczne. Wolę taki system niż ten, jaki miałam, gdy jeszcze pracowałam etatowo. Wtedy musiałam pisać codziennie, bez względu na okoliczności.

Co jest największym paliwem, które napędza Panią do pisania?

Moja wyobraźnia :) Kiedy wkręcę się w opowieść, jestem w zupełnie innym świecie. I mogę w nim rozdawać karty. Podróżować w czasie, przestrzeni i w ludzkich emocjach. Poza tym, kiedy widzę entuzjazm fanów, gdy informuję o kolejnej powieści, moja motywacja wzrasta niebotycznie. Wówczas czuję, że to miłość z wzajemnością :)

Co Panią inspiruje? Powoduje, że siada Pani i pisze?

Nie mam zielonego pojęcia. Różne rzeczy, niekiedy drobiazgi. Jest to pytanie najgorsze z możliwych, ponieważ nie potrafię na nie odpowiedzieć.

Skąd wziął się pomysł napisania historii, która rozpoczęła cykl „Zemsta i przebaczenie”?

Z presji czasu :) Tak naprawdę wymyśliłam tę konstrukcję powieści i zarys fabuły w ciągu kilku minut, gdy ktoś mnie zapytał o pomysł na nową książkę, a mnie było głupio się przyznać, że jeszcze takowego nie mam. Później wielokrotnie przekonywałam się, że takie pomysły są najlepsze. Po prostu, nagle coś wpada mi do głowy, więc siadam i piszę. Może nie tak od razu, bo najpierw przez kilka tygodni zbieram materiały i zapoznaję się z nimi.

Jak długo pracowała Pani nad tymi sześcioma tomami powieści i ile z tego czasu poświęciła Pani badaniom, a ile rzeczywiście pisaniu?

Pisanie i tak zwany research to pięćdziesiąt procent na pięćdziesiąt. Zemsta i przebaczenie powstała w ciągu osiemnastu miesięcy, można więc łatwo policzyć.

Czy możemy się spodziewać piątej serii z tymi bohaterami, czy to już, niestety, naprawdę koniec? Tak bardzo żałuję, że nie poznałam dalszych losów Niny…

Nie wiem, być może powstanie książka-epilog, spinające wszystkie wątki powieści i to będzie rzeczywisty koniec. 

Wielkim atutem Pani powieści, moim zdaniem, jest ich osadzenie w historii, nie tylko Polski. To wymaga wielu badań, zapoznania się ze światem lat ubiegłych. Taka kwerenda to pewnie również przebijanie się przez nieczytelne notatki, często zniszczone przez wojnę, nieco inny język. Właśnie, język też jest bardzo mocną stroną Pani twórczości. To, że różni bohaterowie mówią w różny sposób. Moim faworytem jest tu oczywiście Błażej Piotrowski, którego uwielbiam choćby właśnie za te wszystkie powiedzonka, które włożyła Pani w jego usta. Czy taka praca z językiem jest trudna i czy sprawia Pani przyjemność? A badania dotyczące życia codziennego w przeszłości?

Z językiem bywa trudno. Czy to z północnokresowym albo południowokresowym, czy z gwarą lwowską lub warszawską. To jednak ogromna frajda nauczyć się czegoś nowego, poczuć klimat, odnaleźć w takim języku także akcenty humorystyczne.

W ogóle napisanie powieści o czasach minionych, a jednak dla wielu jeszcze żyjących bardzo żywych w pamięci nie jest chyba łatwe. Bo owszem, nikt chyba nie ma wątpliwości, że obozy koncentracyjne czy gułagi to było całkowite zło, ale już z oceną np. stanu wojennego nie jest tak prosto. Ja tego czasu nie pamiętam, bo urodziłam się w 1983, ale końcówka PRlu w moich dziecięcych wspomnieniach jawi się jako okres wspaniały. Ciężko jest w głowie przestawić sobie pewne sprawy, skoro nie było się ich świadomym. Czy spotkała się Pani kiedyś z zarzutem, że zbyt jednoznacznie oceniła jakieś wydarzenie czy postać historyczną?

Nie, ponieważ staram się nie oceniać. Daję głos każdej ze stron konfliktu. A przede wszystkim nie uznaję odpowiedzialności kolektywnej. W każdym kraju i ustroju są ludzie dobrzy i są kanalie. Mądrzy i głupi. Większość jednak nosi w sobie wszystkie te cechy. Bywamy empatyczni i czuli, ale także potrafimy ranić i krzywdzić. Zdobywamy życiową mądrość wraz z wiekiem, ale niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie zrobił w swoim życiu czegoś głupiego, na wspomnienie o czym puka się w głowę. Taki jest człowiek. Niejednoznaczny. Podobnie jest z historią. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Jeszcze jedno pytanie o postaci pojawiające się na kartach powieści. Czy miała Pani na nich pomysł od razu? Jakąś charakterystykę? Czy żyli własnym życiem, rozwijali się, dojrzewali wraz z kolejnymi stronami?

Największy problem mam z czarnymi charakterami. Bardzo lubię takie typy spod ciemnej gwiazdy. Oczywiście na kartach powieści. A z czasem zaczynam się tak bardzo do nich przywiązywać, że pod koniec książki okazują się dużo lepszymi ludźmi niż zakładałam. Tak więc ewoluują, zmieniają się, to jasne. Poza tym trudno, aby bohater, któremu towarzyszymy od dzieciństwa do dojrzałości, nie zmieniał się.

Bardzo jestem Pani wdzięczna za to, że nie pisała Pani jedynie o Warszawie. Szczególnie bliska memu sercu pozostanie seria „Zanim nadejdzie jutro”. Przyznam, że wcześniej niewiele wiedziałam o historii tamtych ziem, o tym, jak ludzie tam żyli, jak wyglądała wojna z ich perspektywy. To była bardzo przejmująca lektura, bardzo emocjonalna i edukacyjna zarazem. I przy tym wszystkim przepiękna. Skąd pomysł, by w pewnym momencie połączyć tych bohaterów i ich historie z tymi znanymi czytelnikowi z – i tak już monumentalnej – „Zemsty i przebaczenia”?

Ten pomysł zaświtał mi podczas pisania drugiego tomu „Zanim nadejdzie jutro” i nawet puszczam w nim oczko do Czytelników, gdy Gabriela Kącka spotyka na dworcu Igora Łyszkina. Chciałam pokazać różne reakcje Polaków na to, co stało się po wojnie. Ci, którzy przeżyli okupację niemiecką patrzyli nieco przychylniej na Rosjan. Dla tych, którzy zetknęli się z sowieckim terrorem, było to nie do przyjęcia. Wielu, bowiem z nich, przeżyło II Wojnę Światową, nie widząc na oczy ani jednego Niemca i ich optyka była nieco inna. Oni mieli jednego wroga – Sowietów.

Czy zdarzyło się Pani pomylić bohaterów? Wątki? Zaplątać się tak, że potem chwilę zajęło odnalezienie właściwej drogi? Bohaterów w Pani książkach nie brakuje, te powieści są naprawdę wielowątkowe. Mnie, jako czytelniczce, przy lekturze pierwszego tomu było trochę ciężko wszystko to ogarnąć, a Pani samej jednej opowieści napisała… 16 tomów!

Pewnie, że czasami zdarzają mi się drobne wpadki fabularne, ale staram się je eliminować w fazie powstawania powieści. Jednak większość rzeczy pamiętam, w końcu zawsze jestem w środku akcji, centrum wydarzeń i wcielam się w rolę moich bohaterów.

Czy ma Pani jakichś ulubionych bohaterów, spośród tych, których Pani stworzyła? Z którejkolwiek powieści, opowiadania?

Jest ich bardzo wielu i nie umiałabym wskazać tego jedynego, ukochanego.

Czy mogłaby Pani zdradzić, jaka jest Pani ulubiona saga stworzona przez innego autora? Może być książkowa albo filmowa.

Nie potrafię takiej wskazać i może dlatego piszę sagi :)


Pani ulubiona książka z dzieciństwa to…

Tajemnica zielonej pieczęci.

A co lubi Pani robić w czasie wolnym?

Podróżować, spotykać z przyjaciółmi, obejrzeć dobry film, zgłębiać tajniki grafiki komputerowej.

Jeszcze nie czytałam innych serii spod Pani pióra, natomiast miałam okazję poznać „Syna zakonnicy”. Po raz pierwszy w książkach łączących przeszłość z teraźniejszością zdarzyło się tak, że zdecydowanie więcej emocji odczuwałam czytając o współczesnych wydarzeniach. To dość niezwykłe. W ogóle cała ta historii jest niesamowita. Co skłoniło Panią, by sięgnąć po ten temat?

Przypadek. Jest to jedyna moja powieść oparta na faktach, jednak wydała mi się niesamowita. Chyba sama czegoś takiego nie potrafiłabym wymyślić. Tutaj współczesność działa się na naszych oczach.

Którą z Pani książek zaproponowałaby Pani teraz komuś takiemu jak ja – totalnie wrośniętemu w świat przedstawiony w „Zemście i przebaczeniu”, „Zanim nadejdzie jutro”, „Prawdzie zapisanej w popiołach” i „Duchach minionych lat”, która miała poza tym do czynienia jedynie z „Synem zakonnicy”? Czy czytać najpierw „Córkę fałszerza”, „Dziedzictwo von Becków”, „Wojenną miłość”, czy może opowiadania? Albo jeszcze coś innego? Ma Pani tak bogaty dorobek, że trudno się zdecydować.

Nie potrafiłabym wskazać tej, którą należałoby przeczytać po tym czytelniczym maratonie. Zależy co, kto lubi. Wojenna miłość jest romansem, Córka fałszerza totalnym misz-maszem gatunkowym.

Właśnie trwa przedsprzedaż Pani najnowszej powieści zatytułowanej „Głód”. Mówiącej między innymi o relacjach polsko-ukraińskich. Książka wychodzi w trudnych dniach, w których Ukraińcom znów przyszło walczyć z wielkim złem idącym od Wschodu. Jak Pani myśli – czy zostanie dobrze przyjęta, czy z powodu inwazji Rosji na Ukrainę jej odbiór może być inny, niż przypuszczała Pani w czasie pisania?

Gdybym wiedziała, co się wydarzy, pewnie ta opowieść musiałaby poczekać. Nie mam pojęcia, jak zostanie odebrana, ale są takie lekcje z historii, które należy odrobić i nie ma to nic wspólnego z tym, jak dzisiaj podchodzimy do Ukraińców. Staram się także, aby Czytelnicy poznali historię, by lepiej zrozumieć to, co dzieje się teraz.

Przez przypadek do akwarium w Pani domu trafi złota rybka i jest bardzo chętna, by spełnić… jedno życzenie, specyficzne, polegające na tym, że może Pani zjeść obiad z wybraną przez siebie osobą i spędzić z nią całe popołudnie. Może to być ktoś znany, ceniony, ktokolwiek. Rybka jest magiczna, więc może to być nawet ktoś z zamierzchłej przeszłości, o kim piszą w podręcznikach do historii. Z kim zatem chciałaby Pani zjeść obiad?

Poproszę złotą rybkę o spotkanie z Kenem Follettem :)

Co myśli Pani o współczesnej polskiej literaturze? Jak widzi jej rozwój w najbliższych latach? Będzie dobrze?

Problem w tym, że bardzo mało czytam współczesnej literatury i w mojej biblioteczce przeważają książki dokumentalne, reportaże, historyczne czy biografie, zatem nie mogę się w tym zakresie wypowiadać.

Dziękuję bardzo.

 

wtorek, 8 marca 2022

Magiczne cukierki czy magiczne stemple?

 

 

Do Nate’a, Trevora, Summer i Gołębia dołącza Lindy, odmłodzona Belinda White, która nie pamięta, że kiedyś była naprawdę złą i naprawdę potężną czarodziejką. Adoptowana przez pana Stotta, żyje niczym zwyczajna dziewczynka. No dobrze, nie do końca zwyczajna. Wszak może korzystać z jego zasobów magicznych cukierków, a na dodatek ma doprawdy wyjątkowe, rewelacyjnie widzące, sztuczne oko. Poza tym jest jednak zwyczajnym dzieciakiem i chce tego, co pozostali rówieśnicy. Świetnie się bawić, czuć się bezpieczną i potrzebną, przeżywać wyjątkowe przygody.

Tak, przygody to coś, przed czym nasi bohaterowie nie umieją się ustrzec. Zdają się wręcz przyciągać różnorakie kłopoty. Właściwie nie powinno to dziwić – okolica, w której mieszkają jest dla czarodziejów bardzo interesująca. Na dodatek moc magicznych cukierków działa najlepiej na dzieci. Nie tylko cukierków zresztą. W ogóle magia najlepiej sprawdza się wobec dzieci, dlatego czarodzieje tak często werbują je do swoich przeróżnych działań.

Minął rok od zakończenia wojny z Belindą White. Colson zdaje się znów spokojne i bezpieczne. Kiedy więc pojawiają się bracia Battiato, niezwykli bliźniacy, z wieścią, że John Dart i potężny Mozag zaginęli w tajemniczych okolicznościach, dzieciaki wiedzą, że coś jest na rzeczy. Wszystkie ślady prowadzą tymczasem do salonu gier w sąsiednim Walnut Hills. Dodatkowym problemem jest to, że miejscem tym, jak się wkrótce dowiadują, zawiaduje Jonas White, brat Belindy. Co, jeśli rozpozna ją w Lindy i zechce zrobić krzywdę? Jej, albo tym, którzy ją pokonali (czego jest akurat świadomy)?

Zaczyna się wielka przygoda. Pełna zadań do wykonania, ogromnego ryzyka, niebezpieczeństw nie tylko magicznych i ciągłego balansowania. Komu zaufać? Co zrobić, by stać po dobrej stronie, ale jednocześnie nie sygnalizować tego przeciwnikowi? Jak to jest działać na dwa fronty? Być niejako tajnym agentem? Nasi bohaterowie dowiedzą się tego na własnej skórze i często nie będą to przyjemne doświadczenia. Z pewnością jednak czytelników czeka wyśmienita lektura.

Na początek przyjdzie im zawalczyć o kupony z wygranych gier. Uzbieranie dostatecznej ich liczby pozwala bowiem zakupić wyjątkowe stemple dające magiczną moc. Niestety tej magii nie można łączyć z cukierkami, co czasami jest kłopotliwe. Jednak magia stempli jest o wiele potężniejsza i do tego długotrwała. Żeby jednak nie było zbyt pięknie – Jonas White wiąże lojalność dzieci w naprawdę obrzydliwy sposób. Jaki, co oczywiste, nie napiszę, sygnalizuję jedynie, że jest to dość drastyczne i młodszych, co wrażliwszych czytelników, może nieco przerazić.

Jonas jest potężnym czarodziejem. Choć nie był dotąd znany szerszym kręgom, okazuje się władać mocami o wiele przewyższającymi te, którymi posługuje się pan Stott. To bardzo niebezpieczny człowiek, a na dodatek szuka Uweyi – tajemniczego skarbu, którego twórca, potężny mag Iwa Iza, uważany był za jednego z największych czarodziejów wszechczasów. Uweya ma, zgodnie z legendami, dać władzę nad światem temu, kto ją posiądzie. I to właśnie drogi do niej będą musieli poszukać nasi bohaterowie.

Nie będą sami i nie mam tu na myśli jedynie pana Stotta i braci Battiato. W wyniku konkursów w salonie gier Jonas wyłonił cztery czteroosobowe zespoły, a każdy z nich obdarował wyjątkową mocą. Nadszedł czas współpracy i rywalizacji. Kto zwycięży? Kto będzie musiał oddać stemple? I co się z tym będzie wiązało?

Czy uda się odnaleźć Johna Darta i Mozaga? Czy dzieci wyjdą cało z przeróżnych opresji, w jakich znajdą się za sprawą pościgu za Uweyą? Czy ich przyjaźń i lojalność wobec Johna, Mozaga, pana Stotta zwycięży chęć posiadania niezwykłych zdolności? Jeśli chcecie się dowiedzieć, zapraszam do lektury.

Powieść jest naprawdę wciągająca. Ma wartką akcję, jest pełna niespodziewanych twistów. Czasami nieco mroczna, innym razem trochę zabawna. Napisana lekkim piórem. Bohaterowie są dziećmi, z którymi łatwo się młodemu czytelnikowi utożsamiać, a jednocześnie mają takie moce, o jakich może on jedynie zamarzyć. Co prawda cukierki nie mają w tym tomie już tak wielkiego znaczenia (nie można łączyć ich mocy z mocą stempli), ale na początku okazują się bardzo pomocne.

Jasny jest tu przekaz dotyczący nałogowego grania w gry komputerowe czy na automatach. Oczywiście same w sobie nie są one złe, ba, często rozwijają – inteligencję, spostrzegawczość, refleks. Jednak co za dużo to niezdrowo! Brandon Mull nie pozostawia wątpliwości co do tego, jakie niebezpieczeństwa mogą za sobą nieść, jeśli rodzice pozwalają na nie dzieciom bez żadnej kontroli. Nawet, jeśli taki nałóg nie skończy się wpadnięciem w sidła potężnego czarownika, mogą mieć wiele innych negatywnych skutków.

Na końcu książki, podobnie jak w pierwszym tomie, znajdują się pytania prowokujące do dyskusji na temat wyborów dokonywanych przez poszczególnych bohaterów oraz wyborów, jakie czytelnik podjąłby na ich miejscu. Bardzo polecam z nich skorzystać.

No i ta okładka – po prostu magiczna. Nie widzicie tego na zdjęciu, ale ona cała się mieni zieloną poświatą. Jest przepiękna!

 

 

Wojna cukierkowa. Awantura w salonie gier – Brandon Mull

Wydawnictwo: Wilga

Warszawa 2022

Tytuł oryginału: The Candy Shop War. Ardace Catastrophe

Przekład (z j. angielskiego): Rafał Lisowski

Oprawa: miękka

Liczba stron: 464

Ilustracje: Alicja Kocurek

ISBN: 978-83-280-7654-9

 

 

 

Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Wilga

https://www.facebook.com/WydawnictwoWilga/