Przypuszczam,
że każdy z Was gdzieś kiedyś słyszało o tej książce. Od niej zaczęła się moda
na Wrocław. Na Wrocław w fantastyce i fantastykę we Wrocławiu. Gdyż kryminały
są zaliczane do ogólno pojętej fantastyki. „Śmierć w Breslau” natomiast to nie
tylko kryminał, to kryminał genialny, mądry, bawiący się z czytelnikiem
drobnymi niuansami, bogato osadzony w realiach czasu i, oczywiście, miejsca.
Rozpoczynamy
naszą podróż od Drezna w 1950 roku, by za chwilkę cofnąć się do tytułowego
Breslau. Mamy rok 1933. Breslau nie leży w granicach Polski – jest miastem
niemieckim, a w Niemczech władze przejął właśnie Adolf Hitler. Zapowiada się
ciekawie? Owszem, a jest tylko coraz lepiej.
Paskudne
morderstwo nastoletniej baronówny odrywa zastępcę szefa Wydziału Kryminalnego
Prezydium Policji, radcę Eberharda Mocka od fascynującej gry w szachy w
niecodziennym towarzystwie i miejscu, które raczej z turniejami szachowymi się
nie kojarzy. Dlaczego ktoś rozpruł młodej dziewczynie brzuch, zgwałcił, wpuścił
jej w trzewia okropne skorpiony i na dodatek zabrał jej bieliznę? To tylko
niektóre z zagadek, które przyjdzie rozwiązać panu radcy. Dołączą do tego
problemy natury osobistej, nowy współpracownik i coraz trudniejsze stosunki z
władzami, w których do głosu zaczynają coraz częściej i nachalniej dochodzić
hitlerowcy.
Historia
zbudowana została drobiazgowo i cały czas trzyma w napięciu, gwarantując
czytelnikowi kilka niespodziewanych zwrotów akcji. Jej rozwiązanie na pewno Was
zaskoczy. Ja tak bardzo nie mogłam się go doczekać, że kompletnie zawaliłam noc
– po prostu musiałam doczytać do ostatniej strony.
Bohaterowie
są intrygujący, realistyczni i… czasami trudno stwierdzić, czy pozytywni, czy
nie. Bo czyż można dobrze mówić o mężczyźnie, który regularnie zdradza żonę,
chadza do burdelu i nie omieszka skorzystać z każdej szansy na to, by się wybić,
awansować, zająć lepsze stanowisko? A jednak… w jakiś sposób polubiłam tych
ludzi, mimo, że z pewnością miałabym opory, by się z nimi przyjaźnić w realnym
świecie. Krajewski nie pokazuje świata w dwóch kolorach – nikt nie jest do
końca ani biały, ani czarny. Jak to w życiu bywa. Tym bardziej więc może się
wydawać, że ta historia jest rzeczywistością, a nie tylko zmyśloną opowieścią
autora.
Drobiazgowe
pokazanie nam niemieckiego przedwojennego Breslau otwiera oczy. To nie tylko
ulice i domy, restauracje, dworki, sklepiki i parki. To także panujący wówczas
klimat – tak meteorologiczny, jak i ideowy. Wszakże wojna już niedługo, choć
pewnie nikt się jej jeszcze wówczas nie spodziewał. Dziękuję również za spis
ulic i placów na końcu książki – dzięki temu można z łatwością odnaleźć miejsca,
o których czytamy na współczesnej mapie Wrocławia. To taki mały słowniczek –
nazwa niemiecka użyta w powieści (zgodnie z tym, jak to wyglądało w 1933) i
obecna. Świetny pomysł, który jeszcze bardziej pozwala zgłębić wiedzę o tym
fantastycznym mieście.
Skorpiony?
Karaluchy? Węże? Tak, trochę wszelakiego paskudztwa tu znajdziemy, niestety. A
może stety… Skorpiony robią duże wrażenie i pomagają budować napięcie.
Karaluchy pokazują, jak wyglądały ówczesne czynszowe kamienice w „peryferyjnym
niemieckim mieście”. Wszystko to istotne jest więc dla budowania klimatu, dla
oddania rzeczywistości i… dodania odrobiny orientalnego smaczku w mieście,
które dla nas dzisiaj nie ma już w sobie chyba takiej magii.
Ponadto,
książka jest cudownie wręcz wydana przez Wydawnictwo Znak. Twarda oprawa z
ciekawą grafiką, a właściwie dwiema, ponieważ tylnia okładka pokazuje kolejną
interesującą postać. Grube, eleganckie strony, dbałość o szczegóły w
zdobieniach i coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałam, a co mnie
ujęło. Numeracja stron – numery są jedynie na stronach parzystych, ale…
podwójne. Czyli np. na stronie 16 mamy numer 16/17. Taka mała ciekawostka,
która zapada w pamięć.
Byłam
tak pochłonięta lekturą, że zupełnie nie zwracałam uwagi na błędy. W każdym razie
nic nie rzuciło mi się w oczy. Chyba, że w niemieckich nazwach, ale tego nie
byłabym w stanie wyłapać, a jest ich tu – z oczywiste przyczyny – całkiem sporo.
Nie
mogę się doczekać, kiedy w moje łapki wpadnie kolejny tom opowiadający o losach
Eberharda Mocka.
W sumie to nie jestem w stanie nic zarzucić Twojej recenzji. Raczej tylko dodać taką refleksję. Ja tą książkę czytałem jakieś 2 lata temu. Dla mnie, miłośnika historii, urodzonego w Niederschlesien :-) Fana Wrocławia i to zwłaszcza tego przedwojennego - czytanie tej książki to była czysta przyjemność. Jednakże, po tych dwóch latach, czytając tą recenzję, uświadomiłem sobie, że już nic z tej powieści nie pamiętam! A pamięć do książek mam bardzo dobrą.
OdpowiedzUsuńNiestety, ale taka jest twórczość Marka Krajewskiego - świetne przyrządzone, smakowite danie którego po pewnym czasie zupełnie nie pamiętamy. Nic nie zostaje, ani wspomnienia, ani refleksje.