Wydawca: Rowińska Business Coaching, 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: łącznie ok. 400
Ilustracje: nie podano
ISBN: 978-83-938479-4-5; 978-83-938479-5-2;
978-83-938479-6-9;
978-83-938479-7-6
Nigdy nie lubiłam słowa coach. Zawsze mnie irytowało. Pewnie dlatego, że ogólnie zawsze irytowało mnie... istnienie coachów. Dlaczego zatem postanowiłam skorzystać z tej szansy i przez okrągły rok "pracować" z coachami?
Namówiła mnie przyjaciółka. Gdyby zaprosiła mnie na szkolenie coachingowe, to pewnie powiedziałabym "nie". Ona jednak, wiedząc po części jakie jest moje nastawienie do tematu, podeszła mnie niejako. Podarowała mi cztery tomy "Dziennika coachingowego". I okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Cóż, chyba zna mnie lepiej niż ja sama.
Myślę, że zanim zabrałam się do pracy minęły jakieś dwa tygodnie. Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie pierwszy wpis widnieje pod datą 9 lutego 2015, a ostatni 8 lutego 2016. Tak, wiem, zaraz będzie rok odkąd skończyłam pracę. Czy to znaczy, że coś poszło nie tak? Nie, po prostu końcówka ciąży, pojawienie się na świecie Bliźniaczek, ogólny chaos, entuzjazm, strach, zmęczenie... Wiecie – macierzyństwo nie sprzyja pisaniu długich recenzji. Uznałam jednak, że najwyższy czas, by podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami z rocznej pracy z "Dziennikiem...".
Każdy tom odpowiada mniej więcej jednemu kwartałowi, nie są to jednak oderwane od siebie części. Tworzą jedną zwartą całość, z którą pracę możecie rozpocząć w dowolnym dniu w roku. Nie sposób jednak zacząć od połowy, czyli np. od trzeciego tomu, i... nie widzę większego sensu, by w ogóle zaczynać, jeśli się nie jest gotowym na całość. Po prostu treści pięknie ze sobą korespondują, nawiązują do różnych poprzednich i następnych zadań i rzeczywiście są jakby jednym długim, naprawdę długim, spotkaniem. Wejrzeniem w siebie.
Tryb jest cykliczny, choć nie do końca. Wygląda to mniej więcej tak: po określeniu swojego miejsca, celu i rzeczywistości przechodzimy do cyklicznych: afirmacji, następnie celów, a potem wdzięczności. Dalej następuje jeden, dwa dni z innymi zadaniami i znowu kolejno afirmacje, cele i wdzięczność. Kolejna porcja nowości i afirmacje... Myślę, że już rozumiecie. Z jednej strony ta cykliczność może w pewnym momencie trochę nużyć, z drugiej nagle odkrywamy, że zmieniamy cele, bo już je spełniliśmy, że jesteśmy wdzięczni za drobiazgi i zaczynamy się cieszyć nawet z tego, że... mamy czym oddychać. To niesamowite wrażenie, gdy w życiu będącym pasmem trudności i strachu nagle odkrywasz, że masz tak wiele rzeczy i, przede wszystkim, osób, za które powinieneś być wdzięcznym.
Proste? Nie do końca. Niektóre zadania wykonuje się w kilka minut, ale niektóre są takie trudne, że de facto zajmują cały dzień, a i tak nie jesteś potem pewien, że zrobiłeś wszystko. I nie chodzi o to, że siedzi się z "Dziennikiem..." całą dobę. Robisz swoje, ale dumasz, myślisz, "rozkminiasz", szukasz odpowiedzi. Z pozoru proste pytanie okazuje się ciężkim orzechem do zgryzienia. Ponieważ życie nie jest łatwe, odnalezienie siebie i odkrycie, czego się naprawdę chce to żmudna praca i... właściwie dopiero sam jej początek.
Jeśli o mnie chodzi to uwielbiałam większość zadań. Pozwoliły mi one na poukładanie wielu spraw, z którymi nie potrafiłam się wcześniej uporać. Wyznaczeniu prawdziwych, realnych celów i terminów ich wykonania. Nadto zaczęłam dostrzegać drobnostki, dzięki którym świat jest piękny. Szczerze – zastanawiam się, czy za rok albo dwa nie zakupić "Dziennika..." raz jeszcze i nie przejść przez tę całą drogę po raz drugi. To byłoby ciekawe doświadczenie.
Zadania są jasno określone (chyba tylko jednego z 365 nie zrozumiałam) i naprawdę mądre.
Dodatkowe atuty: ciekawe ilustracje, które po prostu cieszą oko, cytaty motywacyjne, które zostały doskonale dobrane, miejsce na własne myśli, które często i chętnie uciekają, jeśli ich się od razu nie zapisze.
Minusy: trochę mało miejsca na zapisywanie tego, co jest zadaniem. Często musiałam naprawdę ściskać wypowiedzi, żeby się zmieścić, a i tak nieraz musiałam pisać gdzieś po bokach, bo miejsca po prostu nie starczało.
Afirmacje: nie, nie, nie. Irytowały mnie niesamowicie. Początkowo traktowałam to jako ćwiczenie pamięci. Jak wiele z 26 afirmacji będę w stanie zapisać z pamięci. Jednak to nie miało sensu, ponieważ ja po prostu zupełnie nie wierzę w moc afirmacji i zamiast mnie podbudowywać, sprawiały, że się wkurzałam i niecierpliwiłam. Po ośmiu miesiącach odpuściłam i przestałam je zapisywać. I pewnie zrobiłabym to samo, gdyby było ich tylko pięć.
Dlaczego nie podano, kto wykonał ilustracje, których są całe setki – tego wyjaśnić nie umiem i mam nadzieję, że w kolejnych wydaniach zostanie ten błąd naprawiony.
Podsumowując zatem: "Dziennik coachingowy" jest dla wszystkich, którzy czują, że muszą sobie ułożyć życie, że jakieś sprawy są nie do końca załatwione, że sami nie wiedzą, do czego dążą. To idealna wręcz pozycja dla każdego, kto potrzebuje drastycznej zmiany wprowadzanej w delikatny sposób, wymagający jednak systematycznej i poważnej pracy nad sobą.