Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

czwartek, 28 lutego 2013

Halloween Blues (wydanie zbiorcze)

Scenariusz: Jean Claude Smit-le-Benedicte
Rysunki: Zbigniew Kasprzak
Wydanie: I
Data wydania: Październik 2009
Tytuł oryginału: Halloween Blues: Premonitions
Tłumaczenie Maria Mosiewicz
Druk: kolor, kreda
Oprawa: twarda
Format: 215 x 290 mm
Stron: 336
Wydawnictwo: Egmont
ISBN: 978-83-237-3683-7


Miałam to prawdziwe szczęście, że w moje ręce dostało się zbiorcze wydanie, a nie musiałam zastanawiać się po przeczytaniu drugiego, kiedy (i czy w ogóle) wyjdzie kolejny. Szczęście bezsprzeczne, ponieważ napisana i narysowana w tym komiksie historia wciąga niczym trąba powietrzna i nie chce wypuścić do ostatniego kadru.
"Halloween Blues" to dzieło Jean Claude'a Smit-le-Benedicte'a, z genialnymi wręcz rysunkami Kasa (Zbigniewa Kasprzaka), kolorowanymi – tradycyjnie już – przez jego żonę, Grażynę.
Nietuzinkowa historia, zagadki kryminalne w stylu retro, Ameryka lat 50. New Salem i duch zmarłej gwiazdy Hollywood. Jeszcze Wam mało? Nic dziwnego – ten komiks po prostu trzeba przeczytać. I to od deski do deski, dokładnie kontemplując każdy kadr, ponieważ narysowany jest z taka pieczołowitością, że zdarzało mi się nad jedną stroną spędzać nawet kilkanaście minut, podziwiając szczegółowość narysowanych scen. 
Fabuła? Wciągająca, intrygująca, mistyczna. Choć duch pięknej Dany pojawia się często, to jej mąż, policjant Forest Hill, nie stroni od pięknych kobiet. I choć kocha swą zmarłą małżonkę, o której zamordowanie został posądzony, nie potrafi jej dochować wierności. Chętnie podejmuje się zleceń dla uroczych niewiast. Przypominał mi trochę Bonda – przystojny, czarujący i nie potrafiący walczyć ze swoim pociągiem do kobiet. Nie to jednak jest cechą najważniejszą naszego bohatera. Czy popełnił przestępstwo i usunął Danę do świata po drugiej stronie? Och, gdyby sam wiedział, ale nie wie, nie pamięta, a co ciekawsze jeszcze – nie wie tego nawet sama Dana.
Detektywistyczne historie przyprawione ironią, humorem i szczyptą mistycyzmu, których tłem jest czarująca Ameryka lat 50 – z całą swoją elegancją... to jest komiks, który przekona do tego gatunku literackiego chyba nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków.
Czyje ciało przyjmie Dana Anderson w kolejną noc Halloween, by móc choć chwilę spędzić w ramionach małżonka?
Pomysł na ducha, który wprowadza odrobinę humoru, dwuwątkowość akcji, połączenie mistycyzmu z realizmem, co pozwala złamać schemat klasycznego thrillera i rozwinąć trochę mniej szablonowo ideę czarnego kryminału… Po prostu miałem ochotę to wszystko narysować. Poza tym, jest to historia gęsta, trochę jak powieść, no i lata 50. są moim wyborem, nie muszę więc ograniczać się do „dekoru” jak w fantastyce, czy „prawdy historycznej”. Przyznaję, że jest to dla mnie duże odświeżenie”. (Zbigniew Kasprzak, Świat Komiksu, Nr 34/2003)

wtorek, 19 lutego 2013

Wyspa złoczyńców - Zbigniew Nienacki

Wydawnictwo: Krajowa Agencja Wydawnicza
Łódź 1983
Oprawa: miękka
Seria o Panu Samochodziku, część pierwsza
Liczba stron: 203
Ilustracje: Krzysztof Wieczorek
ISBN: 83-03-00179-5


Zabrałam się do poznawania Pana Samochodzika dość późno – mając lat dwadzieścia dziewięć. Na dodatek zaczęłam od części 28. – nawet napisanej nie przez Nienackiego. Mój Mąż postanowił mnie więc nieco doszkolić i pokazać, jak wiele straciłam w młodości. Wyszperał z piwnicy kilka pierwszych tomów przygód pana Tomasza i… po niemal roku zabrałam się do pierwszego z nich.
Rany, nawet na okładce nie jest napisane, że to seria o Panu Samochodziku, choć sama okładka jest zachęcająca.
Pan Tomasz, mieszkaniec Warszawy, dostaje w spadku po zmarłym wuju z Krakowa ”murowany garaż oraz znajdujący się w nim pojazd mechaniczny”. Cóż to jednak za pojazd! Wygląda jak połączenie czółna i namiotu, na dodatek w środku zegarów co nie miara, jakiś śmieszny diabełek kiwający co i rusz główką i wyciągający raz po raz czerwony jęzorek… Wszyscy się z pana Tomasza śmieją, widząc go na drodze. Nie osądzaj jednak książki po okładce, mówi stare polskie porzekadło. Bo i „sam” – jak został ów pojazd nazwany – to jest doprawdy niezwykły wehikuł.
Przygoda przyzywa naszego bohatera. Przybywa w okolice Torunia i Ciechocinka, gdzie będzie poszukiwał starych zbiorów ukrytych zaraz po wojnie przez uciekającego przed Armią Czerwoną dziedzica Dunina. Skarb to jedno, przyplączą się w okolicy jednak i kłusownicy, a także okrutna banda złoczyńców. I choć większość członków szajki Barabasza już od ponad piętnastu lat spoczywa we wspólnej mogile na wyspie – skutki ich niecnych działań trwają i wywołują w okolicy niemałe zamieszanie.
Świetnie poprowadzona fabuła, która sprawia, że do ostatniej chwili nie wiemy, kto tak naprawdę jest oszustem, a kto bohaterem pozytywnych. Ciekawe postaci, piękny język, dzielni harcerze, zapierające dech w piersi pościgi i wspaniałe widoki okolic Wisły. Wszystko to razem jest świetnym zaproszeniem do wspólnej przygody i zachętą do zajrzenia do kolejnych części przygód Pana Samochodzika.
Powieść napisana w roku 1964 nadal bawi, trzyma w napięciu, uczy, rozczula. Przy okazji, właśnie dzięki temu, że od jej pierwszego wydania minęło już niemal pięćdziesiąt lat, pokazuje, jak Polska wyglądała w latach sześćdziesiątych, kiedy żywe jeszcze były wojenne wspomnienia, a przyroda pozostawała w niektórych miejscach nieokiełznana. Mieszkając obecnie pod Warszawą nie mam okazji zobaczyć tej nieco dzikiej, zarośniętej zielenią Wisły, o której pisze Nienacki, a szkoda – chciałabym.
To historia tak zachwycająca, że nie wiem, dlaczego uważana jedynie za powieść dla dzieci i młodzieży – ja bowiem najmłodszym wiekiem już nie grzeszę, a jestem nią całkowicie urzeczona. Pod każdym względem.
Spodobały mi się również śliczne ilustracje, a fakt, że błędów znalazłam naprawdę malutko (na palcach jednej ręki można policzyć) sprawia, że frajda była tym większa. Nie mogę się już doczekać kolejnych tomów.

Endemia - Michał Gacek

Wydawnictwo: Atropos
Kraków 2012
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 215
Ilustracje: Dagmara Matuszak
ISBN: 978-83-927239-6-7



Horrorowo-trillerowo-lunatyczna wizja dziwnej choroby psychicznej występującej cyklicznie w niewielkiej polskiej miejscowości? Rany, nie mój klimat, sorry, będzie ciężko. Nie, nie lubię się bać. 215 stron i tydzień z głowy, na dodatek w złym humorze i z nieprzespanymi nocami…
Tak, dwie noce zawaliłam, ponieważ… lektura tak mnie wciągnęła, że nie mogłam się od niej oderwać! Jako, że pracuję do późna i do książki zasiadam nałóg późnym wieczorem, a kończę w środku nocy, czy też nad ranem – musiałam czytanie „Endemii” podzielić na dwie noce.
Nietuzinkowa, fascynująca, szokująca, czasami obrzydliwa, często dziwna, zawsze trzymająca w napięciu. Próbując ją do czegoś przyrównać trafiły mi się takie oto myśli: wciągająca, jak „2358 kroków” Pilipiuka, zakręcona, jak „Twin Peaks” Lyncha, tajemnicza, jak opowiadania Edgara A. Poe, lunatyczno-narkotyczna wizja, niczym z „Końca pieśni” Zembatego. Zaś tak naprawdę – coś zupełnie innego, niespodziewanego, przerażającego i… bez wątpienia oczekującego na dalszy ciąg.
Deszcz żab, dziwne tańce mieszkańców, zmutowane, chore, koślawe noworodki… Morderca, narkomanka, samobójca, dziennikarka, podejrzanie zachowujący się wykładowca akademicki, niebyt ogarnięta i pogodzona ze swym życiem młoda dziewczyna i jej zdecydowanie tajemnicza i dziwna matka… No i główny bohater – Kniecieniec. Niewielka miejscowość, w której od dawien dawna dochodzi co jakiś czas do tytułowej endemii, czyli choroby stale występującej w danej okolicy.
Porywająca fabuła, która przeraża w miarę zagłębiania się w nią, tragiczni bohaterowie, którzy są zagubieni w dzisiejszym świecie i Lena, która chyba jako jedyna wie, o co w tym wszystkim chodzi. Autor bawi się z nami w kotka i myszkę, by na końcu pozostawić sytuację „niby” wyjaśnioną. Nic się jednak nie zmienia, wiemy, że historia znów się za jakiś czas powtórzy i… pozostaje nam mieć nadzieję, że o tej kolejnej endemii w Kniecieńcu Michał Gacek jeszcze napisze.
Wyraźnie nakreśleni bohaterowie, którzy żyją właściwie w jakiejś sennej marze, czasem nie mogąc właściwie zdecydować, czy to sen, czy jawa… Kniecieniec, który zapewne nie jest zwyczajnym miejscem na Ziemi… Krwawe zbrodnie i zjawy, a do tego kryjący się po okolicznych lasach ludzie-nieludzie… Koślawe stwory, na pół dzikie, które kiedyś urodziły się z ludzkich rodziców.
Wyśmienita lektura, która spodobała mi się już od pierwszych słów. Cóż, mam słabość do imienia Lena, więc nie mogło się stać inaczej, jednak nie dlatego dwie pierwsze strony wywarły na mnie wrażenie. Zapowiedź Tajemnicy przez bardzo duże T i niesamowitych postaci – oto, co sprawiło, że czytałam dalej i po każdym kolejnym zdaniu przekonywałam się, że nie popełniłam błędu.
Wszystkiemu temu smaczku dodają jeszcze przerażające ilustracje…
Genialnie napisana historia, opowiedziana w ciekawy sposób, trzymająca w napięciu, ładny język, zakręcone wizje i całkiem nawet niewiele błędów. Z resztą, kto by zwracał uwagę na błędy, kiedy ma gęsią skórkę na plecach, a później boi się ruszyć z bezpiecznego fotela i pójść w ciemność.

sobota, 16 lutego 2013

Zima świata - Ken Follett

Wydawnictwo: ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Warszawa 2012
Oprawa: twarda
Trylogia „Stulecie”, tom 2.
Liczba stron: 1038
Przekład: Grzegorz Kołodziejczyk, Zbigniew A. Królicki
ISBN: 978-83-7659-846-8




Folleta uwielbiam i na pewno już o tym wspominałam. Kiedy więc wreszcie doczekałam się mojej własnej "Zimy świata", nie mogłam się doczekać, by zacząć.
Obawiałam się jednak trochę, czy drugi tom trylogii "Stulecie" będzie równie dobry, jak "Upadek gigantów". Czy przypadkiem autor nie powieli fabuły, nie ulepi zbyt podobnych bohaterów, nie zrobi jednym słowem "powtórki" z uczty, tyle, że o kilkanaście, kilkadziesiąt lat później?
Nie, Follett jest mistrzem w swoim fachu i niczego takiego nie można mu zarzucić. Zdaje mi się, że "Zima świata" jest nawet lepsza od "Upadku gigantów". Bardziej złożona, tak jeśli chodzi o ilość, jak i jakość wątków. Bohaterowie różni, każdy odpowiada za swoje czyny, wybory, myśli. Mało kto patrzy na pokolenie rodziców, czy, tym bardziej, dziadków.
Lubię autorów, którzy nie boją się zabijać swych bohaterów. Wiem, że jest to ciężkie – sama mam z tym często problem – uśmiercić kogoś, z kim się spędziło tyle czasu. Jednak Follett w "Zimie świata" zaskakuje nas co chwilę. Jeśli ktoś po przeczytaniu "Upadku gigantów" miał do niego pretensje, że mimo wojennej zawieruchy, rewolucji w Rosji i wypadków nie uśmiercał swych bohaterów – tym razem dostanie to, czego chciał. Umrze ich wielu na tym ponad tysiącu stron.
„Zima świata” opowiada historię rodzin, które poznaliśmy w „Upadku gigantów” oraz ich dzieci na przestrzeni siedemnastu lat,  od roku 1933 do 1949. Dojście Hitlera do władzy, wojna w Hiszpanii, działania wojenne w Europie, atak na Pearl Harbor, tyrania Stalina i NKWD… Zwycięstwo, które wcale nie jest takie piękne, cierpienie tak złych, jak i dobrych ludzi. Bo przecież nie każdy Niemiec był potworem i nie każdego z aliantów można nazwać aniołem… Brakuje tu jedynie procesów norymberskich i nie potrafię właściwie znaleźć uzasadnienia takiego pominięcia tego ważnego dla historii wydarzenia. Za mocne? Nie sądzę, kiedy przypomnę sobie niektóre sceny z powieści. Część z nich z pewnością zapadło mi w pamięć tak głęboko, ze jeszcze przez lata będą mnie dręczyć…
Jak się zachowa Maud, pochodząca z angielskiej szlacheckiej rodziny, w obliczu przejęcia rządów przez Hitlera w jej nowej ojczyźnie? Jak ustosunkują się do nazistowskiego terroru jej dzieci? Czy Ethel zdradzi w końcu synowi swój największy sekret i powie mu, kim naprawdę jest jego ojciec? Co się stanie, kiedy nagle i niespodziewanie spotkają się Greg i Wołodia Peshkovowie - przyrodni bracia, synowie Lva? Wiele tajemnic zostanie odkrytych, sprawiając ból i powodując zupełnie nowe postrzeganie otaczającej bohaterów rzeczywistości.
Książka ciekawa, mocna, trzymająca w napięciu. Nie mogłam się od niej oderwać. Siedziałam po nocach, czasami kończąc po czwartej nad ranem, kiedy po prostu grube tomiszcze wypadało mi już z drętwiejących łapek, a chciałam jeszcze, jeszcze troszeczkę… Genialna lektura, która daje do myślenia i pokazuje historię w taki sposób, że nie można się jej przy okazji nie nauczyć. Wybory, przed którymi stają bohaterowie, pokusy, którym są poddawani i ciężkie przeżycia tworzą fabułę nie tylko interesującą, ale pouczającą i zmuszającą do zastanowienia się nad tym, co w życiu jest rzeczywiście najważniejsze.
Nie mogę się już doczekać ostatniego tomu trylogii „Stulecie” i poznania dalszych losów tych, którzy przeżyli.
Okładka podoba mi się jeszcze bardziej, niż ta z poprzedniego tomu. Zastanawiam się cały czas, kim jest para na niej. Mam swoje podejrzenia, jednak chyba nigdy nie zostaną rozwiane.
Błędów jest niewiele, co cieszy niezmiernie, gdyż nie psuje odbioru rzeczywiście znakomitej lektury. Jeden tylko raził w oczy i nie wiem, czy to błąd samego Folletta, czy może tłumaczy. Jednak mówienie o „pierwszej wojnie światowej” w roku 1933, kiedy jeszcze nikt nie mógł tak naprawdę przewidzieć, że wybuchnie druga jest… przynajmniej faux pas.
To tyle ode mnie. Ja czekam na zakończenie, które ma się ukazać dopiero w 2014 (ciekawe, kiedy będzie dostępne w Polsce), Wam natomiast z całego serca polecam przeczytanie „Zimy świata”.

wtorek, 5 lutego 2013

Korona śniegu i krwi - Elżbieta Cherezińska



Wydawnictwo: ZYSK I S-KA
Poznań 2012
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 736
ISBN:798-83-7785-070-1


Pierścień, który zmyje klątwę...
Miecz, który skłóci śmiertelnych...
Orzeł, który przebudzi królestwo.

„Wraz z rykiem lwa budzi się orzeł…” Okładka przyzywa z półki sklepowej. Nazwisko przywołuje (nie czytałam wcześniej niczego Cherezińskiej, byłam jednak na dwóch jej wykładach i oczarowała mnie). Krótki opis i recenzja natywnej okładce powoduje przyspieszenie bicia serca. Cóż, swoje kosztuje, ale jakże można jej nie mieć?
Stoi chwilę, czy dwie w mojej bibliotece i czeka na swoją kolej. Niedługo, bo rwie mnie do niej i za każdym razem, jak ją widzę, już już chcę brać w moje łapki. Przeglądam, jak zawsze przed rozpoczęciem czytania. Na środkowych okładkach – mapa. Świetny pomysł – przynajmniej nie muszę mieć przy sobie map z atlasów historycznych. Z tyłu spis rodów, z których wywodzą się bohaterowie. Fajnie, coraz ciekawiej. Do tego jeszcze wpadam na drzewo genealogiczne naszych Piastów dzielnicowych. Cóż, postarali się. Jedna opinia, druga, trzecia. Nawet znakomite zdanie tak znakomitej osobistości, jak Maciej Parowski. Kilka słów od autorki… Ja mam dokładnie to samo podejście, co ona. O Piastach? No, a jakże, będzie się działo!
Zaintrygowana tym wpisem na ostatniej stronie: „Co ja mam, na litość boską, napisać o książce Cherezińskiej? Że jest fantastyczna, to rozumie samo przez się. Że dzięki niej Polacy mniej więcej zrozumieją, o co chodziło w rozbiciu dzielnicowym, wiadomo. Że nadaje się do sfilmowania (lecz nie przez Polaków, Boże uchowaj!) – tak, zdecydowanie tak.” Już nie miałam najmniejszych wątpliwości – trzeba, po prostu trzeba czytać.
Utonęłam, rozpłynęłam się, porwała mnie rwąca… Warta. Przede wszystkim Warta, jako że jestem z Poznania i całe Zycie słyszałam o Przemyśle, miliony razy przechodziłam koło jego wzgórza, a moją szkołę podstawową (wiele lat po tym, jak ją skończyłam) nazwali właśnie jego imieniem. Dla mnie więc szokujące nieco było stwierdzenie samej autorki, że o tym władcy pamiętają już chyba jedynie poznaniacy. Doprawdy? Nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Po zbawiennym wstępie, który chyba jest dłuższy, niż Inwokacja w „Panu Tadeuszu” (rany, a może by tak znowu i do tej lektury powrócić?), przejdźmy do konkretów.
Mamy więc Piastów. Naszych rodowców sprzed lat. Silnych, walecznych i… nie do końca takich szlachetnych i świętych, jakby można wnioskować po lekcjach historii w szkole. To prawdziwi politycy, którzy myślą często jedynie o władzy i idą – dosłownie – po trupach. Cherezińska nie wybrała jednego głównego bohatera, choć możnaby się pokusić o teorię, że takim jednym, głównym bohaterem byłaby… Polska. Mimo, że przecież na mapie Europy nie istnieje, gdyż podzielona jest na wiele małych i większych księstw i księstewek. Wielu ich władców stara się o zjednoczenie tych ziem, większość jednak dla własnej chwały i władzy, nie dla samej idei. Pojawi się jednak i taki, który dzięki tej idei będzie zdobywał kolejne ziemie, tak szablą, jak i układem. Przemysł II, książę Starszej Polski.
Jak już zauważyłam – bohaterów jest wielu, całe właściwie zatrzęsienie. Autorka poradziła sobie z tym problemem świetnie, choć miała niełatwy orzech do zgryzienia – wszędzie bowiem roi się od Bolesławów, Władysławów i Henryków, a zmienić imion historycznych postaci przecież nie można. Może przez pierwsze pięćdziesiąt stron miałam delikatny problem z ogarnięciem, kto jest kim, to jednak wina nie Cherezińskiej, a zwyczaju nadawania synom imion po ojcach. Cóż, w końcu to powieść historyczna, przynajmniej w większości. Tak więc genialnym pomysłem było rozpoczynanie każdego z krótkich rozdziałów od imienia osoby, o której będzie on traktował. Oczywiście bohaterowie spotykają się ze sobą – w walce, przy stole, w łożu – każdy rozdział jest jednak opowiedziany z punktu widzenia konkretnej osoby. Olbrzymi plus, który bardzo przypadł mi do gustu.
Całość dzieje się na przestrzeni 43 lat (lata 1253-1296) i opowiada właśnie o jednoczeniu naszych ziem i zrywaniu z Klątwą Rozbicia. Nie zabraknie w tej historii pojęć takich jak zdrada, miłość, przyjaźń, honor, zwycięstwo, klątwa, poganie, Bóg, przodkowie, rody i… oczywiście Królestwo. Spokojnie można „Koronę lodu i krwi” nazwać trillerem historycznym z elementami (czasem nawet sporymi) fantasy. Jest to pozycja absolutnie wyjątkowa i godna polecenia. Rzeczowa, dokładna, realistyczna, tryskająca – gdzie tylko to możliwe – humorem, czasem wzruszająca, czasem zabawna, a przede wszystkim przyspieszająca rytm bicia ser ducha. Bo jakże inaczej, kiedy po niemal dwóch wiekach Biały Orzeł znów zatrzepotał skrzydłami nad swym ludem?
Jak wspominałam wcześniej – Piastowie w niczym nie przypominają tych szlachetnych władców, o których uczono nas w szkołach. Są ludźmi z krwi i kości i potrafią walczyć o swoje. Nie przeszkodzi im w tym wuj, stryj, ani ojciec. Żona jest na ogół po to, by dać potomka, męskiego oczywiście, a siostra po to, by można ją dobrze wydać za mąż i dzięki temu coś zyskać. Nic więc dziwnego, że sami się siebie boją i często powtarzają… „Nie daj Boże zjazd piastowski!”.
Autorka wyśmienicie łączy wątki historyczne z elementami fantasy, a walki na polach bitew i oblężenia siedzib kuzynów i wujów przerywa ekstazą religijną i łóżkową. Nie zabraknie tu bowiem scen łóżkowych, niektórych nawet nieco wyuzdanych, domu uciech, kochanek i żon, a nawet księcia homoseksualisty. Spotkamy na stronicach „Korony…” dewotów, księży i świętych, a także tego jednego, wielkiego, bez którego nic by się nie udało – Jakuba Świnkę, zdecydowanego faworyta w tej opowieści, jeśli o mnie chodzi. Nie raz rozbawi nas do łez, wielokrotnie zmusi do przemyślenia wielu spraw i z pewnością doda sił. Bardzo przypadł mi do gustu oczywiście i Przemysł II, ale też władający Wschodnim Pomorzem Mściwój, któremu lekarz nakazał picie wina, by mógł przejrzyście myśleć. Z kolei Bolesław Wstydliwy i jego małżonka, Kinga z Arpadów pokierują nasze myśli do klasztorów, świata wiary, mistycyzmu i… nie, nie powiem więcej.
Gdzie więc fantasy? Jest, jest, bez obaw, jeśli ktoś sięga po te powieść właśnie dla fantasy znajdzie je i to całkiem często. Delikatne, symboliczne, ale bardzo w tej historii ważne. Tak samo, jak pogański Trzygłów, Matki, mamuny i wilkołaki. Bowiem Cherezińska nie zapomniała, że na polskich ziemiach owego czasu żywa wciąż jeszcze była rodzima wiara, a Kościół katolicki nie zawsze zwyciężał  w swej walce z jej przejawami. Wspaniale wplotła wcześniejsze dzieje Królestwa Polskiego i buntu pogańskiego, który wybuchł niemal dwieście lat przed wydarzeniami głównymi w „Koronie…”. Prawdziwy majstersztyk. A piękne zielone dziewczyny z lasu, które zamieszkują dom uciech i niepostrzeżenie wplątuje się w wielką Historię? To mogła napisać jedynie wyśmienita autorka, jedynie kobieta!
Osobiście od wielu lat uwielbiam okres rozbicia dzielnicowego i uważam, że jest to jedna z najciekawszych kart naszej historii. Dlatego bardzo cieszy mnie, że Elżbieta Cherezińska te powieść napisała. Mam jednak pełną świadomość, że nie jest to książka dla dzieci w wieku szkolnym. Może dla licealistów – za dużo tu jednak mściwych władców, oszukujących swych sojuszników, zdradzających żon i ciągle rozlewających krew. Za wiele – ale nie dla czytelnika dorosłego.
Korekta spisała się całkiem dobrze. Błędów trochę znalazłam, około piętnastu, ale przy tak grubym tomie to i tak niewiele, szczególnie, że znaczna ich większość to drobiazgi, ledwie zauważalne. Chyba jedynym minusem książki jest to, że na tej przepięknej i urzekającej okładce… odbijają się paluchy!