Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. Wiatr od morza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. Wiatr od morza. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 12 grudnia 2019

Nad oceanem czasu – George Mackay Brown

Wydawnictwo: Wiatr od morza
Gdańsk 2019
Oprawa: miękka
Liczba stron: 274
Tytuł oryginału: Beside the Ocean of Time
Przekład (z j. angielskiego): Michał Alenowicz
ISBN: 978-83-943523-8-7






To już moje drugie, po "Winlandii", spotkanie z prozą George'a Mackaya Browna i muszę przyznać, że coraz bardziej cenię i lubię tego autora. Nie dziwię się więc wcale, że "Nad oceanem czasu" jest powieścią nominowaną swego czasu do Bookera. Jak to, niestety, często bywa, powieścią już wcale nie nową, bo mającą ćwierć wieku, a w Polsce zupełnie nieznaną. Na szczęście teraz mamy okazję się z nią zapoznać i mam nadzieję, że przypadnie Wam ona do gustu równie mocno jak mnie.
Warto w tym miejscu napisać słów kilka o samym autorze. Urodzony w roku 1921 w miasteczku Stromness na Orkadach to właśnie z Orkadami związał całe swe życie, które zakończyło się w 1996 roku. Chorowity od dziecka, pochodzący z biednej rodziny, zaczynał swą literacką przygodę od poezji (czego echa można znaleźć również w jego bardzo poetyckiej prozie). Pierwszy tomik wierszy wydał w 1954 roku. W latach 60. XX wieku został ochrzczony w Kościele Katolickim, co w dużej mierze od tej pory miało wpływ na jego twórczość. Na początku kolejnej dekady napisał swą pierwszą powieść, a już po roku kolejną – tym razem o świętym Magnusie, nota bene jarlu Orkadów. Choć na kolejne lata życia przypadała ciężka walka z depresją, a Brown nie stronił również od kieliszka, wciąż tworzył i to u kresu swego życia napisał dwie najbardziej uznawane powieści, a więc wspomnianą już "Winlandię" oraz "Nad oceanem czasu".
Wracając zatem do recenzowanej książki – właściwie na początku można sobie zadać pytanie czy jest to rzeczywiście powieść, czy może jednak zbiór opowiadań, których łącznikiem jest główny bohater, Thorfinn Ragnarson. Osobiście przychylam się do opinii, że książkę należy zaklasyfikować jako powieść, choć początkowo miałam co do tego spore wątpliwości, ponieważ granice pomiędzy powieścią a swoistą kolekcją różnych opowiadań są tu zatarte poprzez postać młodego Thorfinna. 
Thorfinn jest marzycielem, którego wszyscy mają za "niewydarzonego lenia". Zresztą już w pierwszym zdaniu powieści pada to właśnie określenie. I będzie się ono za Thorfinnem ciągnęło przez wiele długich lat. Jego marzenia, jego myśli, jego przeżycia we śnie pozwalają Brownowi odkrywać przed czytelnikiem bogatą historię Szkocji oraz Orkadów. Historię sentymentalnie opowiedzianą, uchwycającą piękno i życie szkockich rolników w niemalże nietkniętym przez postęp świecie wyspiarskim. Oglądamy więc ich codzienną pracę, słuchamy ich niewybrednego języka, podpatrujemy niezbyt dla nas ciekawe rozrywki. Jednocześnie w pewnym momencie ta swoista kombinacja sielskości i naprawdę ciężkiej orki na ugorze zostaje postawiona w opozycji wobec wiecznie biegnącego świata. Nagle, zupełnie niespodziewanie, nawet nie z dnia na dzień, ale raczej z godziny na godzinę zmienia się wszystko, kiedy widmo nadciągającej II wojny światowej postanowi wkroczyć również na Norday, wyspę, z której pochodzi Thorfinn. A czytelnik widzi dewastację całej właściwie kultury, dewastację, którą można chyba porównywać do tego, co w tym okresie stało się z wieloma europejskimi grupami etnicznymi, które niemalże zupełnie "zmiotło" z powierzchni ziemi. Jest to również dewastacja zwykłego prostego człowieka, który żył z codzienną świadomością tego, że skoro jego przodkowie od wieków gospodarzyli na tej ziemi, to nic się nie mieni przez kolejne pokolenia. 
Jednocześnie poznajemy realne życie Thorfinna i życie bohaterów, o których śni, snuje marzenia. Bohaterów, o których nie wiemy, czy istnieli rzeczywiście, czy są jedynie wytworem wyobraźni dorastającego chłopca. Jego fantazje płyną w oceanie czasu, rozbijając się co jakiś czas o brzeg. A zakończenie... Nie, musicie przeczytać sami. Dla mnie bardzo mocne, uderzające obuchem, choć od strony narracyjnej wciąż refleksyjne i piękne.
Od pierwszej strony była to lektura wciągająca, zarówno pod względem fabuły, jak i języka. Pięknego, spokojnego przeplatania się historii, w których choć nie wchodzimy z autorem do głów bohaterów, choć nie poznajemy do końca ich motywów czy myśli, to w końcu i tak wiemy, dlaczego akcja rozgrywa się właśnie w taki, a nie inny sposób, bo mówią nam o tym same ich działania.
Od szczegółu do ogółu i od ogółu do szczegółu, można rzec, Brown przedstawia nam nie tylko historię Thorfinna, ale historię kultury całej wyspy. Zaś czas... czas jest płynny niczym ocean. Życie przychodzi wraz z przypływem i odchodzi wraz z odpływem. Czy złapiemy falę, czy pozwolimy się jej ponieść, czy też może pod nią utoniemy zależy w dużej mierze od nas, ale nie tylko...
Stawiając mnóstwo uniwersalnych pytań (szczególnie w odniesieniu do losów Norday w czasie wojny i tuż po niej), Autor daje nam poetycką opowieść, która w piękny sposób nawiązuje do starych nordyckich sag. Wartą każdej wydrukowanej litery. W moim odczuciu genialną! Będę ją polecała każdemu, bo to literatura z naprawdę najwyższej półki.







Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza
 
 

czwartek, 28 czerwca 2018

Twarde światło – Michael Crummey

Wydawnictwo: Wiatr od Morza
   Gdańsk 2018
Oprawa: miękka
Liczba stron: 216
Tytuł oryginału: Hard Light
Przekład (z angielskiego): Michał Alenowicz
ISBN: 978-83-943523-6-3
 
 
 
 

Trzecie spotkanie z Michaelem Crummey'em... Kolejna porcja wyśmienitej literatury najwyższych lotów. I tylko serce się kraje, że z dwudziestoletnim opóźnieniem i że Autor nadal pozostaje na polskiej ziemi tak mało znany. Cieszyć się jednak należy, że przynajmniej jedno wydawnictwo  zwróciło na niego uwagę, bo to pisarz niezwykle utalentowany, a jego książki przenoszą nas w trochę inny świat. Lepszy więc poślizg  o dwie dekady niż całkowity brak przekładów i wydań.
Tym razem nie jest to powieść, jak to miało miejsce w przypadku "Pobojowiska" czy "Sweetlanda". "Twarde światło" to zbiór krótkich form – wierszy i powiastek. Najdłuższe z nich ma cztery strony, trzy są trzystronicowe, pozostałe jeszcze krótsze. I choć opowiadają przeróżne historie, tworzą przemyślaną całość. Pokazują czytelnikowi świat, którego już nie ma. Nową Funlandię, Labrador i okoliczne wody i lądy, których już nikt z nas nigdy nie zobaczy i nie poczuje. Ludzi, którzy odeszli. Miejsca, które przeminęły... z wiatrem czasu. A wszystko to pod twardym światłem Gwiazdy Polarnej.
Jest to zbiór bardzo poetycki, delikatny w formie, a jednocześnie mocny w treści. Wyłania się z niego obraz ciężko pracujących ludzi, żyjących często z dnia na dzień. Rybaków, górników, rolników. Mężczyzn, którzy pół roku spędzali z dala od domu i ich kobiet, które się tym domem, dziećmi, polem i zwierzętami zajmowały w samotności, czekając na powrót męża. Powrót, który czasami nie nadchodził. Statki i łodzie, zatapiane gdzieś z dala od domu. Kopalniane katastrofy. W końcu nieszczęśliwe wypadki na lądzie. Niektóre z nich można by nazwać ryzykiem zawodowym, innych nikt nie mógłby przewidzieć. Jak choćby śmierć pewnej kobiety, która upadła porażona strachem na widok czegoś na niebie, czegoś, czego nie znała, a co nam zdaje się co najwyżej ciekawostką.
Autor wyjaśnia również jak doszło do spisania tych historii. Wiele z nich zaczerpnął od swych najbliższych, którzy u końca minionego stulecia byli już raczej u schyłku niż początku życia. Od ojca, wujów, ciotek, znajomych. Słuchał, pisał, tworzył. Wyłania się z tego bardzo osobista opowieść, choć – jak sam Crummey zaznacza – wiele dodał od siebie, zmienił, tak że nie można stwierdzić, co jest prawdą a co fikcją literacką. 
Książkę ilustrują fotografie z rodzinnego archiwum, które wyśmienicie wpisują się w całość, dodając jej jeszcze więcej autentyczności.
"Twarde światło" podzielono na części. Prolog i  epilog stanowią piękną klamrę, a pomiędzy nimi 32 opowiastki według żywiołów (woda, ziemia, ogień, powietrze) oraz dwa rozdziały, które są zbiorami wierszy.
Pośród trudu i znoju, wspomnień ciepłych i przerażających, widoków ujmujących i przerażających Crummey potrafi nawet uśmiechnąć się do czytelnika. Bo jak inaczej nazwać listę nazewnictwa wysp, jeśli nie rewelacyjnym kawałem, obok którego nie można przejść bez uśmiechu od ucha do ucha?
Dla mnie osobiście książka ma dwa wymiary. Po pierwsze przeniosła mnie do nieznanego świata, o którego istnieniu dowiedziałam się trochę z poprzednich spotkań z dziełami Crummeya i pozostałych autorów popularyzowanych na naszym rynku przez Wiatr od Morza. Z drugiej strony, poza obrazami wyłaniającymi się z czytanych słów, wracało mnóstwo własnych wspomnień z dzieciństwa i młodości. Wspomnień diametralnie różnych od tych, o których czytałam. Ludzi, miejsc, których też już nie ma, albo które się znacznie zmieniły. Zapachów, głosów, czegoś ulotnego, czego – jak mi się dotąd zdawało – nie da się opisać słowami. Crummey udowodnił mi, że jest to możliwe. Że nawet tym minionym światem można się podzielić z innymi. I dzisiaj, kiedy odkładam "Twarde światło" na półkę, mam niezwykłą ochotę usiąść nad czystym zeszytem i pisać. Ochotę, której nie miałam już od dłuższego czasu.

 
 
 



Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza

czwartek, 23 listopada 2017

Winlandia – George Mackay Brown

Wydawnictwo: Wiatr od Morza
   Gdańsk 2017
Oprawa: miękka
Liczba stron: 309
Tytuł oryginału: Vinland
Przekład (z angielskiego): Michał Alenowicz
ISBN: 978-83-943523-5-6
 
 
 
 
Czyż nie jest piękna ta okładka? Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Byłam przekonana, że to jakiś stary obraz, tymczasem to rewelacyjnie obrobione zdjęcie. Już od początku wiadomo, że czeka nas kolejna literacka uczta.
Polska premiera powieści miała miejsce niespełna miesiąc temu, tymczasem światowa w... 1992 roku. Tak, 25 lat temu. Tyle musieliśmy czekać, by poznać niezwykłą historię urodzonego na Orkadach Ranalda Sigmundsona, XI-wiecznego wikinga. Opowieść bardzo poetycką, z jednej strony wciągającą niczym wir w oceanie, z drugiej spokojną niczym pasące się na łąkach owieczki. 
Autor w ogóle, ośmielę się napisać, w Polsce nieznany, a doprawdy wybitny. W swym życiu wydał kilka tomów wierszy, dziewięć zbiorów opowiadań, liczne utwory dla dzieci, dramaty i pięć powieści. Poza tym mógł się pochwalić bogatym dorobkiem dziennikarskim. Dziwne doprawdy, że wcześniej o nim nie słyszałam, postanowiłam jednak nadrobić zaległości i za jakiś czas sięgnąć ponownie do jego twórczości. Pisząc o Orkadach, pisze o świecie, który doskonale znał. Tam się urodził i tam spędził niemal całe swe życie, tam tworzył i tam umarł. Bo wszystko może się w życiu zmienić, zmieniają się ludzie, zmienia się władza, ale ziemia zawsze pozostaje...
Akcja "Winlandii" rozpoczyna się, gdy Ranald jest młodym chłopcem. Nie chce wyruszać na morze, choć takie plany snuje jego ojciec. Boi się wielkiej wody, woli pozostać na lądzie. Matka również nie zamierza puszczać syna w niebezpieczną podróż przez morza i oceany, woli, by zaopiekował się ziemią, która należy do jej ojca. Ten jej opór stanie się przyczyną, dla której Sigmund zabierze syna na swój statek. I tak rozpocznie się wielka przygoda chłopca z Orkadów. Zobaczy wiele miast i portów, spotka go niejeden sztorm, pozna całe mrowie ludzi, w tym nawet zasiądzie do stołu z norweskim królem. Przede wszystkim jednak postawi stopę na nowym lądzie, razem z załogą Leifa Erikssona odkryje Winlandię i będzie tam próbował zbudować osadę. To właśnie Winlandia stanie się z jednej strony jego siłą napędową, z drugiej pewnym marzeniem (powrót na nią), tęsknotą, wciąż przyciągającą myśli, wciąż niedającą spokoju duszy. 
Pewnego dnia jednak podróże ustaną, a Ranald powróci na ląd. Odnajdzie matkę, odzyska ziemię, obsieje ją i stanie się rolnikiem. Czy wspomnienie mórz i oceanów pozwoli mu spełnić marzenie o dobrej i uczciwej pracy na roli? Czy założenie rodziny, małżeństwo i kolejno pojawiające się dzieci zagłuszą tęsknotę za ponownym postawieniem stopy w Winlandii? 
Całe życie Ranalda to zwyczajne dni i nadzwyczajne przygody. Przeplatają się. Zmieniają, jak zmienia się człowiek. Z wiekiem, z doświadczeniem, w wyniku nowo pozyskanej wiedzy. I tych tragicznych dla Orkadów walk pomiędzy jarlami. To właśnie one spowodują nagłe i nie dla wszystkich zrozumiałe wycofanie się Ranalda z życia publicznego i jego niechęć do władzy i wszelkiej polityki. Więcej jednak nie napiszę, by nie popsuć Wam lektury.
"Był pewien chłopiec, który mieszkał na Orkadach, w osadzie zwanej Hamnavoe. Chłopiec miał na imię Ranald. Ojcem Ranalda był Sigmund Promiennousty (...)." Tak zaczyna się ta historia. Muszę przyznać, że pokochałam ją już od tych pierwszych zdań. Takich prostych, takich bezpośrednich, jakbym słuchała sagi śpiewanej przy ognisku przez jakiegoś barda. Poetycka, wyśmienita w każdym calu, piękna, mądra, nie rozczulająca, ale chwytająca za serce i pobudzająca do głębokiej refleksji książka, którą z czystym sercem mogę polecić każdemu. Choć przyznaję, że nie takiego zakończenia się spodziewałam. Po dłuższym jednak zastanowieniu doszłam do wniosku, że ono po prostu takie właśnie musiało być, żeby cała powieść zyskała dodatkowy sens. Bo każde inne zakończenie mogłoby tylko wszystko popsuć.
Narrator powieści jest wszechwiedzący, mimo to większość wydarzeń widzimy z perspektywy samego Ranalda. Co jakiś czas jednak, szczególnie od momentu jego wycofania się z życia publicznego, możemy poznać tło historyczne, zwłaszcza różne "przepychanki" między jarlami, z opowieści osób, które Ranalda odwiedzały i mu o nich opowiadały. Daje nam to możliwość poznania szerszego kontekstu całej opowieści. Szczególnie, że przecież o historii Orkadów w szkołach nie uczą.
"Winlandia" jest doskonała pod każdym względem. Z jednej strony ukazuje nam jednostkę – nietuzinkowego bohatera, którego proces dojrzewania i zmiany możemy obserwować, z drugiej zaś – społeczność średniowiecznych ludzi północy. To, czerpiąca wprost z "Sagi o Orkadach" i "Sagi o Grenlandczykach", wyśmienita literatura z najwyższej półki.
 
 
 



Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza

poniedziałek, 29 maja 2017

Utracony dar słonej krwi – Alistair MacLeod

Wydawnictwo: Wiatr od Morza 
Gdańsk 201
Oprawa: miękka
Liczba stron: 242
Tytuł oryginału: The Lost Salt Gift of Blood
Przełożył (z angielskiego): Michał Alenowicz
ISBN: 978-83-943523-3-2
 
 
 
 
 
Alistair MacLeod nie jest w Polsce pisarzem znanym. Jak większość autorów, których wydaje Wiatr od Morza. Przynajmniej na początku. Dzięki temu wydawnictwu kilku z nich zyskało już stałe i wierne grono czytelników. Najnowsza książka, której premiera już 1 czerwca z pewnością również wzbudzi wiele emocji.
MacLeod napisał tylko jedną powieść, wydaną już niemal dwie dekady temu. Zbiór opowiadań, który w tej chwili pojawia się na naszym rynku, napisany został natomiast w roku 1976. Mimo tego, że w jego dorobku jest zaledwie jedna powieść i 17 opowiadań – z których 7 możecie przeczytać po polsku – jest uznawany za jednego z najwybitniejszych pisarzy kanadyjskich XX stulecia. Tym bardziej więc warto zapoznać się z jego twórczością.
"Utracony dar słonej krwi" to zbiór subtelny i nostalgiczny, a jednocześnie głęboko poruszający. Autor pisze o czasach, które już nigdy nie powrócą. Nie tylko dlatego, że od chwili jego twórczej pracy minęło już ponad czterdzieści lat. Świat, o którym zechciał nam opowiedzieć już wtedy przemijał. Wraz z ludźmi, którzy powoli odchodzili i ziemią, która przeobrażała się w globalną wioskę, zatracając swój urok. Opisy miejsc we wszystkich zawartych w tym zbiorze opowiadaniach są piękne i romantyczne. Od razu czuć, że MacLeod kocha ten świat, ten przemijający spokój, te utracone już na zawsze społeczności rodzinne, ludzi bliskich sobie poprzez krew i wspólną pracę. W żadnym razie jednak nie krytykuje postępu, zmian, które następują w kulturze i społecznościach. Porównuje je, przedstawia jeden świat obok drugiego – to jego bohaterowie dokonują oceny. I my, czytelnicy, czujemy, że tak naprawdę każdy z nas również musi sam wybrać, co woli i... co by wolał, gdyby żył wówczas.
Sposób narracji jest ujmujący, szczególnie w tych opowiadaniach, w których narrator jest pierwszoosobowy. Przebija przez nią wówczas niesamowita wrażliwość Autora, delikatność i ciepło. Rybacy, górnicy, kobiety co dzień zajmujące się dziećmi i czekające na swych mężów – z lękiem w sercu, a jednocześnie wielką siłą. Wspaniałe, bardzo plastycznie opisane kanadyjskie wschodnie wybrzeże, jego wysepki, folklor, który dzisiaj można spodziewać już jedynie w literaturze właśnie. Młode pokolenie ludzi opuszczających swe rodzinne domy w poszukiwaniu "lepszego życia". I ci starsi, którzy zostają w tyle. Tematy bardzo mocno osadzone w świecie, o którym MacLeod opowiada, a jednocześnie tak niesamowicie aktualne. To właśnie znajdziecie w tych niesamowitych opowiadaniach, które idealnie nadają się do czytania w lecie – ochłodzą na plaży, dodadzą magii ciepłym wieczorom i z pewnością na długo zamieszkają w Waszych myślach.
"Utracony dar słonej krwi" polecano mi jako "coś podobnego" do prozy Crummeya. Rzeczywiście twórczość MacLeoda wpisuje się w ten sam klimat – zimna, zupełnie nam, Polakom, nieznana ziemia, którą można jednocześnie kochać i nienawidzić, za którą można tęsknić i od której można uciekać. I ludzie, którzy tworzą prawdziwe społeczności, więzi, o których nam współcześni zdali się już dawno zapomnieć. Proza z najwyższej półki.
Choc egzemplarz, który otrzymałam czeka jeszcze ostateczna korekta, znalazłam bodaj dwa błędy, czyli naprawdę niewiele. Zresztą nie dziwię się – dotąd Wiatr od Morza zawsze stawiał wysoką poprzeczkę jeśli chodzi o jakość wydawania swych publikacji. Jedynie tytuł mi do końca "nie gra". Ale to już pewnie mój problem, a już a pewno jedyna uwaga, która mogłaby być na niekorzyść książki. Gdybym przyznawała recenzowanym książkom, jak to czynią niektórzy blogerzy, punkty – to "Utracony dar słonej krwi" dostałby pewne 10,5/10. Polecam z całego serca.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza

środa, 9 grudnia 2015

Drobne występki w czasach obfitości – Matthew Kneale

Wydawnictwo: Wiatr od Morza
   Gdańsk 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 287
Tytuł oryginału: Small Crimes in an Age of Abundance
Przekład (z angielskiego): Michał Alenowicz
ISBN: 978-83-936653-9-6
 
 
 
 
 
Moje drugie spotkanie z Matthew Knealem wypadło nadspodziewanie dobrze. Choć czytuję nieraz zbiory opowiadań, to niełatwo mnie do nich przekonać. Jednak po "Anglikach na pokładzie" miałam wielką ochotę sprawdzić, czy w krótkich formach ten Autor radzi sobie równie wyśmienicie. Otóż odpowiedź jest twierdząca. Oczywiście, znalazły się w zbiorze teksty słabsze, choć nie słabe, ale w większości poziom jest utrzymany bardzo wysoko.
Już pierwsze opowiadanie jest bardzo silnym uderzeniem. Zwyczajna podróż do Chin, która ma być połączeniem rodzinnego urlopu i biżuteryjnego biznesu przeradza się w ciąg zdarzeń, których nie dało się przewidzieć, a które kończą się doprawdy... wstrząsająco. Tak dla bohaterów "Kamienia", jak i czytelników. Trudno ten tekst wymazać z pamięci.
Dalej Kneale przedstawia nam prawnika w średnim wieku, którego dobrze zapowiadająca się kariera okazała się jedynie marzeniem ściętej głowy. Przeciętne zarobki, dawno nieremontowany dom na przedmieściach, stary samochód i ciągle niezadowolenie z życia to codzienność Petera. Kiedy więc nadarzy się okazja, by coś zmienić, chwyci ją jak tonący koła ratunkowego. Nawet mimo tego, że nowy sposób zarobkowania jest obciążony olbrzymim ryzykiem. A może... może właśnie dlatego? Bo przecież pieniądze to jedno, ale ten dreszczyk emocji i poczucie, że jest się w czymś naprawdę dobrym to równie istotne kwestie. Dokąd zaprowadzi państwa Pelhamów tajemnicza czarna torba znaleziona pod parkową ławką?
Opowiadanie "Liście" jest chyba najsłabszym tekstem zawartym w tym zbiorze. Choć, trzeba przyznać, pointa jest wyśmienita. Genialny jest tekst zatytułowany "Ciężar" – przewrotny, bardzo realistyczny, głęboko trafiający, ukazujący, czym jest zazdrość i brak wiary w siebie i innych. Poruszająca i dająca do myślenia opowieść o etiopskiej rodzinie i aspirynie to kolejne mocne uderzenie – dla czytelnika, ale również wymierzone przeciwko Europejczykom. Czy rzeczywiście w taki sposób gasimy nasze poczucie winy wobec tych najbardziej potrzebujących? Ten sam temat zresztą, choć w innym wymiarze, porusza Kneale w "Metalu", którego główny bohater staje przed wyborem: czy powiedzieć światu o tym, co naprawdę dzieje się w jednym z afrykańskich państw, ryzykując spokój i dobrobyt własnej rodziny, czy może jednak pozwolić, by Europa dalej milczała, a jego dzieci mogły się uczyć w prywatnych szkołach i jeździć na drogie wakacje. Którą alternatywę wybierze?
Świetny i przewrotny jest tekst zatytułowany "Smak", który ukazuje zakłamanie wyższej klasy średniej. Zupełna zmiana następuje na kolejnych stronach. Choć opowiadanie "Dźwięk" jest świetne, a pointę ma powalającą i całkowicie zaskakującą... wydaje się nie pasować zupełnie do tego zbioru. Nie do końca potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego zostało tu umieszczone, choć właściwie ciesze się, że miałam okazję się z nim zapoznać. Trochę strachu, odrobinka psychozy, i ten nieznany, niewyjaśniony, denerwujący dźwięk słyszany za oknem... Mimo wszystko genialny tekst.
Pięknie i romantycznie zaczyna się "Słońce". Przypomina trochę powieści Marleny de Blasi i jej włoskie przygody. Ładny domek w niewielkim włoskim miasteczku i, chyba nie do końca przemyślana, decyzja o jego zakupie doprowadzą bohaterów do odkrycia samych siebie. Czy jednak tego właśnie chcieli? Opowiadanie "Czas" zupełnie do mnie nie trafiło, natomiast rewelacyjne, wzruszające i trafiające prosto do serca okazało się opowiadanie zatytułowane "Liczby". Kneale zmusza czytelników, by zastanowili się nad tym, czym jest rodzina, jakie niesie ze sobą wartości i jak łatwo jest wszystko zaprzepaścić, gdy nie potrafi się dostrzec i zrozumieć cierpienia innych. 
Na koniec kolejne mocne uderzenie, można powiedzieć, że to niejako klamra zamykająca zbiór. "Biel" to widziany oczami Palestyńczyka Tel Awiw tamtych. Młodzieniec wyrusza do miasta z misją. Pod t-shirtem uprząż z bombą, w rękawie linka, za którą wystarczy pociągnąć, by przyoblec tamtych w biel. W imię Allaha. Czy jednak odważy się to uczynić i... co tak naprawdę kieruje jego wyborami? Kolejne opowiadanie, które pozostaje w głowie na znacznie dłużej, niż byśmy chcieli. 
Matthew Kneale znów próbuje dokonać swoistej wiwisekcji człowieka i jego duszy. Określić, na czym właściwie człowieczeństwo polega, gdzie przebiegają granice między miłością a zaborczością, między dobrem innych a własnym, między uczciwością a oszustwem. Ukazuje przeróżne ludzkie wady i grzeszki, ubierając je jednocześnie w szatę wymyślnych i wciągających historii. Zadaje pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. Czy rzeczywiście człowiek XXI wieku, wywodzący się z kultury Zachodu (Europa i USA) zatracił już poczucie sprawiedliwości, miłosierdzia, dobra ogółu? Czy naprawdę staliśmy się kompletnymi konsumpcjonistami, dla których liczą się jedynie własne wygody? Czy potrafimy zrozumieć innych, docenić ich inność, czy chociaż próbujemy? Czy tytułowe drobne występki są na pewno tylko drobne? Warto nad tymi pytaniami pochylić głowy i spędzić z nimi trochę czasu. 
Jak zwykle, kiedy mam w rękach książkę wydaną przez gdański Wiatr od Morza, mimo że jest to egzemplarz przed ostateczną korektą, jestem pełna podziwu dla pracy włożonej w przekład i redakcję tekstu. Znalazłam bodaj dwa błędy i nie mam właściwie wątpliwości, że zanim książka trafiła do sprzedaży, zostały już one usunięte. Zero zastrzeżeń.
 

 
 
 
 
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza
 

poniedziałek, 28 września 2015

Wakacje – Stanley Middleton

Wydawnictwo: Wiatr od Morza
Gdańsk 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 281
Tytuł oryginału: Holiday
Przełożył (z angielskiego): Bartosz Lewandowski
ISBN: 978-83-936653-8-9
 
 
 
 
 
Nad tytułem powieści znajduje się informacja mówiąca o tym, że tytuł ten otrzymał Nagrodę Bookera, czyli najważniejsze brytyjskie wyróżnienie literackie. Szukacie więc informacji na ten temat. Co znajdziecie? Booker Anno Domini... 1974! 41 lat minęło zanim powieść doczekała się tłumaczenia na język polski i wydania w kraju nad Wisłą. Premiera dzisiaj. Dlaczego trwało to tak długo? Nie sposób powiedzieć? Kto się odważył? Wydawnictwo Wiatr od Morza. Czy warto było znów podejmować ryzyko? Jak zwykle, ponieważ pan Michał Alenowicz ma niesamowite wyczucie do wyśmienitych książek z najwyższej półki. Do rzeczy zatem.
Edwin Fisher wybiera się na tytułowe wakacje. Nie leci do ciepłych krajów, ani nawet do Europy. Wsiada w samochód i jedzie na wschodnie wybrzeże Wielkiej Brytanii. Do średniej jakości kurortu, do którego jeździł na wakacje, kiedy był jeszcze dzieckiem. Dlaczego tam? Może dlatego, że poszukuje odpowiedzi na ważne życiowe pytania. A może po prostu stara się uciec przed teraźniejszością. Nagłe rozstanie z żoną jest jednym z powodów podjęcia takiej właśnie decyzji. Chwila spokoju, oddechu, plaża, morze, nieznani ludzie, znane miejsca, z którymi wiążą się wspomnienia. Plan, jeśli w ogóle jakiś istniał, spala jednak na panewce, kiedy w jednym z barów Edwin spotyka... swego teścia. Rozpoczyna się prawdziwa wędrówka.
"Wakacje" to nieco sentymentalna, bardzo subtelna podróż po ludzkim życiu. Wspomnieniach, uczuciach, marzeniach. Także o tym, co się z nimi dzieje, kiedy napotykają na prozę życia. Niektóre wspomnienia uskrzydlają, inne powoli zabijają. I to właśnie one – zarówno te pierwsze, jak i te drugie – są najważniejsze w tej powieści. Akcja teraźniejsza (dla Fishera) jest raczej powolna i nieco smętna. Choć pojawiają się w niej ciekawsze akcje, a nawet elementy brytyjskiego humoru to jednak to, co dzieje się w głowie Edwina jest tu zdecydowanie najważniejsze. Wspomnienia dotyczące jego relacji z rodzicami, a w szczególności z ojcem. Chwila, w której poznał Meg. Wygrana w walce o jej rękę. W końcu związek obfitujący we wzloty i upadki, w gorące wyznania miłości i straszliwe małżeńskie burze. W końcu radość z oczekiwania dziecka, a następnie ból po śmierci dwuletniego synka. 
Niezwykle dynamiczne przedstawienie przeszłości to wielki plus tej opowieści. Opowieści, w której – choć bez wątpienia głównym bohaterem jest Edwin – ważne jest całe opisywane środowisko brytyjskiej klasy średniej ówczesnych czasów. Ze wszelkimi jej wadami i zaletami. 
"Wakacje" to historia poszukiwania siebie i próby odpowiedzi na pytanie "czego ja naprawdę pragnę?". Dzięki ciągłemu krążeniu między teraźniejszością a przeszłością Middleton uzyskał ciekawy efekt, a jednocześnie, w bardzo poetyckim stylu, ukazał złożoność ludzkich uczuć. 
Jak skończy się ta opowieść? Czy teściowie Fishera osiągną swój cel i sprawią, że powróci do Meg? A może to ona powinna wrócić do męża? Czy ta historia ma jakąkolwiek szanse na happy end? Przekonajcie się sami, choć zauważę w tym miejscu, że to nie efekt jest tu najważniejszy, ale cała droga, która musi przejść Edwin.
Książka robi spore wrażenie, choć nie czyta się jej specjalnie szybko. Niewielka ilość błędów, na które się natknęłam, z pewnością została już poprawiona w ostatecznej korekcie (otrzymałam egzemplarz recenzencki, który i tak jest bardzo rzetelnie wydany).
Czy polecam? Owszem, bo to powieść, która zasługuje na przeczytanie. Choć zaznaczam – do łatwych nie należy. Zresztą nie powinno to dziwić, Bookera nie dostają książki lekkie i przyjemne, a ambitne i wybitne. "Wakacje" do tej kategorii należą.







Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza

wtorek, 5 maja 2015

Sweetland – Michael Crummey

Wydawnictwo: Wiatr od Morza
Gdańsk 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 372
Przekład (z angielskiego): Michał Alenowicz
Tytuł oryginału: Sweetland
ISBN: 978-83-936653-7-2






Michael Crummey znów zabiera nas w niezwykłą wyprawę do Nowej Funlandii, choć tak naprawdę przekonacie się, że zwiedzając wyspę Sweetland de facto  podróżujecie po sercu i umyśle głównego bohatera, Mosesa Louisa Sweetlanda. Czy wyspa wzięła swą nazwę od nazwiska jego przodków (czyt. Swietlund, stare szwedzkie nazwisko), czy może pierwsi osadnicy nazwali się tak, by stworzyć pewną więź z wyspą – Autor nie wyjaśnia do końca genezy tego eponimu. Jakkolwiek, trudno byłoby nie dopatrzyć się głębokich więzów łączących Sweetlanda ze... Sweetland.
Powieść jest jednocześnie oszczędna i magiczna, zupełnie jak okładka polskiego wydania. Urzeka, a jednak gdzieś w środku czytelnik odczuwa jakiś nieokreślony lęk. O bohaterów, o samą wyspę, czy może o coś więcej? Trudno orzec. Może w tym właśnie tkwi kunszt Crummeya – że jednym zdaniem (nie mówiąc o całej powieści) potrafi wywołać w czytelniku całą gamę, czasem zupełnie sprzecznych, uczuć. 
Kiedyś Sweetland była zamieszkiwana przez szczęśliwych ludzi. Ciężko pracujących Nowofunlandczyków, którzy jednak zawsze potrafili sobie poradzić. Wszystko jednak uległo zmianie po wejściu memorandum na połów dorsza. Teraz ludzie ledwie wiążą koniec z końcem, często na długie miesiące są zmuszeni opuszczać rodzinne domy i za pracą udawać się na stały ląd. Kiedy więc rząd proponuje im sowitą rekompensatę za to, że opuszczą wyspę, niektórzy przyjmują to za dobrą monetę. Inni wahają się krócej bądź dłużej, jednak tych, którzy mówią zdecydowane "nie" jest coraz mniej. Wśród nich oczywiście Moses. 
Czy opiera się ze względu na przywiązanie, na wspomnienia, na miłość, jaką darzy własny dom i kawałek ziemi, na której on stoi? Czy może to bardziej przekora? Może złośliwość? Czy chce zostać dlatego, że pragnie umrzeć tu, gdzie się urodził, czy też może chodzi o obietnicę złożoną Jessemu, wnukowi siostry? Bo nie ma wątpliwości, że od domu, przyjaciół, wyspy i wszystkiego innego, Jesse jest dla Sweetlanda najważniejszy.
Na początku miałam lekki problem ze zrozumieniem, kto jest kim, szczególnie w stosunku do głównego bohatera. Na wszystko jednak przyszła pora i okazało się, że Crummey doskonale wiedział, kiedy powinien dołożyć kolejny klocek do tej swojej nostalgiczno-melancholijnej układanki. Powoli, powoli, akcja brnie ku oczywistemu zakończeniu, gdy nagle... Autor, niczym sprawny chirurg, wykonuje cięcie, które całkowicie zmienia życie na wyspie. Poleje się krew, choć nie będzie to typowa dla amerykańskich filmów sieczka, ale wzruszająca, pełna napięcia scena, która zaważy na losach wielu bohaterów, a później... Później Crummey zacznie niejako drugą opowieść.
Jak wspomniałam akcja powieści jest powolna. Choć to nie do końca prawda. Można w przypadku tej książki mówić o dwóch równoległych opowieściach – głównej, która rozpoczyna się od ostatniej fazy pertraktacji rządu z mieszkańcami wyspy i drugiej, niby pobocznej, która okazuje się tą ważniejszą, a która przenosi nas w przeszłość Sweetlanda. Retrospekcyjna opowieść o głównym bohaterze pozwala bowiem zrozumieć jego serce i duszę, jego wybory, charakter, przyjaźnie, które zawarł na przestrzeni swego długiego życia. Wszystkie wspomnienia, od dzieciństwa i tragicznej, tajemniczej śmierci brata począwszy, a na ostatnim Bożym Narodzeniu skończywszy, dają nam obraz tego, jakże ciekawego i doświadczonego przez życie, człowieka.
Crummey wspaniale buduje postaci. Wyłaniają się poniekąd z mgły, niczym statki u wybrzeży Nowej Funlandii. Natomiast opisane w retrospekcjach wydarzenia charakteryzują się dużo bardziej wartką akcją. Ciekawy jest również sposób zapisu dialogów w tych scenach – nie zaczynają się one klasycznie od myślników. W pierwszej chwili nie byłam tym zachwycona. Wiadomo, utrudnia to na początku odróżnienie rozmów od narracji. Natomiast bardzo szybko się do tego zabiegu przyzwyczaiłam i uznałam, że jest jednocześnie piękny i logiczny. Dzięki niemu czuło się, że te rozmowy Sweetland rzeczywiście pamięta, że poznajemy jego wspomnienia, a nie historię opowiedzianą przez narratora.
"Sweetland" to opowieść o samotności, przywiązaniu, o ludzkim życiu przepływającym gdzieś między palcami, ale także o nieustannej walce, sile woli i ducha. O schyłku pewnego zamkniętego świata, którego wyspa i jej ostatni mieszkaniec są symbolami.
Powieść napisana jest po prostu rewelacyjnie. Pięknym, obrazowym językiem, który tworzy niezapomniany klimat. Przekład autorstwa Alenowicza to również prawdziwe mistrzostwo. Nie czytałam książki w oryginale, ale nie wydaje mi się, by można ją przetłumaczyć z większą miłością i kunsztem. Jeśli do tego dodacie jeszcze klimatyczną okładkę (do której oryginalna się zupełnie nie umywa) i wykonane na ocenę celującą korektę i redakcję (mam egzemplarz przed ostateczną korektą, a znalazłam zaledwie dwa błędy) to otrzymujecie książkę naprawdę z najwyższej półki.
Jedyne, czego zupełnie w powieści Crummeya nie zrozumiałam to to, dlaczego właściwie rząd postanowił wysiedlić Sweetland, a jej mieszkańcom zaoferował sowite zadośćuczynienie. Wszak nic się później na wyspie nie działo, po prostu... zakończyła w pewnym sensie swój żywot. Choć... może o to właśnie chodziło, o uśmiercenie pewnego starego porządku świata, świata, który nie ma już prawa istnieć w XXI wieku?




Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza

wtorek, 16 września 2014

Anglicy na pokładzie – Matthew Kneale

Wydawnictwo: Wiatr od Morza
Gdańsk 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 525
Przekład (z angielskiego): zbiorowy pod redakcją
Krzysztofa Filipa Rudolfa i Michała Alenowicza
Tytuł oryginału: English Passengers
ISBN: 978-83-936653-6-5





Piękna okładka, wydawnictwo, któremu dopinguję od pierwszych dni, Eden i Tasmania. Czy może być ciekawsza mieszanka? Otóż może, a to częściowo za sprawą samego Autora, częściowo – Michała Alenowicza, który wpadł na iście szatański pomysł dotyczący przekładu. Na dodatek na tym nie skończył, ale doprowadził projekt do końca i dzisiaj Ty, Czytelniku, możesz go ocenić. Ja wystawiam szóstkę z plusem – zdecydowanie jedna z trzech najlepszych książek, jakie miałam okazję czytać w tym roku. Po kolei jednak.
Tasmania przez długie lata była dla Europejczyków nieznanym światem. Jeszcze bardziej tajemniczym niż Australia. To, co przybysze uczynili z nowym lądem i jego ludnością można zaś nazwać tylko w jeden sposób – ludobójstwo, całkowita zagłada rdzennych Aborygenów. Nie ma żadnego usprawiedliwienia i na zawsze już powinniśmy się wstydzić tamtych dni, kiedy biali – dla sportu, dla własnego bezpieczeństwa, dla możliwości zdobycia nowych terenów i z wielu jeszcze różnych powodów – mordowali Aborygenów, a dzieci, które oszczędzali, oddawali na "wychowanie" Kościoła. Całkowita zagłada ludności i ich kultury, którą ówcześni mieszkańcy Europy uważali za tak niską, że właściwie nieistniejącą. Tragedia, która się wówczas rozgrywała stała się właśnie główną osią powieści Matthew Kneala.
Akcja rozgrywa się na przestrzeni około trzydziestu lat, w większości na statku, którym nasi bohaterowie płyną z Anglii na Tasmanię oraz na samej Wyspie. Czego jednak tam szukają? Otóż pewien, nie najmłodszy już, pastor nazwiskiem Wilson dochodzi do wniosku, że właśnie na Tasmanii odnajdzie biblijny Eden i postanawia udowodnić swe racje. Przygotowuje ekspedycję, w której udział – pod jego "dowództwem" – wezmą: jeszcze młody, podobno inteligentny, a na pewno leniwy lekkoduch Timothy Renshaw oraz chirurg, praktyk i teoretyk, spisujący notatki do nowej książki – doktor Potter. Tych trzech w ostatniej chwili będzie musiało wynająć inny statek, niż dotychczas planowano – w Indiach wybuchły zamieszki i wszystkie statki zdatne do użytku zarekwirowała angielska armia. Nie zapominajmy, że mamy połowę XIX wieku, brytyjskie imperium rozrosło się na pół świata i wcale nie zamierza się skurczyć z powodu "jakichś zbuntowanych Hindusów".
Ten, bardzo ograniczony, wybór pada na Sincerity – statek pod dowództwem kapitana Illiama Quilliana Kewleya z wyspy Man. Zresztą całą załogę tworzy całkiem barwna "zgraja" Mańczyków, którzy nie są zbyt zadowoleni z tego, że po pokładzie ich statku pałętają się Anglicy. Tym bardziej, że w poszyciu Sincerity ukryte są bele tytoniu, antałki z brandy i kolorowe szkiełka, które z pewnością nie spodobały by się wielebnemu pastorowi. Już swoje przeżyli, namęczyli się nieźle, by uniknąć złapania przez celników, a teraz przyjdzie im jeszcze płynąć na sam kraniec świata, po to tylko, by móc sprzedać kontrabandę. Cóż – Mańczycy z Anglikami się nie polubią i to żadna tajemnica.
W ten sposób przedstawiłam kilkoro z narratorów tej niesamowitej, barwnej, wspaniałej i gorzkiej w odbiorze powieści. "Anglicy na pokładzie" to historia opowiedziana aż przez 21 osób! 21 narratorów, każdy piszący innym językiem, każdy patrzący na świat swoimi oczami, każdy wychowany i doświadczony na swój własny sposób. Wrażenie niesamowite. Tym bardziej, że polskie wydanie jest totalnie bezprecedensowe. Przetłumaczenia powieści podjął się bowiem zespół 21 tłumaczy – każdego bohatera przekładała inna osoba. W pierwszej chwili nie byłam w stu procentach pewna, czy to dobry pomysł – na pewno dość ryzykowny. Okazał się po prostu wyśmienity! Premierę książki zaś Wiatr od Morza zaplanował na 30 września – czyli Międzynarodowy Dzień Tłumacza.
Jeśli obawiacie się, że akcję powieści będziecie oglądać jedynie oczami białych ludzi, nie macie powodu. Jednym z głównych bohaterów jest także Peevay – zrodzony z matki Aborygenki i białego poławiacza fok. Poczęty w wyniku gwałtu, żyje gdzieś pomiędzy – ani biały, ani tubylec. Nikt go tak do końca nie akceptuje, a matka... Cóż, ta relacja jest bardzo skomplikowana.
Tak różne spojrzenia na sytuację sprawiają, żeotrzymujemy naprawdę szerokie spektrum. Zapoznamy się bowiem z opiniami m.in. pastora, doktora-rasisty, mieszańca Peevaya, władz na Tasmanii, czy zbrodniarzy, którzy byli osadzeni w tamtejszych obozach. Bo trzeba pamiętać, że Tasmania nie tylko nie była rajem na Ziemi, ale dla wielu była prawdziwym piekłem, a jej biali mieszkańcy to w dużej mierze były osoby skazane za naprawdę poważne zbrodnie.
Trochę mało wśród narratorów kobiet, ale przecież to XIX-wieczna, wiktoriańska, imperialna Anglia, gdzie kobiety miały inną rolę do spełnienia, niż dzisiaj. Dobrze, że choć kilka dopuszczono do głosu, a ich głos uważam za jeden z najważniejszych w tej powieści.
Kneale świetnie poradził sobie z ukazaniem różnic w pojmowaniu i postrzeganiu świata pomiędzy Europejczykami a Aborygenami. Nie zatrzymał się jednak na tym. Bardzo zgrabnie przedstawił także różnice między Mańczykami a Anglikami. Muszę przyznać, że pozostaję pod olbrzymim wrażeniem.
W ogóle nie spodziewałam się, że Wiatr od Morza tak szybko się rozwinie i to na taką skalę. Kiedy w czasie zeszłorocznych Warszawskich Targów Książki zapowiadali wydanie pierwszej powieści – nie mogłam przewidzieć, że w ciągu niecałego półtora roku będą mieli na swym koncie tyle wyśmienitych i wybitnych pozycji, ani tym bardziej, że pokuszą się o tak wielkie przedsięwzięcie translatorskie. Naprawdę godne podziwu.
Wisienką na torcie jest przepiękna, klimatyczna okładka, którą zaprojektował Michał Alenowicz. Grafiki do niej (jak i i wszystkie pozostałe materiały graficzne) są natomiast dziełem Alexeya Pavlutsa.
Żeby nie było, że kadzę, czas na uwagi. Jest tylko jedna – bo choć otrzymałam egzemplarz recenzencki, a więc przed stateczną korekta, to znalazłam tylko trzy literówki, które z pewnością zostaną poprawione do daty premiery –  dlaczego służący Pottera raz nazywa się Hooper, a innym razem Hopper?
Chyba nie macie wątpliwości co do tego, że "Anglików na pokładzie" polecam całym sercem? Kupujcie i czytajcie, bo naprawdę warto!








Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza


sobota, 21 czerwca 2014

Pobojowisko – Michael Crummey

Wydawnictwo: Wiatr od morza
Gdańsk 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 402
Przekład (z angielskiego) Michał Alenowicz
Tytuł oryginału: The Wreckage
ISBN: 978-83-936653-5-8







Snując fascynującą historię wyklętej miłości, Crummey tka misterną sieć powiązań między pozornie nieistotnymi szczegółami, czyniąc zaś wydarzenia II wojny światowej na Pacyfiku jedną z osi fabuły, niezwykle przenikliwie zwraca uwagę na kwestię osobistej odpowiedzialności człowieka za otaczające zło.
Tymi między innymi słowami zachęca nas do lektury tekst na tylnej okładce. Ile jest w nim prawdy, a ile przesady? Okazuje się, że idealnie odpowiada temu, co znajdujemy wewnątrz książki. To 402 strony literatury najwyższych lotów, przeplatających się: miłości, nienawiści, tęsknoty... Konflikt dwóch wyznań, wielka wojna na Pacyfiku, dwoje młodych ludzi, którzy poznają pierwsze smaki miłości. I Nowa Funlandia ze wszystkimi swoimi urokami i ciemnymi stronami. Sieci zostają zarzucone nie tylko na ryby, ale i na czytelnika, a z nich bardzo, bardzo ciężko się wyplątać. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że udało mi się to dopiero w okolicy trzeciej nad ranem, gdy oczy już wyleciały na orbitę, łzawiły, bolały, ręce odpadały, plecy dopominały się łóżka, a ja... ja ciągle tkwiłam wewnątrz historii i po prostu nie mogłam się oderwać. Jeszcze chwilę, jeszcze jedną stronę, jeszcze do końca rozdziału, albo części, albo... właściwie już tak niewiele zostało do końca...
Historia wyklętej miłości... Zero banałów, to nie jest romans dla młodzieży, żaden "Zmierzch", czy coś w tym stylu. Miłość w "Pobojowisku" jest po prostu inna. Prawdziwsza, bardziej życiowa i... tragiczna. Naprawdę tragiczna, nie melodramatyczna, ale skażona przez wojnę, przez niedomówienia, przez ludzkie wybory. Trudna i bolesna.
Wojna zaś stanowi coś znacznie więcej niż tylko tło wydarzeń. Jest powodem... Czego? Zmian w ludzkiej psychice, pozostających na wiele dekad ran, które się nie goją. Ludzkiej rozłąki, straty, poczucia bezsensu. Czasami zaś nadziei. Nadziei na lepsze jutro, które wcale nie musi przyjść. Wojnę na Pacyfiku w "Pobojowisku" można niemalże nazwać bohaterem, bo bez niej ta historia nie miałaby sensu. Bez niej zarówno Sadie, jak i Wish na zawsze być może zostaliby tymi zakochanymi w sobie dzieciakami nie wiedzącymi, czym naprawdę jest życie...
Dzieli ich właściwie wszystko.  Najważniejsze jest jednak to, że on jest katolikiem, a ona protestantką. Ludzie z Cove, w któym mieszka Sadie, mogliby wiele wybaczyć potencjalnemu kandydatowi, ale nie to, że jest papistą. Przejmować się sąsiadami? To nie w stylu Sadie. Z tym, że w rodzinnym domu też nie jest łatwo, bo rodzice zdecydowanie nie akceptują Wisha. Szczególnie jej matka. Sadie będzie musiała podjąć niejedną ciężką decyzję. Wish natomiast wyruszy na wojnę, by poznać jej gorzko-słony smak, a na swej drodze napotka Noburo Nishino, który całkowicie odmieni jego spojrzenie na absolutnie wszystko.
Bo to, co najważniejsze nie wydarzyło się w Cove, ani nawet w stolicy Nowej Fundalndii, St. John, ale w obozie Nagasaki #14. To tam trafiali jeńcy wojenni, których pojmali Japończycy. I tam Wish zrozumiał, czym są nienawiść i zaślepienie. Czym jest podłość i czym naprawdę jest cierpienie, śmierć, a także... kompletna znieczulica.
Crummey zaplątuje swoje sieci, a czytelnik stara się je rozplątać w czasie lektury. Łapią się w nie, niczym płotki, szczegóły i szczególiki, które na pozór są mało istotne, które zdają się po prostu być tłem, dodatkiem, podkolorowaniem opowiadanej historii. Nagle jednak, kiedy najmniej się tego spodziewamy, odkrywamy, że taki szczegół właśnie zaważył na życiu wielu bohaterów. Jedna decyzja, jedno słowo czasami, a przecież wiadomo nie od dziś, że słowa potrafią ranić bardziej niż obosieczny miecz.
Poznajemy wydarzenia z trzech perspektyw – Sadie, Wisha i Noburo. Każda z tych opowieści jest inna i każda całkowicie wciąga. Nie potrafię powiedzieć, która wstrząsnęła mną najbardziej. Każda na swój sposób odcisnęła swoje piętno i bez którejkolwiek z nich pozostałe nie miałyby sensu.
Powieść napisana jest pięknym językiem i tylko ze trzy, czy cztery razy czułam się dziwnie, kiedy nagle pośród tych ślicznie utkanych zdań pojawiały się wulgaryzmy. Nie mam, ogólnie rzecz biorąc, nic przeciwko takim wtrąceniom, kiedy są zasadne. Tu akurat nie widziałam żadnego uzasadnienia, by je użyć. I to zdecydowanie jedyny minus tej powieści.
Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało – możecie liczyć na naprawdę kawał świetnej wydawniczej roboty. Choć otrzymałam egzemplarz recenzencki, przed ostateczną korektą – szukanie błędów mogłoby się zakończyć prawdziwym załamaniem poszukującego. Na całe cztery setki stron znalazłam zaledwie dwie literówki i jestem niemal pewna, że zostały one usunięte, zanim książka trafiła (zaledwie przed miesiącem) na księgarskie półki.
Polecam z całego serca.








Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od morza