Po
powieści Kena Folleta spodziewałam się, że będzie przynajmniej ujmująca i
trzymająca w napięciu. Nie zawiodłam się.
„Uciekinier”
– jak głosi informacja na okładce – to powieść historyczno-przygodowa. Autor
zabiera nas tym razem w czasy drugiej połowy osiemnastego wieku. Najpierw do
Szkocji, później do Londynu, aż w końcu do Wirginii. USA jeszcze nie istnieją –
ziemie te nadal są koloniami europejskich imperiów. Powoli jednak zaczynają się
buntować, wkrótce powstanie nowe państwo. My jednak na stronicach książki do
tego momentu nie dotrzmy.
Mamy
więc rok 1767. Malachi McAsh, powszechnie znany jako Mack jest górnikiem. To
już kolejne górnicze losy opisywane przez Folletta. Ciężkie życie, ogromna
odpowiedzialność, straszliwe niebezpieczeństwa. Na dodatek – praca przez
większą część doby, jako… niewolnik. Mack jednak nie chce tak spędzić reszty
swojego życia. Ma marzenia – chce zobaczyć świat, podróżować i przede wszystkim
samodzielnie decydować o swoim losie.
Podobne
marzenia ma śliczna Lizzie Hallim, właścicielka High Glen, ziemi sąsiadującej z
tą, na której są kopalnie. Jest arystokratką, choć nietypową – ciekawą świata,
wybuchową, nie szczędząca inteligentnych i kąśliwych uwag, które przecież nie
przystoją dobrze urodzonej panience. Ciąży też na niej pewien obowiązek – musi bogato
wyjść za mąż, by spłacić długi, które po śmierci męża zaciągnęła jej matka.
Mamy
w końcu ród Jamissonów – tych, którzy są typowymi przedstawicielami
osiemnastowiecznej angielskiej arystokracji – uważają, że świat należy do nich,
górnicy są ludźmi gorszego gatunku (o ile w ogóle są ludźmi), czerpią korzyści
z niewolników i wszystko przeliczają na pieniądze i pozycję społeczną.
Losy
tych ludzi będą się splatać w najmniej spodziewany sposób, będą się spotykać, rozstawać,
odchodzić od siebie. Kochać, nienawidzić, tęsknić, walczyć o wolność i… życie. Niejeden
raz staną oko w oko z wycelowaną w nich strzelbą. Przepłyną ocean, by poznać
Nowy Świat, choć nie wszyscy jako wolni ludzie.
Follett
pisze genialnie, czego można się było spodziewać. To historia przede wszystkim
o chęci decydowania o swoim własnym losie. Bohaterowie muszą po wielokroć podejmował
ważne decyzje – stają przed ciężkimi wyborami, które mogą zachwiać całym ich
światem. I nie tylko ich…
Powieść
jest swego rodzaju narkotykiem – odłożysz na chwilkę i już musisz do niej
wracać. Przyciąga, przywołuje, nurtuje. Co będzie dalej? Jaką podejmie decyzję?
Czy okaże się tym, kim nam się wydawało? A może sie pomyliliśmy w ocenie
charakteru? Ciągłe pytania, mnóstwo pytań, mnóstwo odpowiedzi. Wystarczy
sięgnąć po powieść.
Już
sama okładka zachęca do zajrzenia do środka. Mistrzowski wstęp powoduje, że po
plecach przechodzą ciarki. Cóż takiego opowiedziała autorowi ta niesamowita
metalowa obroża, na której wybito, że noszący ją człowiek był własnością innego
człowieka?
Na
dodatek prawie nie ma błędów – znalazłam… dwa. Za to muszę przyznać, że jeden z
nich jest tak okrutny, iż serce niemal mi stanęło, kiedy zobaczyłam, że ktoś
przepuścił słowo „któregoś” przez „U”… SmUtek… Cóż, poza tym, świetna korekta,
bardzo poręczny format, jak już wspomniałam – intrygująca okładka, która
zainteresowała nawet mojego Męża (nie jest fanem historii, ani tego typu
literatury, powiedzmy to sobie szczerze).
Naprawdę
warto przeczytać – wciągnięcie się w niesamowity świat Anglii i jej koloni na
przedwiośniu powstania jednego z najpotężniejszych krajów na świecie, przy
okazji zwiedzając kopalnię węgla, uczestnicząc w walce na pięści, pogoni przez
amerykańskie bezdroża należące do Indian. Przepłyniecie ocean, poznacie zasady
uprawy tytoniu i… więcej nie zdradzę. Zostaje Wam już jedynie kupić te książkę,
albo chociaż pożyczyć. Miłej lektury. Ja się zbieram – jutro wyruszamy na
Polcon!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz