Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dom Wydawniczy REBIS. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dom Wydawniczy REBIS. Pokaż wszystkie posty

środa, 28 października 2020

Ogród kobiet – Carla Montero

 

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Poznań 2019
Tytuł oryginału: El jardin de las mujeres Verelli
Przekład (z j. hiszpańskiego): Wojciech Charchalis
Oprawa: miękka
Liczba stron: 444
ISBN: 978-83-8188-059-6
 
 





 

Na grudniowe spotkanie Dyskusyjnego Klubu Książkowego zdecydowaliśmy się przeczytać "Ogród kobiet" Carli Montero. Na spotkaniu październikowym usłyszałam, że jest to jedna z tych książek, po przeczytaniu których (a nawet w czasie lektury) będę co chwilę biegała do kuchni, by wypróbować kolejne przepisy (ciekawostka: tytuły rozdziałów to nazwy dań). Owszem, jeden przepis sobie wynotowałam, nie jest to jednak powieść podobna do tych tworzonych przez Marlenę de Blasi, nie przypomina też "Wytwórni smakowitych lodów Vivien". Prawda jest taka, że się ją pochłania, ale w zupełnie innym znaczeniu. Na pewno jednak po zakończeniu czujemy się przyjemnie nasyceni.
Akcja rozpoczyna się w Barcelonie, gdzie mieszka jedna z dwóch głównych bohaterek i jednocześnie narrator powieści, Gianna. Właśnie zmarła jej babcia, ukochana kobieta, która wychowała ją po tragicznej śmierci matki. Razem z bratem, Carlo, Gianna zastanawia się, co robić. Został im w spadku sklep, którego żadne z nich nie zamierza prowadzić. Gianna jest architektem, osiąga sukcesy, kocha swoją pracę. Carlo mógłby zajmować się sklepem, w którym, bądź co bądź, sprzedawane są głównie słodkości, bo jest kucharzem, ale... mieszka na stałe w Paryżu i wcale nie planuje powrotu do rodzinnego miasta. Sklep będzie więc trzeba sprzedać, z tym że wiąże się z nim tyle wspomnień i rodzinnej historii. Został założony przez prababkę, która w drugiej dekadzie XX wieku wyemigrowała z Włoch do Hiszpanii. 
Gianna, choć życie zawodowe układa jej się rewelacyjnie, czeka ją być może nadzorowanie dużego projektu architektonicznego w Chinach, nie czuje się komfortowo w życiu prywatnym. Od kilku lat spotyka się z aktorem, który wciąż nie potrafi odejść od żony. Gia nie radzi sobie z tym, choć nie przyznaje się do tego zbyt często. Zagmatwane życie bez rodziców odcisnęło na niej swoje piętno i nie umie zadbać o równowagę między pracą, miłością a przyjaźnią. Teraz wszystko ma się zmienić.
Śmierć ukochanej babci, odkrycie tajemniczego, ukrywanego od wielu dekad pamiętnika prababki, niechciana ciąża, która może zburzyć wszystko, co Gianna przez tyle lat w pocie czoła wypracowała. W końcu zdecydowanie nieprzyjemna reakcja kochanka i szefowej na jej stan doprowadzają do tego, że Gia postanawia wyruszyć w podróż i odkryć sekrety swej prababci, Giovanny.
W tym miejscu akcja zaczyna toczyć się dwutorowo. W jednej warstwie wraz z Gią zwiedzamy współczesną Ligurię, a konkretnie niewielką miejscowość Castelupo i leżące nieopodal San Remo. Gii przyjdzie zmierzyć się z przeszłością i podjąć ważne decyzje co do swej przyszłości. Wszyscy mówią "usuń, będzie łatwiej", "nie kombinuj, nie potrzebujesz teraz dziecka". I ona się z nimi zgadza. Dziecko w tym momencie nie jest "dobrym pomysłem". Dlaczego więc wciąż nie umawia się do lekarza, tylko wyjeżdża do Włoch? Przecież podjęła już decyzję. 
Oglądamy też Castelupo oczami młodziutkiej Giovanny. Dziewczyna z bardzo ubogiego domu, wychowywana właściwie przez macochę Cygankę, po śmierci ojca musi spłacić jego długi. Trafia na służbę do zamku hrabiego Ruggii, gdzie zakochuje się w jego młodszym synu, Luce. Z wzajemnością zresztą. Nie będzie to jednak miłość łatwa, co można przewidzieć, choć utrudnienia wcale nie są takie oczywiste. Poza sprzeciwem hrabiego i wszelkimi oczywistymi problemami wynikającymi z zasad obowiązujących w tamtym czasie, dochodzi jeszcze problem wybuchu wojny i udziału w niej wojsk włoskich. Ten wątek jest bardzo ważny dla przyszłości całej rodziny Verelich, o czym powoli przekonuje się również Gia. Tymczasem Giovanna, którą najbliżsi nazywają Anice, musi się zmagać ze swoją, jakże trudną, codziennością. Na szczęście poza Luką ma jeszcze prawdziwych przyjaciół, Manuelę i Pina. I potrafi leczyć. Tym zaskarbia sobie serdeczność sąsiadów
Wojna, jak każdy konflikt zbrojny, burzy spokojne życie Castelupo i zamku wilka, siedziby Ruggiów. Narastają spory pomiędzy najbliższymi, a trzeba powiedzieć, że relacje Luki z ojcem były zawsze mocno napięte. Ludzie giną na polach bitew. Inni powracają, straszliwie okaleczeni. Fizycznie, ale i psychicznie. Dzisiaj niemal każdy wie, czym jest PTSD, wówczas o zespole stresu pourazowego nikt nie miał pojęcia. Nikt zatem nie potrafił sobie z nim poradzić. Nawet Anice nie umiała zaradzić problemom, które po powrocie z frontu Wielkiej wojny miał Luka. Jego traumy zaważyły natomiast na całym ich życiu. 
Gia również poznaje nowych ludzi. Do Castelupo przyjeżdża Enzo, który chce odrestaurować stary zamek i otworzyć go dla gości. Ma też chrapkę na Gię, choć ona nie zdaje się być zainteresowana. Wszak dopiero co rozstała się, będąc przecież w ciąży, z wieloletnim partnerem. Na jej drodze stanie też grupka wyjątkowych, a jednak tak przecież zwyczajnych, kobiet, z którymi połączy ją serdeczna przyjaźń. I Mauro, kuzyn jednej z nich, dziwny, zamknięty w sobie człowiek, z którym trudno rozmawiać, a który od jakiegoś czasu zamieszkuje młyn należący, jak się okazuje, do rodziny Verellich. Losy Gii, Enza i Maura splotą się na długo i zaowocują wieloma zmianami, których żadne z nich nie mogło się spodziewać.
Mauro jest także niesamowicie interesującą postacią. Spokojnie można powiedzieć, że zmaga się z prawdziwymi demonami przeszłości, a pobyt w więzieniu zdaje się dla niego doświadczeniem chyba najmniej  bolesnym spośród nich. Niesamowite jest nie tylko porównywanie losów Gii i Anice, ale chyba nawet bardziej tego, co przeżyli Luca i Mauro. Tutaj Autorka pokazała prawdziwy kunszt. Psychologiczne portrety tych mężczyzn są wyjątkowo głębokie, rzecz szczególnie rzadka w prozie kobiecej. 
Choć czy "Ogród kobiet" można nazwać prozą kobiecą? Na pewno nie powinniśmy rozważać tej powieści jako romansu. Jest czymś na pograniczu literatury obyczajowej, mocno osadzonej w historii i kładącej naprawdę duży nacisk na psychologię. Zdecydowanie można o niej powiedzieć,  że to świetnie napisana saga rodzinna (choć nie do końca, bo przecież niewiele dowiadujemy się o babci Lucii i matce, której imienia chyba nawet nie poznajemy) o pogłębionym rysie psychologicznym czwórki głównych bohaterów. 
"Ogród kobiet" porusza wiele ważnych tematów i trauma jest tylko jednym z nich. Montero dużo pisze o wolności, zadając pytanie, czym ona właściwie jest. Życie nazywa ciągłym uczeniem się pokonywania strachu. Pyta czy dziecko jest przeszkodą na drodze do osiągnięcia sukcesu zawodowego. I w druga stronę, czy dążenie do robienia kariery musi stać na drodze założeniu rodziny i spokojnemu oraz poukładanemu życiu rodzinnemu. Czy życie w mieście koniecznie stoi w opozycji do życia na wsi. W końcu jakie są miejsce i rola kobiety we współczesnym świecie – współczesnym zarówno z perspektywy Gii, jak i Giovanny.
To doprawdy przepięknie napisana historia, w której znalazłam głębię uczuć i mnóstwo ważnych spraw do przemyślenia. Oraz ogrom cytatów,  którymi będę się z Wami dzieliła na fanpage'u, więc zaglądajcie na niego częściej. Szczerze polecam (i ne mogę się już doczekać dyskusji o tej powieści).
 




Książkę przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki

wtorek, 7 kwietnia 2015

Mistrz i Małgorzata – Michaił Bułhakow

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
  Poznań 2012
Oprawa: twarda
Liczba stron: 521
Tytuł oryginału: Мастер и Маргарита
Przekład (z rosyjskiego): Andrzej Drawicz
ISBN: 978-83-7510-854-5
 
 
 
 
 
 
Jesiotry, jak wykazał Bułhakow, mogą być pierwszej i drugiej świeżości. Kto wie, może i nawet bywają trzeciej. Wszak w sowieckiej Rosji wszystko możliwe... Bez wątpienia jednak, czy to przy pierwszym, drugim, czy którymkolwiek kolejnym czytaniu "Mistrza i Małgorzaty", lektura ta jest świeżości pierwszej. Wciąż zachwyca, wciąż wciąga, za każdym razem ukazując coś nowego. Nie sposób o tej powieści nie myśleć, a tym bardziej wstyd jej nie znać. Zmierzyć się jednak z recenzowaniem dzieła, o którym powstały całe tomy, dzieła, na którym wyrosły pokolenia, którym ekscytują się – całkowicie zasłużenie – miliony, to sprawa o tyleż niebezpieczna, co trudna. Jak bowiem ten ogrom myśli uporządkować, opisać, ocenić? I to jeszcze w taki sposób, by czytelnika recenzji nie zanudzić, a z drugiej strony nie pójść na łatwiznę?
Nie moim zadaniem jest tutaj napisanie pięknej interpretacji tej powieści. Zresztą "Mistrz i Małgorzata" to historia, której interpretować się, moim zdaniem, nie powinno. Żyje własnym życiem, chodzi, niczym Behemot, własnymi ścieżkami i każdy odbiera ją na innym poziomie. Interpretacje pozostawię więc lepszym ode mnie znawcom literatury, szczególnie rosyjskiej. Szczególnie, że przecież dzieła nie przeczytałam w oryginale, a jak sama z doświadczenia wiem – w przekładzie, choćby i najlepszym – czasami coś ginie, a czasami powstaje coś nowego. Słów kilka o przekładzie znajdziecie zresztą na końcu tego wydania i przyznaję, że naprawdę warto te kilka stron przeczytać.
Jeszcze przed tygodniem byłam przekonana, że nie ma Polaka, który by tej historii nie znał. Mylić się jest jednak rzeczą ludzką i przyznaję się do tego. Wielkie było jednak moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że są ludzie, którzy nie tylko "Mistrza i Małgorzaty" nie czytali, ale nie wiedzą nawet, o czym ta powieść jest, nic im nie mówi imię Wolanda czy Behemota, a i sławny jesiotr drugiej świeżości nic dla nich nie oznacza. Tym bardziej więc poczułam, że napisać o tej wyśmienitej, wiecznie zachwycającej, wciągającej, inteligentnej i klasycznej powieści po prostu muszę (szczególnie, że właśnie tamtego dnia zakończyłam lekturę).
Moskwa lat 30. ubiegłego stulecia to jedno z dwóch miejsc akcji dzieła Bułhakowa. Drugim jest Jerozolima, również lata trzydzieste, tyle że pierwszego wieku. Sowiecka Rosja, której mieszkańcy w większości dawno już "przestali wierzyć w bajeczki o Bogu" współistnieje tu niejako z dworem Wolanda – szatana jak się patrzy – i z Jerozolimą czasów, gdy jej namiestnikiem był nie kto inny, a Poncjusz Piłat. Trzy różne rzeczywistości przenikają się, tworząc iście magiczną atmosferę, czasem wręcz psychodeliczną, szczególnie, że niektórzy bohaterowie na dłużej czy krócej trafiają na "wczasy" do zakładów dla obłąkanych. To właśnie ta wielowarstwowość powieści stanowi jedną z przyczyn jej fenomenu na przestrzeni ostatnich dekad. Niech się zastanowią autorzy, którzy swe "dzieła" piszą przez kilka miesięcy, niech przemyślą sprawę i wezmą pod uwagę, że stworzenie tego wielowymiarowego, wspaniałego utworu zajęło Autorowi, bagatela, trzynaście lat.
Tytułowy Mistrz to jakby autoportret twórczy Bułhakowa. Jego zmagania, podejmowane próby pisarskie, trudności z tworzeniem sztuki – wszystko to spotkało Autora, zanim udało mu się swe dzieło skończyć i opublikować.
Historia Mistrza i Małgorzaty, która dla ratowania swego kochanka zgadza się zostać wiedźmą i służyć na balu u szatana Wolanda przeplata się z czterema rozdziałami tworzonego przez Mistrza dzieła o Jeszui Ha-Nocri, Poncjuszu Piłacie i Mateuszu Lewim. Dzieła, co oczywiste, zahaczającego o herezję, a i tak w Rosji sowieckiej niemożliwego do zaakceptowania. 
Dlaczego tak bardzo oburza Wolanda opinia Berlioza, że ludzie w Boga nie wierzą, bo Boga nie ma? Czy nieoczywiste jest, że jeśli nie ma Boga, nie ma też szatana? Czy Woland może sobie pozwolić na to, by umarła wiara w niego? O, nie! W tej sytuacji musi moskwiczanom udowodnić, że nadprzyrodzone siły istnieją, że nie wszystko zostało wyjaśnione przez sowiecką naukę. Towarzyszy mu w tym zadaniu całkiem zgrana ekipa rzezimieszków i huncwotów: Korowiow, Azazello i kocur Behemot. Namieszają oni niemało, dojdzie więc do wielu niesamowitych wydarzeń – niektórych tragicznych, innych mrożących krew w żyłach, innych jeszcze powodujących u czytelnika salwy śmiechu, aż do łez.
Zupełnie inny klimat panuje w swoistej powieści w powieści, czyli w historii Jeszui i Piłata. Jej akcja przebiega powolnie, w upalnej Jerozolimie nikt się specjalnie nie spieszy. Nie zdarzy się tu nic śmiesznego, a bohaterowie tej opowieści będą iście tragicznymi postaciami, wszyscy bez wyjątku. 
Bułhakow ukazał na stronach swej powieści świat pełen ludzkich przywar, z którymi człowiek, jako istota niedoskonała, walczy od zarania dziejów. i czy walczy, czy nie – z niektórymi zwyciężyć jako gatunek nie potrafi. Może dlatego w końcu Wolandowi udaje się jego wielki pokaz.
Autor nie szczędzi nam czarnego humoru, szczególnie w wykonaniu wspólników Wolanda. Trzeba przyznać, że wspaniale sobie z nim poradził. Zresztą cała warstwa językowa powieści zasługuje na najwyższe oceny. Bogactwo nietuzinkowych powiedzonek, które przeszły już do popkultury oraz pomysły i fantazyjność, którymi wykazał się Bułhakow to kolejne bardzo mocne strony tej historii.
Dodatkowym plusem tego wydania jest nowe tłumaczenie, które powstawało m.in. w oparciu o pięciotomowe wydanie "Dzieł zebranych" Bułhakowa (o czym pisze w swym posłowiu tłumacz). Doskonale wykonana korekta i redakcja tekstu, a także przepiękna okładka pozwalają nazwać tę pozycję książką, która powinna się znaleźć na półce każdego Polaka.

 
 
 
 
 

poniedziałek, 24 lutego 2014

Diuna. Dżihad Butleriański – Brian Herbert, Kevin J. Anderson

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Poznań 2008
Cykl: Legendy Diuny, Część I
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 695
Przekład (z angielskiego): Andrzej Jankowski
Tytuł oryginału: Dune: The Butlerian Jihad
Ilustracje: Wojciech Siudmak
ISBN: 978-83-7510-099-0




Trudno zacząć recenzję książki, o której ma się tyle do powiedzenia. Myśli krążą po głowie i nie chcą się ułożyć w logiczną całość. Bo od czego zacząć? To podstawowe pytanie. Od "Diuny" Franka Herberta? Zdawałoby się logiczne, bo przecież "Dżihad..." jest prequelem. Można go czytać jako pierwszy, bo w świecie Diuny akcja w nim opisana jest najstarsza. Jednak nie sposób ciągle nie porównywać, nie wracać myślami do "oryginalnego" sześcioksięgu. Albo i choćby do napisanych wcześniej przez Briana i Kevina "Rodów...". Może jednak powinnam opuścić wszystko to, zresetować się i podejść do tematu, jakby to była pierwsza powieść ze świata? Wprowadzić Was do niej, jakbyście nigdy wcześniej się nie spotkali się z pustynną planetą, która jest centrum Duniversum... Nie, nie da się tak. Choćby dlatego, że tak ważne jest właśnie to, iż "Dżihad..." jest częścią Duniversum. Nie tylko preludium do, jest częścią, która moim zdaniem świetnie wpisuje się w całość, częścią, którą wszyscy fani "Diuny" powinni poznać. Nie zgodzę się z niektórymi ortodoksyjnymi czytelnikami, że "Legendy Diuny" niewiele mają wspólnego z "Kronikami Diuny" Franka Herberta. Zarówno "Legendy...", jak i "Rody..." (a teraz także "Wielkie Szkoły Diuny" i "Bohaterowie Diuny" oraz zakończenie serii) pióra Briana i Kevina tworzą spójną całość. Dzięki nim lepiej możemy zrozumieć to, co Wielki Mistrz Frank chciał nam powiedzieć. Osobiście bardzo się cieszę, że ktoś kontynuuje jego dzieło (bo to nie praca, to dzieło). Przejdźmy jednak do meritum, czyli "Dżihadu Butleriańskiego".
Dlaczego Dżihad, dlaczego Butleriański? Pierwsze pytania, które mogą się nasunąć. Bo choć o nim wspominano w samej "Diunie", bo choć nazwa padała i mówiono, o co w nim chodziło, nie do końca można było się dowiedzieć, co kryje się pod tą nazwą. Teraz więc mamy szansę, by odkryć rąbek tajemnicy. Dżihad czyli święta wojna. W tym wypadku tocząca się między ludźmi a myślącymi maszynami (do czego za chwilę powrócę). Butleriański? Ponieważ iskierką wzniecająca wielki płomień, zagrzewająca do walki była Serena Butler, a symbolem wojowników o wolność jej niespełna roczny synek Manion, który został zamordowany przez myślące maszyny (szczegółów nie zamierzam Wam zdradzać). Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na Samuela Butlera, angielskiego pisarza, który już w połowie XIX wieku przestrzegał przed tworzeniem maszyn na ludzkie podobieństwo.
Miejsce akcji? Cały Wszechświat? Pewnie nie cały, bo choćby Hekate gdzieś uciekła i nikt nie wie, gdzie. Jednak bez wątpienia cały Znany Wszechświat. Wszechświat, który został podzielony jak gdyby na trzy: na Zsynchronizowanych Planetach rządzą myślące maszyny, na Światach Ligi – wolni ludzie, którzy zrzeszyli się i starają się sobie wzajemnie pomagać i chronić się przed Omniusem (o nim już za chwilkę), a na Niezrzeszonych Planetach również ludzie, choć często dzicy, nieprzychylni obcym, w dużej mierze zenszyici i zensunnici (o tych też za moment), którzy w kluczowym momencie historii uciekli, odżegnując się od znanego świata, a teraz "muszą" spłacić swój dług, często jako niewolnicy na innych planetach.
Zaczynając jednak od początku... Akcja dzieje się jakieś 11 tysięcy lat przed wydarzeniami opisanymi w "Diunie" (tam rok 10191 Ery Gildii, która jeszcze nie powstała w "Dzihadzie..."). Jednak historia ta ma zaczątki znacznie wcześniej, około 1100 lat wcześniej, by być dokładnym. Ludzie zrobili się gnuśni i leniwi. chcieli się bawić, czerpać z życia, nie pracować. Wszystkie zadania, które mogli oddali maszynom, a sami po prostu żyli. Z tym, że z czasem to życie traciło sens, stawało się zwykłą, nudną egzystencją. Grupka młodych ludzi zbuntowała się i postanowiła obalić rządy i wziąć sprawy w swoje ręce. Tak powstali Tytani. By skutki ich działań były długofalowe, postanowili pozbyć się swoich ciał i mózgi umieścili w mechanicznych powłokach. Mogli je do woli zmieniać, co pozwoliło im przetrwać setki lat. gdzie więc nastąpił błąd? Cóż, człowiek, nawet w metalicznym ciele jest stworzeniem omylnym. Jedna chwila wystarczyła, by niechcący oddali całą władzę wielkiemu komputerowemu mózgowi, którego stworzyli... Omnius zapanował, a Tytani stali się jego poddanymi. I choć nie może ich zabić, wykorzystuje ich do swych celów. A celem nadrzędnym jest zdobycie wszystkich światów i zniszczenie ludzkości...
Tak dochodzimy do chwili teraźniejszej, czyli miesięcy tuż przed wybuchem wielkiego Dżihadu. Poznajemy nie tylko Tytanów, Omniusa i niezależnego robota Erazma, który będzie miał w całej akcji olbrzymie znaczenie. Poznajemy też i ludzi: Serenę Butler i jej ojca, wicekróla Ligi Sprawiedliwych, Maniona Butlera. Xaviera Harkonnena, wojskowego, który kocha Serenę całym sercem i planuje z nią wspólne życie. Poznajemy wspaniałą, silną, złośliwą i wywyższającą się Czarodziejkę z Rossaka, Zufę Cenvę, jej partnera życiowego Aureliusza Venporta i Normę, jej córkę, która jest genialnym matematykiem, niedocenianym przez matkę i poszukującym sensu swego talentu. Spotkamy na swej drodze łowcę niewolników i handlarza organami, Tuka Keedaira i Selima, który dosiądzie wielkiego Szej-huluda. Vor Atryda może początkowo budzić dużą niechęć, a fanów "Diuny" zszokować, chociaż potrafi wzbudzić sympatię. Poza nimi jeszcze cała galeria różnych postaci. Ot, choćby wielki uczony Tio Holzman, tytan Agamemnon, kogitor Eklo... Nie będziecie się nudzić.
Jak i w oryginalnej "Diunie" wątków tu co niemiara. Niewprawiony czytelnik może się początkowo trochę gubić, choć myślę, że szybko odnajdzie właściwą drogę. W każdym razie to bogactwo światów jest olbrzymim plusem powieści. Każda przedstawiona planeta jest inna, bo nie tylko inną ma budowę, florę i faunę, ale i społeczeństwo. Liga Szlachetnych bowiem uważa na to, by każdy planetarny rząd mógł rządzić według własnych praw. To dodaje wszystkiemu smaczku, powodując liczne dyskusje, kłótnie i nieporozumienia. Bo gdy na jednym świecie ponad wszystko szanuje się wolność jednostki, a na drugim gospodarka opiera się na niewolnictwie, nie sposób po prostu dojść do porozumienia. I jak słusznie zauważają niewolnicy – jaka jest różnica pomiędzy niewolą u myślących maszyn, a tą u ludzi? W "Dzihadzie..." znajdziemy wiele takich uniwersalnych zagadnień i mądrych pytań.
Klasycznie już, jak w "Kronikach diuny" Franka Herberta, rozdziały zaczynają się od epigrafów. Czasami mają one coś wspólnego z konkretnym rozdziałem, czasami nie, zawsze jednak są to mądre zdania, nad którymi warto się choćby chwilę zatrzymać.
Minusy? Nie do końca podoba mi się obraz ludzi pustyni, mieszkańców Arrakis. Fremeni zawsze zdawali się honorowymi ludźmi, a ci tutaj... Pozostaje mały niesmak. Plusy? Och, dużo ich. Przede wszystkim chyba kogitorzy. Genialni, oddający się dumaniu przez wielki, a jednak... Jednak tak oddzieleni od otoczenia, od współczesności, od tego, co się dzieje tu i teraz, że zastanawia aż, jak mogli komukolwiek doradzać. W każdym razie kogitorzy są bardzo ciekawi.
W odróżnieniu od świata opisanego w "Rodach..." Autorzy wykreowali tym razem zupełnie nowy świat. Nie korzystali z bohaterów znanych i lubianych (bądź nielubianych), których stworzył Frank Herbert. "Dżihad Butleriański" to nowa powieść, nowy świat. Na upartego można by ją czytać zupełnie osobno, bez znajomości "Diuny", choć... taki czytelnik stracił by naprawdę dużo...
Ciekawe są stawiane przez bohaterów pytania, które zmuszają nas poniekąd, by zastanowić się nad tym, w którym momencie dziejów jesteśmy. Jak blisko nam do stworzenia Omniusa, czy wykreowania Tytanów? A także nad tym, jaka jest relacja pomiędzy Bogiem – Człowiekiem – Myślącą Maszyną.
Podsumowując samą powieść jest tu wielu bohaterów, którzy zapadają w pamięć, wartka akcja, głęboka filozofia (tylko trzeba chcieć jej poszukać). Kiedy do tego wszystkiego dodamy fantastyczną pracę, którą wykonał REBIS... Mamy naprawdę nietuzinkowa pozycję. Gruby papier, elegancka czcionka, złota oprawa, piękna obwoluta, a w środku prace samego Mistrza, Wojciecha Siudmaka. Czy można chcieć więcej? Można... chcieć przeczytać kolejne tomy. Polecam gorąco!


Brian Herbert i Kevin J. Andersona na Dune Fairytales:
 
Kevin J. Andersona na Dune Fairytales:
Książka przeczytana w ramach Wyzwania


Książka przeczytana w ramach Wyzwania


sobota, 8 grudnia 2012

Alienista - Caleb Carr

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Poznań 2010
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 543
Przekład: Zuzanna Naczyńska
ISBN: 978-83-7510-647-3






Do przeczytania „Alienisty” zachęcił mnie jakiś czas temu artykuł przeczytany w gazecie. Następnie spojrzałam na opis na tylnej okładce i wiedziałam, że te książkę muszę mieć, muszę przeczytać.
Retro kryminał, zbrodnia, ciemne dzielnice Nowego Jorku, koniec dziewiętnastego wieku i straszliwa zbrodnia, która wstrząsa… niekoniecznie całym społeczeństwem. Tajemnice, straszliwy proceder, w którym młodzi chłopcy z imigranckich rodzin sprzedają swe ciała (a niektórzy nawet dusze), a do tego wszystkiego Theodore Roosevelt i tytułowy alienista, dr Laszlo Kreizler…
Zapowiadało się genialnie. Czegóż więcej trzeba osobie, która uwielbia kryminały, lubi mroczne opowieści, interesuje się dziewiętnastowiecznym społeczeństwem i z chęcią zagłębia się w ludzką psychikę? No właśnie, czego? Ponieważ, niestety, czegoś mi zabrakło i to dość znacznie.
Książkę podzieliłabym na dwie części. Pierwsza to taka, która czyta się z umiarkowanym zainteresowaniem. Dopóki się czyta, jest ok., ale jak się ja odłoży  wcale nie ma się wielkiej ochoty, by wrócić i kontynuować. Druga część, tak mniej więcej od połowy – znacznie lepsza, miałam ochotę czytać dalej i dowiedzieć się w końcu, kim jest ten morderca.
Bohaterowie są ciekawi, temat naprawdę zapowiadał się interesująco, prowadzone przez nich dyskusje są fascynujące. Najbardziej – czyż to nie oczywiste? – przypala mi do gustu postać doktora Kreizlera. Jest osobistością doprawdy nietuzinkową – prekursorem, zdolnym, inteligentnym, ambitnym, zawziętym, dzielnym człowiekiem, który dla dobra społeczeństwa stara się walczyć z ciemnota i wprowadzać w życie zdobycze nowoczesnej nauki, w tym przypadku psychologii. To dzięki niemu możemy obserwować cały proces tworzenia portretu osobowości zbrodniarza, którego ściganiem zajmuje się tajny zespół nadzorowany przez przyszłego prezydenta USA.
Na stronach „Alienisty” znajdziemy naprawdę niesamowitych bohaterów. Poza wymienionymi już będą to chociażby Sara Howard – pierwsza kobieta w Komendzie Głównej Policji w Nowym Jorku, czy też sam wielki finansista, J.P. Morgan. Jeśli do tego dodać łotrów spod ciemnej gwiazdy, podejrzanych księży i mafiosów, którzy prowadzą domy rozpusty – mamy nie lada ciekawe towarzystwo.
Akcja – poza kilkoma momentami – rozgrywa się w dzielnicach zamieszkanych przez imigrantów. Są to zabiedzone, walące się, zaniedbane czynszówki, które są najgorszymi miejscami do mieszkania w całym Nowym Jorku. W nich spotykamy ludzi, którzy maja tego pecha, że dotarli do Nowego Świata za późno – nawet, jeśli mają prace, zarobki są marne, a najgorsza jest wzgarda, którą spotykają na każdym kroku od tych, którzy postawili stopę na amerykańskiej ziemi wcześniej i zdążyli się już dorobić. Straszliwe warunki, brud, smród i ubóstwo, a tego porządku starają się – jak się zdaje – upilnować wszyscy w mieście. Dlaczego nie zależy im, żeby imigrantom działo się lepiej? Tego nie powiem, musicie sami przeczytać.
Carr kreśli niesamowity portret psychologiczny mordercy chłopięcych prostytutek, przyprawiając to wszystko indiańskimi zwyczajami z pogranicza oraz barwnymi postaciami. Czego zabrakło? Może jednak trochę więcej akcji. Trudno powiedzieć. Myślę, że powieść warto przeczytać, zebrała wszakże sporo pozytywnych opinii, ja jednak nie jestem do niej w stu procentach przekonana. Z pewnością nie zajrzę do „Anioła śmierci”, w którym autor ponoć rozwija niektóre watki zapoczątkowane w „Alieniście”, choć z drugiej strony… chętnie spotkałabym się ponownie z fascynującą i czarującą na swój sposób osobą doktora Laszlo Kreizlera.
Zdecydowanie bardziej podobała mi się historia opisana przez Krajewskiego w „Śmierci w Breslau”.
Korekta – jak to w Rebisie – spisała się bardzo dobrze i nie mogę się do niczego przyczepić.

wtorek, 20 listopada 2012

Goliat - Scott Westerfeld

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Poznań 2012
Trylogia: Tom III
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 496
Przekład: Jarosław Rybski
Ilustracje: Keith Thompson
ISBN: 978-83-7510-591-9




Genialne zwieńczenie fantastycznej trylogii napisanej w steamunkowym klimacie!
Lewiatan opuszcza Konstantynopol i udaje się dalej na wschód. Na Syberii ma wziąć na pokład tajemniczego gościa, którym okazuje się sam wielki wynalazca… Nikola Tesla. Narozrabia nie tylko na statku, ale i w życiu naszych bohaterów, którzy będą musieli dokonać niejednego trudnego wyboru. Szczególnie od chwili w której Alek pozna największy sekret Deryn.
Tesla w powieści Westerfelda jest postacią równie barwną, jak w rzeczywistości, jednocześnie ma wiele cech szalonego wynalazcy, co do poczytalności którego nie można do ostatniej chwili mieć pewności. W trzecim tomie serii autor trzyma nas w napięciu jeszcze bardziej, niż w poprzednich. Ani przez sekundę nie można przewidzieć, co się stanie za chwilę. Czy bohater wybierze taką drogę, jak byśmy sobie tego życzyli, czy może odwrotnie? To sprawia, że „Goliat” jest znacznie mniej przewidywalny od „Lewiatana”, któremu czasami można było zarzucić traktowanie niektórych sytuacji po macoszemu. Wszakże to powieść młodzieżowa, ale ostatni tom z pewnością jest olbrzymią gratką także dla dorosłego czytelnika.
Syberia jest jednak tylko chwilowym przystankiem na trasie wielkiego podniebnego statku darwinistów, który zmierza do Stanów Zjednoczonych – tego dziwnego kraju, który jest od wojny secesyjnej podzielony – już nie tyle na Północ i Południe, co na chrzęstową Północ i darwinistyczne Południe. Bardzo ciekawy pomysł, który daje do myślenia, a jednocześnie sprawia, że historia staje się jeszcze bardziej pasjonująca. Nic to jednak, że USA są podzielone. Mamy przecież rok 1914, trwa wojna w Europie. Czy Stany do niej przystąpią, a jeśli tak, to po której stronie, skoro same są podzielone?
Trwa poza wojną na lądzie, morzu i w powietrzu, także wojna prasowych gigantów, którzy prześcigają się w przekazywaniu wiadomości z frontu, a także w rozpowszechnianiu niesamowitego wynalazku, który może odmienić świat – ruchomych obrazach, które urzekną całkowicie Alka.
Mamy więc nie tylko wielkie odkrycia Tesli (które, swoją drogą, do ostatniej chwili nie są pewne), ale i te, które rzeczywiście nasz świat zmieniły diametralnie. Prasa, paparazzi, kino… Westerfeld nie zapomina o tych smaczkach, dodatkowo jeszcze przyprawiając je rewolucyjnymi walkami w Meksyku, które są… nakręcane na taśmy filmowe, by rewolucyjny dowódca mógł robić na nich kasę!
Znów znakomite ilustracje Thompsona, które zdają się dzisiaj niezbędne. Jak z resztą mówi sam Westerfeld – bez nich powieść nie byłaby tym samym. To dzięki współpracy z rysownikiem musiał się bardzo dokładnie skupić na opisach świata przedstawionego, poświęcili obaj długie godziny na uzgodnienie takich szczegółów, jak wielkość statków, czy ubiór bohaterów, co sprawia, że oglądając ilustracje mamy właściwie wrażenie, że oglądamy ten świat od wewnątrz. Jakby rysunki Thompsona wisiały oprawione w ramki na ścianach Lewiatana, a my przechodzilibyśmy tymi korytarzami i podziwiali je, jednocześnie słysząc biegające po pokładzie jaszczurki kurierskie i czując zapach wodoru (wiem, wiem, że wodór nie ma zapachu, ale w powieści jest trochę inaczej).
Jedenaście błędów. Sami oceńcie, czy dużo to, czy mało. Mnie żaden nie przeszkadzał na tyle, by obniżyć ocenę tej znakomitej powieści, której zakończenia absolutnie się nie spodziewałam.
Na koniec dodam jedynie, że dnia następnego po skończeniu lektury obudziłam się wcześnie rano, ponieważ musiałam i budzik dzwonił niemiłosiernie głośno i natrętnie. Pierwsze słowo, które wyrwało mi się z ust to ulubione przekleństwo Deryn Sharp… wciórności! Oto siła podświadomości i najlepszy dowód na to, że z bohaterami wykreowanymi w tej serii można się naprawdę zżyć.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Behemot - Scott Westerfeld

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Poznań 2011
Trylogia: Tom II
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 465
Przekład: Jarosław Rybski
Ilustracje: Keith Thompson
ISBN: 978-83-7510-590-2



Razem z Deryn i Alkiem na pokładzie okręt Jego Królewskiej Mości Lewiatan przybywa do Konstantynopola. Misja jego jest bardzo ważna, ponieważ to orientalne państwo ma olbrzymi potencjał i… jest już prawie przeciągnięte na stronę chrzęstów. Darwiniści nie zamierzają jednak dać za wygraną, a rozmowy dyplomatyczne przypadają w udziale właśnie naszym bohaterom. Najważniejsze jest jednak zadanie specjalistki – pani doktor Barlow (wnuczki samego Darwina).
Poza niesamowitym miastem, którym jest Istambuł (tak miejscowi nazywają swoją stolicę) pełnym barw, zapachów i smaków Wschodu przyglądamy się również rozwijającej się przyjaźni między Deryn i Alkiem (choć może nie tylko przyjaźni?). imperium Osmańskie jest specyficzne (jak Stany Zjednoczone, które są w tym tomie wspominanie) – wykorzystują zarówno technologię chrzęstów, jak i osiągnięcia darwinistów. Która z frakcji zwycięży w tym państwie pełnym przeciwności, w którym czają się anarchistyczne organizacje?
Deryn i Alek poznają na powierzchni (tak – większość akcji dzieje się nie na pokładzie Lewiatana) przede wszystkim śliczną, mądrą, sprytną i dzielną Lilit, a także jej ojca Zavena i babkę – Nanę. Ta trójka działa w Komitecie Jedności i Postępu, którego celem jest obalenie znienawidzonego władcy i przejęcie sterów rządu. Walka, jaka przyjdzie im stoczyć będzie krwawa i – niestety – nie wszyscy nasi przyjaciele wyjdą z niej obronną ręką.
Jednak to nie Lilit (chociaż bardzo ją polubiłam), ani tym bardziej zapoznany w Istambule amerykański reporter, Eddie Malone (kawał urwisa rządnego ploteczek, zupełnie jak dzisiejsi paparazzi) stał się moją ulubioną postacią w tej niesamowitej powieści. Najbardziej upodobałam sobie Bovrila – lemura przemyślnego, który wykluł się z jednego z tych, jakże pilnowanych przez doktor Barlow, jajek, o które na przemian dbali Deryn, Alek i Newkirk. Przemiłe zwierzątko całkowicie mnie rozkładało na łopatki – rozśmieszało, rozczulało i szokowało, a rysunki z jego podobizną okazały się wspanialsze jeszcze od pozostałych. Przemyślny stworek, nie ma co – bez niego wiele tajemnic pozostałoby… sekretami.
Wartka akcja, barwne postaci, wynalazki godne samego Tesli (o tak, i on się tutaj pojawia, chociaż nie tyle osobiście, co właśnie dzięki swym odkryciom), walki na morzu, lądzie i powietrzu, rozkwitające uczucia mocniejsze od przyjaźni – wszystko to napisane pięknym językiem zilustrowane przepięknymi rysunkami Thompsona – jednym słowem majstersztyk.
Zaledwie pięć błędów, które zauważyłam – nie sa w stanie w najmniejszym stopniu zmniejszyć wartości tej powieści, którą z czystym sumieniem polecam.