Wstrząsająca...
Szokująca... Niesamowita...
"Ochotnik.
O Rotmistrzu Witoldzie Pileckim" to biografia (ale nie taka nudna, na
jakie często można trafić, w której opisane są gołe fakty i nic więcej)
człowieka, o którym powinien wiedzieć każdy Polak. I o którym, niestety nie
uczą w szkołach, ani nie mówią w telewizji. To książka o Bohaterze pisanym
przez naprawdę duże B, dla którego takie wartości, jak "Bóg, Honor i
Ojczyzna" znaczyły tyle, co życie. Który oddawał każdy swój oddech, każde
marzenie, każdą sekundę życia za Polskę, a jednocześnie był prawdziwym
przyjacielem, świetnym i szanowanym dowódcą, kochającym mężem i ojcem dwójki
dzieci. O Rotmistrzu, który za sprawę oddał swe życie, ale nigdy nie poddał
godności, a którego istnienie na pół wieku zatarły komunistyczne władze PRL.
Kim
był Witold Pilecki i dlaczego porwał się na taki szalony plan? Rzeczywiście w
roku 1940 niewiele jeszcze wiedziano o obozie w Oświęcimiu. Z pewnością nie
było to miejsce, do którego ktokolwiek chciałby trafić z własnej woli, chociaż
nikt chyba jeszcze nie miał wówczas świadomości, że Auschwitz jest gorsze od
piekła. On jednak – ten Bohater – zdecydował się oddać w ręce nazistów i na
własne oczy zobaczyć, co takiego dzieje się za bramą, która wita napisem
"Arbeit machts frei".
Szokujące
raporty, które przez kilka lat słał polskim i angielskim władzom wojskowym i
politycznym uznawano za "przesadzone" i... nie robiono niczego w
kierunku, który mógłby ulżyć w cierpieniu rotmistrzowi Pileckiemu i jego współwięźniom.
Niczego... On tymczasem budował w obozie siatkę ruchu oporu, która niosła pomoc
najbardziej potrzebującym, dokonywała dywersji i słała w świat informacje o
grozie, którą widział na co dzień.
Tam, gdzie dzień zdawał się latami, a rok nieskończonością kilkakrotnie otarł się o śmierć. Tam, gdzie panował tyfus a szpitalne łóżko oznaczało już jedynie śmierć, gdzie ludzi mordowano za nic, gdzie głód i wszy były codziennością on stworzył organizację, która dawała więcej, niż mogłyby tak naprawdę pomóc zrzuty alianckie (które rzeczywiście, nawet gdyby miały miejsce, niczego by nie zmieniły) – dawał ludziom siłę i nadzieję. Bo każdy kolejny ranek, kiedy więźniowie się budzili, kiedy żyli – dawał im nadzieję na to, że jest jeszcze szansa, że być może Niemcy poniosą klęskę, że da się powrócić do normalnego świata.
Nadzieja, lepsze racje żywnościowe, cieplejsze odzienie, lżejsza praca, a czasami "lewe L4" – to właśnie organizowały "piątki" Pileckiego, jednocześnie planując ucieczkę, powstanie zbrojne, nadając komunikaty dzięki stworzonej przez siebie radiostacji. Dawali jeszcze coś – przekonanie, że "są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie".
Tam, gdzie dzień zdawał się latami, a rok nieskończonością kilkakrotnie otarł się o śmierć. Tam, gdzie panował tyfus a szpitalne łóżko oznaczało już jedynie śmierć, gdzie ludzi mordowano za nic, gdzie głód i wszy były codziennością on stworzył organizację, która dawała więcej, niż mogłyby tak naprawdę pomóc zrzuty alianckie (które rzeczywiście, nawet gdyby miały miejsce, niczego by nie zmieniły) – dawał ludziom siłę i nadzieję. Bo każdy kolejny ranek, kiedy więźniowie się budzili, kiedy żyli – dawał im nadzieję na to, że jest jeszcze szansa, że być może Niemcy poniosą klęskę, że da się powrócić do normalnego świata.
Nadzieja, lepsze racje żywnościowe, cieplejsze odzienie, lżejsza praca, a czasami "lewe L4" – to właśnie organizowały "piątki" Pileckiego, jednocześnie planując ucieczkę, powstanie zbrojne, nadając komunikaty dzięki stworzonej przez siebie radiostacji. Dawali jeszcze coś – przekonanie, że "są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie".
Uciekł.
Udało się. Znalazł się znów wśród żywych. Przestrzeń, słońce, ludzie, którzy
nie nosili pasiaków i nie wyglądali jak własne cienie. Szok... Po tylu
miesiącach móc ponownie ruszać się niemal bez ograniczeń. Spać w pościeli nie
zawładniętej przez wszy. Jeść...
Największy szok jednak później, gdy okazuje się, że władze nie zamierzają żadnego powstania w Oświęcimiu wspomagać, ani tym bardziej wywoływać. "Temat nie jest aktualny".
Powrót do rodziny. Trochę spokoju, odrobina szczęścia wśród najbliższych. Powstanie warszawskie, w którym walczy. A później jeszcze Włochy, z których wróci dopiero po wojnie.
Wtedy dopiero – w socjalistycznej Polsce – poczuje, że przegrał naprawdę. Nie o taką Polskę przecież walczył. Nie takiej Ojczyzny chciał dla swych dzieci. I nie takiego Bohatera chciała PRL. Uczucie odwzajemnione. Witold Pilecki nie chce komunistycznej Polski, a komunistyczna Polska z pewnością nie chce jego. Nie chce żołnierzy AK. Podstępne ujęcie, paskudne oskarżenie i wreszcie sfingowany proces, którego zakończenie jest również zakończeniem życia Rotmistrza.
Największy szok jednak później, gdy okazuje się, że władze nie zamierzają żadnego powstania w Oświęcimiu wspomagać, ani tym bardziej wywoływać. "Temat nie jest aktualny".
Powrót do rodziny. Trochę spokoju, odrobina szczęścia wśród najbliższych. Powstanie warszawskie, w którym walczy. A później jeszcze Włochy, z których wróci dopiero po wojnie.
Wtedy dopiero – w socjalistycznej Polsce – poczuje, że przegrał naprawdę. Nie o taką Polskę przecież walczył. Nie takiej Ojczyzny chciał dla swych dzieci. I nie takiego Bohatera chciała PRL. Uczucie odwzajemnione. Witold Pilecki nie chce komunistycznej Polski, a komunistyczna Polska z pewnością nie chce jego. Nie chce żołnierzy AK. Podstępne ujęcie, paskudne oskarżenie i wreszcie sfingowany proces, którego zakończenie jest również zakończeniem życia Rotmistrza.
Wymazany
z historii na ponad pół wieku. Zapomniany. Jego rodzina wyrzucona z domu. Z
zakazem mówienia komukolwiek, jakim był wielkim człowiekiem. Przecież to nie
jego zasługą było tworzenie ruchu oporu w Oświęcimiu powiedzą władze. Czyją
więc? Musicie przeczytać sami.
Wstrząsająca...
Wzruszająca... Napisana z rozmachem, bogato ilustrowana biografia Rotmistrza
Pileckiego na długo zapadnie w mojej pamięci. To prawdziwy raport z Auschwitz.
Nie przesadzony, jak sądzili jemu współcześni – my dzisiaj wiemy, że to
wszystko, co opisywał, było prawdą. Jednak gołe fakty, których uczymy się w
szkole, czy nawet filmy, z którymi przecież często się spotykamy nie potrafią
oddać grozy tego miejsca tak, jak słowa ludzi, którzy rzeczywiście tam byli.
Nawet te straszliwe zdjęcia, które możemy dzisiaj znaleźć, gdy tylko wpiszemy w
Google odpowiednią komendę – nie, słowa mówią więcej, ponieważ przekazują
również uczucia. To się autorowi, włoskiemu dziennikarzowi i historykowi, Marco
Patricelliemu udało doskonale. Stworzył klimat – mroczny, posępny, z którego
jednak cały czas wybija się iskierka nadziei.
Gorąco
polecam – naprawdę nieprawdopodobnie genialnie napisaną biografię, od której
nie sposób się oderwać. Pięknie wydaną, w grubej oprawie, bogato ilustrowaną –
znajdziecie tu zdjęcia i dokumenty. Szkoda, że tak niewiele podobnych pozycji
na naszym rynku.
Pozostaje jedynie oddać cześć temu wielkiemu człowiekowi i zastanowić się, ilu jemu podobnych również zapomnieliśmy...
Pozostaje jedynie oddać cześć temu wielkiemu człowiekowi i zastanowić się, ilu jemu podobnych również zapomnieliśmy...
Grazie!
OdpowiedzUsuńMarco Patricelli