Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

czwartek, 25 lipca 2019

Dwie wersje Dziejów Apostolskich – Michał Wojciechowski

Wydawnictwo: PETRUS
Kraków 2018
Oprawa: miękka
Liczba stron: 176
ISBN: 978-83-7720-465-8









 
"Dwie wersje  Dziejów Apostolskich" –  brzmi to  niemalże sensacyjnie? Nie ma się co dziwić, przywykliśmy już do sensacji nawiązujących do historii Kościoła. Nie wiem, czy zaczęło się od Dana Browna, ale z pewnością rozwinął on tę "gałąź" literatury. A na nim, za ciosem, poszli licznie inni. Cóż, sama lubię sobie poczytać takie książki, jeśli są dobrze napisane. Tym razem jednak nie piszę o żadnej sensacji, żadnej porywającej powieści, ale... o Piśmie Świętym. Michał Wojciechowski jest bowiem nie powieściopisarzem, ale świeckim teologiem, który ma już na swoim koncie ponad 40 książek dotyczących Biblii, starożytności, chrześcijaństwa i etyki społecznej.
Jedni z Was być może zdziwią się zatem, jak to możliwe, że Dzieje Apostolskie mogą mieć różne wersje. Wszak Biblia jest jedna. Inni machną ręką, twierdząc, że to żadna nowość i wszystko zależy od tłumaczenia (choć w tym przypadku nie o różnice w tłumaczeniu chodzi, o czym dalej). Znajdą się pewnie i tacy, którzy podsumują – bujda i tyle, w końcu każda religia opiera się na bujdach. Cóż, nie miejsce i nie czas na tego typu dyskusje. Nie chodzi tu ani o sensację, ani o bujdę, ani o błędne tłumaczenie. Historie znane nam z Pisma Świętego były początkowo opowiadane, przekazywane ustnie. Przecież niewielu umiało czytać. Oczywiście, były i zapisy, już bardzo wczesne, ale nie mamy chyba czasu na lekcje archeologii biblijnej. Wprost zatem – pisma przepisywano, kopiści uzupełniali, kopiści  usuwali, kopiści w końcu zmieniali. Stąd wiele starożytnych pism zawiera różnice, jeśli je ze sobą porównać. Szczególnie, jeśli były to pisma tak "popularne" i ważne jak Biblia. Dlaczego zatem przyjęła się oficjalnie jedna z wersji, a nie inna? O tym między innymi dowiemy się czytając wstęp do niniejszej książki.
"Dwie wersje  Dziejów Apostolskich" to praca naukowa zajmująca się tzw. wersją zachodnią Dziejów Apostolskich, nazywaną również kodeksem D. Tekst przedstawiono w dwóch kolumnach – po lewej ten, który dobrze znamy, po prawej kodeks D. Od razu widać różnice, choć niektóre nie od razu rzucają się w oczy. Wersja zachodnia jest dłuższa. Zmiany natomiast Autor dokładnie oznaczył typograficznie, używając pogrubionej czcionki, kursywy, różnych typów nawiasów. Jednocześnie już we wstępie zaznaczył, że tłumaczenie ma oddawać bardziej dosłowne znaczenie wyrazów. Ot choćby słowa apostoł, które zanim stało się wyrazem oznaczających (niemalże podświadomie) ucznia Jezusa, znaczyło tyle, co wysłannik. Cytując Wojciechowskiego, ma to pomóc w "odświeżeniu odbioru tekstu biblijnego" i od razu mogę napisać, że spełnia swoją rolę. Pozwala bowiem zwrócić uwagę na pewne kwestie, do których tak bardzo już przywykliśmy, że na co dzień zupełnie się nad nimi nie zastanawiamy, czy wręcz nie zwracamy na nie uwagi.
Poza samym tekstem dwóch wersji Dziejów książka zawiera komentarze. Do każdego wersetu Księgi, a to oznacza ponad tysiąc komentarzy. Niektóre są zwięzłe, inne mają nawet kilkanaście wersów. Wszystkie pomagają lepiej zrozumieć zarówno różnice pomiędzy wersjami prezentowanych tekstów, jak i wskazują na pewne szczegóły, o których warto pamiętać, czytając Dzieje Apostolskie. Jednak, należy tu zwrócić uwagę, że komentarze odnoszą się głównie do wersji D, i dobrze byłoby mieć pod ręką również jakiś komentarz do ogólnie przyjętej wersji Dziejów. Komentarzy takich jest dostępnych sporo, można w nich przebierać, nie powinno być z tym zatem większego problemu. 
Na ogół wstępy do prac stanowią... właśnie – wstępy. W tym przypadku wstęp jest raczej czymś pomiędzy wprowadzeniem do tematu, jego rozwinięciem i wyjaśnieniem, skąd w ogóle "pomysł" zestawienia tych konkretnych wersji. Ilość danych, które w tym wstępie znajdujemy może przyprawić o zawrót głowy, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. To prawdziwa kopalnia wiedzy. Bo przecież warto zadawać sobie pytania, a naukowcy zajmujący się tematem, od wielu, wielu lat zastanawiają się nad kilkoma podstawowymi kwestiami. Ot, choćby nad tym, czy wersja D jest tekstem pierwotnym, czy wtórnym, ku czemu skłania się większość z nich, w tym i Wojciechowski. Czy obie wersje wyszły spod pióra tego samego autora? Wygląda na to, że tak, niezależnie od tego, czy był nim rzeczywiście święty Łukasz. Dlaczego? O tym, musicie już przeczytać sami. Autor nie omieszkał wspomnieć nawet o teorii, że być może początkowo istniały... osobno Dzieje Piotra i Dzieje Pawła.
Podsumowując zatem – książka jest wyczerpującą próbą porównania dwóch wersji Dziejów Apostolskich – głównie na płaszczyźnie językowej, choć nie tylko. Pozwala w łatwy i przystępny sposób dostrzec różnice i bardzo szczegółowo omawia każdą z nich. Jednocześnie poprzez bardziej dosłowne tłumaczenie, zmusza do spojrzenia na opisywaną historię "na świeżo", co może się w pierwszej chwili wydawać niemożliwe, jeśli zważyć na to, jak dobrze znamy dużą część Dziejów Apostolskich choćby z niedzielnych czytań mszalnych. 
Polecam "Dwie wersje Dziejów Apostolskich" każdemu, kto chce trochę lepiej poznać tę księgę Nowego Testamentu. Jednocześnie przypominając, że jest to publikacja stricte naukowa i nie ma co szukać w niej jakiejś taniej sensacji.


 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa PETRUS
https://www.wydawnictwopetrus.pl/

poniedziałek, 22 lipca 2019

Cześć, Ziemio! – Anna Fiske

Wydawnictwo: Dwie Siostry
Warszawa 2019
Oprawa: twarda
Liczba stron: 176
Tytuł oryginału: Hallo, Jorda!
Przekład (z j. szwedzkiego): Aleksandra Grobelna
ISBN: 978-83-8150-029-6








Kiedy piętnaście lat temu mój ówczesny chłopak, a obecnie mąż, powiedział mi, że zdawał maturę z geografii miałam mieszane uczucia. Z jednej strony podziwiałam go, z drugiej totalnie nie rozumiałam takiego wyboru. Dlaczego? Ponieważ zupełnie nie miałam szczęścia do geografów. Jeden udawał, że nie wie, że cała klasa podchodzi do odpowiedzi z moim zeszytem, drugi pojawiał się na zajęciach maksymalnie trzy razy na semestr. Niczego się w szkole nie nauczyłam, i do dzisiaj czuję wielki niedosyt tej wiedzy. Właściwie wstyd, że tak niewiele wiem. Dlatego już dawno postanowiłam, że moje dzieci będą kochały geografię i znały się na niej dobrze. Zaczynamy więc od najmłodszych lat. Właściwie pierwszą "poważną" książką jest "Cześć, Ziemio!" wydana nakładem wydanictwa Dwie Siostry. Czy jednak naprawdę "poważną"?
Już na samym początku można śmiało napisać, że Autorka miała świetny pomysł. Na kolejnych stronach poznajemy opowieść o szesnastu godzinach (ale właściwie dlaczego nie 24?) z życia jej bohaterów. Jest to doprawdy zwariowana przygoda, bo tych bohaterów jest przynajmniej kilkudziesięciu. Choć na początku książki  przedstawia nam się sześć osób i to one, w założeniu, mają być pierwszoplanowe. Jednak tutaj pojawia się pierwszy problem. Otóż na każdej stronie znajdują się również krótkie zadania do wykonania. Należy czegoś poszukać, coś wyjaśnić, kogoś odnaleźć. Są podane imiona, ale... my nie mamy pojęcia o kogo chodzi, bo znamy przecież tylko sześciu bohaterów książki. Trochę mnie to na początku zdenerwowało, bo Dziewczynki były niecierpliwe, chciały, żeby im pomóc w szukaniu, a ja sama miałam spore problemy (i to niewynikające z mojej niewiedzy geograficznej). Choć sam pomysł z tymi zadaniami jest bardzo ciekawy i jeszcze bardziej aktywizuje dzieciaki. Bo tak – jest to zdecydowanie książka zaliczająca się do grupy, o której można powiedzieć "aktywne czytanie". 
Szesnaście godzin... Na jednej półkuli jest północ, gdzie indziej już ranek, jeszcze dalej południe i końcu niemalże tea time. Poza postaciami, podpisano część ważniejszych miast. Przy każdym z nich znajduje się również dobrze widoczny zegarek, wiemy więc od razu, która gdzie jest godzina. To duży plus. Łatwiej to dzieciakom pokazać. Na dodatek, co Arii i Rebece bardzo się spodobało, po tej stronie, gdzie panuje noc, świecą gwiazdy. Więc nawet takie maluchy szybą łapią, gdzie jest noc, a gdzie dzień. Bo choć są tu zadania, a książka skupia się na zmianach czasu, nie jest ona – przynajmniej w mojej opinii – przeznaczona jedynie dla dzieci umiejących czytać i posługujących się zegarkiem. My sobie świetnie radzimy, choć Dziewczynki dopiero uczą się literek, o czytaniu słów nawet jeszcze nie myślę. I choć nie używają jeszcze zegarka, to  dzięki "Cześć, Ziemio!" lepiej zaczynają rozumieć upływ czasu.
W książce ładnie pokazana jest różnorodność ludzkości choć już zdecydowanie mniej widać różnorodność przyrody czy kultury. Ale o to nie można mieć pretensji. Ta książka skupia się na czymś zupełnie innym. Jeśli jednak szukacie czegoś traktującego sprawę holistycznie, we wrześniu powinna pojawić się recenzja "Map" od Dwóch Sióstr i to będzie prawdopodobnie to, o co Wam chodzi.
Szata graficzna może zachwycać. I pewnie wiele osób się nią zachwyci. Być może niektórzy się w niej zakochają. Wszak nie bez powodu Fiske zdobywała już w życiu nagrody jako artysta plastyk. Osobiście graficznie wolę jednak Aliego Mitgutcha (jeśliby porównywać typ książek), ale Dziewczynki są stylem Anny Fiske chyba zachwycone, bo wciąż sięgają po tę książkę. Dla mnie jest tam wszystkiego za wiele. Denerwują mnie te wszystkie klocki na terenie Rosji, zupełnie nie rozumiem, co mają przedstawiać. Robią sztuczny tłum, bałagan. Za to podoba mi się to, że jest pokazany też fragment ziemskiej atmosfery – od razu widać, że i na niebie wokół Ziemi coś się dzieje. Natomiast nijak nie pojmuję, dlaczego mapa nie obejmuje całej planety. Ok, wiem, może trudno to narysować, jeśli Ziemia ma być kulą... ale ułożenie kontynentów jest nieco dziwne, koślawe, mocno zniekształcone, a przez to lekko denerwujące. Widać w centrum Skandynawię, wszysto niby ją okrąża. Brakuje większości Afryki, nie ma Ameryki Południowej, Australii, Ameryka Północna też jakaś szczątkowa. To akurat mi się nie podoba. Na razie nie ma to większego znaczenia dla Dzieci, ale kiedy podrosną, będą się z pewnością dopytywały, gdzie są kraje, w których mają rodzinę, do których mówimy, że chcielibyśmy pojechać. A tu ni widu, ni słychu.
Mimo wszystkich minusów (które są minusami raczej dla mnie, a nie moich Córek), książkę polecam. Jest ciekawym, barwnym wstępem do nauki geografii i poznawania upływu czasu. I naprawdę wesołą przygodą, która może trwać godzinami. Zacznijcie razem z nami szukać Bubby z Mogadiszu, Kapitana Bonesa z Montrealu, Gospodarza i jego krowę Yvette z Lyonu, Toma płynącego tratwą przez Atlantyk, Darię z Norylska i Wibhę z Cennai (Aria i Rebeka zdecydowanie najbardziej polubiły Bubbę, ku mej wielkiej trosce, bo iście nieodpowiedzialny i pechowy z niego chłopaczek, który lubi bawić się ostrym sprzętem – piłą, młotkiem, palnikiem...). Przygodo, trwaj!
Nie mogę się już doczekać, kiedy Dziewczynki dostaną na imieniny (już za miesiąc) "Mapy" i będziemy mogły porównywać te dwie książki. Na razie zaczynamy lekturę książki "To my, dzieci świata" i już na starcie widzę, że te trzy książki będą się rewelacyjnie uzupełniały i stanowiły "zgraną grupę" zarówno na długie jesienne i zimowe dni, jak i na przyszłą wiosnę i lato. Będzie co robić. Wszak na Ziemi żyje obecnie około 7 miliardów ludzi!
Polecamy!


 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dwie  Siostry
http://www.wydawnictwodwiesiostry.pl/

wtorek, 16 lipca 2019

Moje przedszkole – Elżbieta Bielak

Wydawnictwo: PETRUS
Kraków 2019
Oprawa: twarda
Liczba stron: 100
Ilustracje: Halina Nowakowska
ISBN: 978-83-7720-383-5







"Moje przedszkole" to coś więcej niż tylko zbiór opowiadań wspierających adaptację dzieci w przedszkolu. To pięknie napisane, życiowe historie z życia dzieciaków (i ich nauczycieli przedszkolnych oraz rodziców). Na dodatek fantastycznie zilustrowane. Czyta się je z naprawdę wielkim zainteresowaniem.
My co prawda nie planowaliśmy nigdy przedszkola i raczej nadal nie planujemy, ale Dziewczynki są przedszkolem bardzo zainteresowane w ostatnim czasie. Jak z nieba zatem spadła nam ta książka, która wciągnęła je w wir przygód. Czytamy codziennie po śniadaniu (moim, kiedy Córeczki jeszcze jedzą). Kiedy tylko widzą, że kończę posiłek, dopytują, czy teraz im poczytam. Dotąd nigdy się to jeszcze nie zdarzało z takim nasileniem i tak regularnie. Widać gołym okiem, że "Moje przedszkole" to książka, która bardzo przypadła im do gustu.
Główną bohaterką całości jest Mania Skalska (cóż za piękne podobieństwo nazwisk!). Razem z nią słuchamy opowieści jej mamy o tym, że Mania wkrótce zacznie chodzić do przedszkola i jak jest tam fajnie. Razem z nią przeżywamy pierwszy dzień, który jest pewnie najtrudniejszy – rozstanie z mamą na dłużej niż kilka minut. Na szczęście Mania wie od początku, że mama po nią wróci i razem pójdą do domu. I tak będzie już odtąd codziennie. Rano mama przyprowadzi Manię do przedszkola, a tam będzie się działo. Nowi koledzy i koleżanki. Zupełnie inne zabawki. Panie, Ewa i Asia (i znów zbieżność, wszak jestem Ewa Joanna Skalec), które całymi dniami czuwają nad bezpieczeństwem dzieci oraz wymyślają dla nich coraz to nowsze atrakcje. Wspaniały plac zabaw z samolotem, o zabawie w którym marzy każdy przedszkolak. Przygody, poznawanie świata, wiele radości. Ale i kłopoty, ot choćby wtedy, kiedy Gabrysi tajemniczo zniknie podwieczorek, Marcinek i Kubuś pokłócą się o samochodzik, albo kiedy w przedszkolu pojawi się nowy chłopiec, który będzie bardzo, ale to bardzo płakał za swoją mamusią. Bo w przedszkolu, tak jak w życiu, czasem słońce, czasem deszcz. 
Książka składa się z 26 opowiadań. Większość z nich ma niecałe trzy strony (idealna długość), a każde z nich opatrzone jest przepiękną ilustracją. Ariunia i Rebeczka uwielbiają je oglądać i dopytywać o szczegóły. Język jest w pełni zrozumiały dla trzylatków, a przypuszczam, że to właśnie do dzieci w tym wieku jest ta pozycja głównie kierowana. W końcu wiele dzieci właśnie wówczas po raz pierwszy idzie do przedszkola. Myślę jednak, że jest ona doskonała także i dla tych, które nie idą. Nie tylko dlatego, że jest interesująca i naprawdę edukacyjna. Również dlatego, że oswaja z rozstaniem z rodzicami na dłuższy czas. Nawet jeśli nie wysyłamy maluchów do przedszkola, to czasem sami musimy się od nich nieco oderwać. Ja sama doskonale wiem, że nie jest to łatwe. Kiedy przed rokiem  zaczynałam kolejny kierunek studiów, byłam przerażona tym, jak dzieci zareagują na to, że mamy nie będzie w domu przez prawie cały dzień, dwa razy w miesiącu. Mąż oczywiście świetnie sobie radzi, ale... Teraz Dziewczynki rozumieją już lepiej, że czasami dzieci spędzają dużo czasu poza domem, z osobami innymi niż ich rodzice czy dziadkowie. Samo mówienie o tym nie dawało żadnego pozytywnego odzewu. Książka pomogła. Ciekawe, jak będzie to wyglądało w rzeczywistości. Pożyjemy, zobaczymy. 
W "Moim przedszkolu" są nie tylko treści mające oswoić z samym przedszkolem, czy rozłąką z rodzicami. U nas na przykład pomaga czasami odwołanie się do tego, co czytałyśmy. Kiedy Dzieci się kłócą o zabawkę, mówię, że jak nie przestaną, to zrobię tak jak pani Asia w przedszkolu. I wiedzą już, że kłótnie mają konsekwencje nie tylko u nich w domu. Że kłócić się nie wolno, bo pani Asia w przedszkolu wówczas musi podjąć kroki. A przecież lepiej bawić się razem. Zachowania dzieci i pań w przedszkolu stały się dla nas kluczowe w wielu rozmowach i widzę, że w ciągu zaledwie tygodnia wiele kwestii się u nas unormowało właśnie dzięki temu, że poznaliśmy Manię i jej grupę przedszkolną.
Plusów jest naprawdę sporo i mogę z czystym sercem polecić tę książkę. Jednak... Jest ona przeznaczona tylko dla uważnego czytelnika. Rodzica, który uważnie czyta swojemu dziecku. Niestety, błędów jest naprawdę sporo. Nawet jeśli pominąć notorycznie pojawiającą się złą odmianę słów, to już opcja, że w połowie opowiadania Kubuś staje się nagle Krzysiem, a pani dzieląc grupę na dwie mówi, że jedna jest po prawej, a druga... po prawej, nie jest fajna. Redakcja chyba trochę przysnęła. Nie dałabym do czytania dziecku, które właśnie się uczy, czy niedawno nauczyło czytać. Zbyt często muszę na bieżąco poprawiać błędy. Szkoda, bo za samą treść i oprawę graficzną chciałoby się przyznać jakąś nagrodę, a tu taki redaktorski bubel.

 
 
 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa PETRUS
https://www.wydawnictwopetrus.pl/

wtorek, 9 lipca 2019

Książki Luizy Borkowskiej-Ziółkowskiej od Wydawnictwa PETRUS

Wydawnictwo: PETRUS
  Kraków 2018
Oprawa: twarda
Liczba stron: 36
Ilustracje: Katarzyna Kurdziel
ISBN: 978-83-7720-291-3
 
 
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
Wydawnictwo: PETRUS
Kraków 2019
Oprawa: twarda
Liczba stron: 44
Ilustracje: Luiza Borkowska-Ziółkowska
ISBN: 978-83-7720-537-2








Tym razem moje córeczki zostały obdarowane kompletem czterech książeczek od Wydawnictwa PETRUS. Dzisiaj przedstawię dwie z nich, obie autorstwa Luizy Borkowskiej-Ziółkowskiej. Choć tematycznie różne, mają sporo cech wspólnych. Mimo to zostały odebrane przez Dziewczynki w zupełnie różny sposób.  Dlaczego tak się stało? Przeczytajcie.
"Proszę, przepraszam, dziękuję. Małe wielkie słowa" to wierszowana historia opowiedziana przez miłą babcię o imieniu Adelajda. To ona jest narratorką tej powiastki z morałem. Rzecz dotyczy kilkuletniego chłopczyka, Filipka, który własnie ma spędzić swój pierwszy dzień w przedszkolu. Niestety Filip nie należy do grzecznych dzieci. Jest krnąbrny, złośliwy, niemiły. Obraża się na swoją mamę za to, że w ogóle przyprowadziła go do przedszkola, od razu nie  lubi swojej pani, a dzieci z grupy traktuje z wyższością i łapie każdą nadarzającą się okazję, by napsocić i coś im zaszkodzić. Nie pomagają ani prośby mamy, ani tłumaczenia pani. Jednak w pewnym momencie miarka musi się przebrać. Czy chłopiec w końcu pojmie, jak ważne jest bycie posłusznym? Czy zrozumie, że tytułowe, magiczne, słowa mają olbrzymie znaczenie, a zjednywanie sobie ludzi jest znacznie bardziej korzystne, i przyjemniejsze w skutkach, niż zniechęcanie ich do siebie? 
Chyba sami domyślacie się, że tak właśnie będzie. Wszak książeczka ma na celu nauczyć dzieci szacunku do drugiego człowieka, życzliwości, empatii i zwyczajnej grzeczności. A wszystko to w przyjaznej, przyjemnej, rymowanej formie. Czytałyśmy tę książeczkę z Rebeką przez trzy kolejne wieczory i podobała jej się. Jednak szału nie było. Słuchała, ale nie zadawała żadnych pytań (to u nas jeden z wyznaczników sukcesu). A pod koniec zdawała się już trochę znudzona. Za dużo moralizowania dla trzylatki? Być może. Zobaczymy, jak pójdzie z Arią. Jeśli historia się powtórzy, wrócimy do książki za jakiś czas, chociaż prawda jest taka, że właśnie kładziemy ostatnio dość duży nacisk na trening dobrego wychowania, więc opowieść o Filipku jest dla nie jak znalazł. 
Dopełnieniem pozytywnej oceny niech będzie słowo o bardzo ładnych ilustracjach Katarzyny Kurdziel oraz wpadający w ucho, powtarzający się wielokrotnie, niczym refren, dwuwiersz: "Grzeczność dobrym jest nawykiem. Grzecznym chłopcem bądź, Filipie!".
"Skąd się wziąłem w brzuszku, tato?" to kolejne spotkanie z babcią Adelajdą i Filipkiem. Tym razie już nie w przedszkolu, ale w domowych pieleszach i w sytuacji bardzo osobistej. Filip właśnie doszedł do tego momentu w swoim dziecięcym życiu, kiedy zaczyna się zastanawiać, skąd pochodzi. Wie już, że dzieci rodzą się z mamusi, a konkretnie z jej brzuszka, ale... skąd biorą się w tym brzuszku to już zupełnie inna historia.
Dlatego Filip prosi o pomoc swojego tatę. Siadają zatem na łóżku i tatuś stara się wybrnąć jakoś z niespodziewanej sytuacji. Wszak pytanie nie jest błahe, wypada na nie rzeczowo odpowiedzieć. Z pewnością wielu z Was stanęło już przed tym dylematem, wielu ma to jeszcze przed sobą. U nas temat ciąży, brzuszka i tego, gdzie dzieci były, kiedy ich jeszcze nie było jest na topie już od pewnego czasu, więc książka wywołała wielki entuzjazm. I co najważniejsze, pięknie odpowiedziała na pytania. Dziewczynki są zachwycone, tak jak i ja. W delikatny  sposób, z dużą dozą humoru, babcia Adelajda przekazuje nam opowieść mamusi (tatuś jednak nie podołał) o tym, jak doszło do zapłodnienia, jak plemnik z komórką jajową połączyły się i utworzyły dzidziusia, który jest częściowo z ciała mamy, częściowo z ciała taty, a któremu duszę dała Bozia (nie lubię tego określenia, ale to chyba jedyny "minus" całości, jeśli o takowym można pisać). Piękne ilustracje Luizy Borkowskiej-Ziółkowskiej są dopełnieniem historii. Pełen sukces, Aria i Rebeka co chwilę zadawały dodatkowe pytania, słuchały z wielką uwagą. Przeczytałyśmy książkę na dwie raty, czyli bardzo szybko, tak były zainteresowane tym, co dalej. Połączenie czystej biologii z wiarą katolicką, poczuciem humoru, wierszykiem, pięknymi ilustracjami to strzał w dziesiątkę. Idealne pokazanie dzieciom, skąd się biorą i podkreślenie, że są NAJWIĘKSZYM SKARBEM na świecie.
Obie pozycje są bardzo ładnie wydane –  w twardych oprawach, na grubym, kredowym papierze. Oczywiście zero błędów, na co jestem bardzo przeczulona, szczególnie jeśli chodzi o książki dla dzieci. Wygląda na to, że nasze nowe nabytki nie tylko zagościły w sercach Dziewczynek, ale jeszcze długo przetrwają, są bowiem szyte, a nie klejone, co już chyba nie zdarza się specjalnie często.
Naprawdę mogę gorąco polecić obie te pozycje, choć u nas prawdziwym hitem okazała się oczywiście opowieść o dzidziusiu w brzuszku.
 
 
 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa PETRUS
https://www.wydawnictwopetrus.pl/