Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

niedziela, 31 sierpnia 2014

Londyńskie wakacje A.D. 2014 (Loncon3)



Tydzień minął już od naszego powrotu z brytyjskiej stolicy, półtora tygodnia odkąd zakończył się Loncon3, czyli tegoroczny Worldcon. Czas więc najwyższy, by opowiedzieć Wam o tych niesamowitych i pełnych wspaniałych chwil dziesięciu dniach.
Moja relacja dotyczy nie tylko samego konwentu, ale całego wyjazdu do Londynu, dowiecie się więc także, co mnie zachwyciło w tym mieście, co warto zobaczyć, a co można ewentualnie ominąć. Oczywiście – są to słowa całkowicie subiektywne, możecie się z moją opinią nie zgadzać, mieć swoje zdanie. Wszak – różne są gusta i nie wypada o nich ponoć dyskutować. Pragnę jednak podzielić się z Wami moimi wrażeniami z miasta powszechnie w Polsce znanego pod nazwą… Lądek Zdrój ;)
Lotnisko w Luton szybko poradziło sobie z przyjęciem gości z Polski, odprawa była miła i profesjonalna (choć zaliczyłam „masaż” na jednej z bramek). Choć musieliśmy trochę poczekać na autobus, by dojechać do Londynu (bardzo dużo chętnych, a kurs wypada jedynie raz na pół godziny, w związku z czym „załapaliśmy się” dopiero na trzeci z kolei), wszystko poszło zgodnie z planem i dotarliśmy na miejsce, gdzie przesiedliśmy się na metro. Och, londyńskie metro. Paryskim byłam dotąd zachwycona, ale przyznaję, że londyńskie urzekło mnie jeszcze bardziej – a to dlatego, że w dużej części (przynajmniej te linie, z których korzystaliśmy) jeździ częściowo tylko pod ziemią, a częściowo na powierzchni, dzięki czemu: nie miałam problemów z podróżowaniem w ciemności i poczuciem, że mam nad sobą całe miasto, a poza tym mogłam w czasie podróży oglądać miasto, które jest naprawdę olbrzymie.
Metro ma jeden minus… Koszty przejazdu są po prostu zabójcze. Nawet dla miejscowych, a co dopiero dla nas, przyjezdnych z niezbyt bogatych krajów. Na szczęście była możliwość zakupienia biletów tygodniowych i to już w Polsce, dzięki czemu troszkę oszczędziliśmy (przyjemność podróżowania po Londynie w ciągu tych dziesięciu dni wyniosła około 400 złotych na osobę…). Kiedy jednak przyszło nam dwukrotnie kupić jednorazowe bilety, mile się zaskoczyliśmy. Otóż na każdej stacji metra są biletomaty, a przy nich stoi pracownik, który pomaga niezbyt „ogarniętym” klientom zorientować się, co i jak. Już po samym błądzącym wzroku potrafił poznać, że jesteśmy pierwszego dnia trochę zagubieni, pomógł, doradził, wytłumaczył rzeczowo i cierpliwie, jakie bilety kupić, jak działają, ile zapłacić, gdzie pójść dalej. Po prostu wyższa klasa. Kiedy dodać do tego, że jadąc metrem na bieżąco słuchaliśmy informacji dotyczących każdych, nawet minutowych opóźnień na trasie, byliśmy na bieżąco informowani o zmianach (nawet na miesiąc wcześniej wiedzieliśmy, że na niedzielę planowane są remonty na naszej linii i że musimy podróżować inaczej)… Przepraszano nas nawet za hamowanie pomiędzy stacjami! Zupełnie inna kultura podróżowania.
W ogóle ludzie, których napotkaliśmy na swej drodze byli bardzo serdeczni, otwarci i chętni do pomocy.
Londyn przywitał nas… angielską pogodą. W ciągu zaledwie kwadransa ze trzy razy rozkładałam i składałam parasol, aż się znudziłam i postanowiłam moknąc. Moja długa za kostki spódnica zbuntowała się przeciw temu i niestety nie nadawała do założenia w kolejnych dniach. Uff, jak dobrze, że zawsze taszczę wszędzie dobrze zaopatrzoną walizkę ;)
Pierwszy pełny dzień w Londynie, czyli środę, rozpoczęliśmy od obejrzenia zmiany warty pod Pałacem Buckingham. Futrzaste czapy, czerwone uniformy, błyszczące złotem instrumenty zrobiły bardzo miłe wrażenie. Pogoda dopisywała, świeciło słońce, było dość ciepło, tylko tłum ludzi trochę przeszkadzał takiej niewysokiej istotce, jak ja. Musiałam się nieźle nagimnastykować, by cokolwiek zobaczyć, ale było warto.
Kolejne godziny spędziliśmy w British Museum. Zdecydowanie polecam Wam odwiedzenie go. Niestety nie udało nam się obejrzeć całości, choć byliśmy tam aż do zamknięcia – zostało nam jeszcze kilka sal. Jednak zarówno British Museum, jak i National Gallery, którą odwiedziliśmy kilka dni później – to miejsca, do których naprawdę warto zajrzeć i pokontemplować zebrane tam dzieła sztuki. W pierwszym – rzeźbę, sztukę użytkową i kilka nadzwyczaj ciekawych wystaw czasowych (m.in. teraz o chorobach, leczeniu i podejściu do chorób, jakie mają różne kultury i systemy religijne), a w Galerii – obrazy, m.in. „Słoneczniki” Van Gogha. W BM mogłam zobaczyć także maskę pośmiertną napoleona, wykonaną dwa dni po jego zgonie. Dla mnie było to niesamowite przeżycie, jako że Napo jest moim idolem od lat.
W czwartek rozpoczynał się konwent, więc by uniknąć długich kolejek i tracenia ważnych dla nas punktów programu, już w środę pojechaliśmy się akredytować. Nie zajęło nam to dłużej niż minutę i już byliśmy szczęśliwymi posiadaczami identyfikatorów oraz informatorów dotyczących konwentu. Czujnie ich strzegliśmy, jako że za wyrobienie duplikatu identyfikatora musielibyśmy, w razie zgubienia, czy kradzieży, zapłacić… 30 funtów (czyli około 160 złotych!).
Wieczorem, gdy zapadał zmierzch, a miasto rozświetliło się milionami świateł, podjechaliśmy nad Tamizę, obejrzeliśmy Tower, przeszliśmy się po Tower Bridge, zadumaliśmy na chwilę nad losem żołnierzy, którzy zginęli w pierwszej wojnie światowej, a na cześć których wokół Tower „posadzono” w ostatnim czasie 888.246 ceramicznych czerwonych maków. Wielka Brytania nie zapomniała o setnej rocznicy wybuchu Wielkiej Wojny.
Londyn nocą jest urokliwy i nastraja bardzo pozytywnie. Te wszystkie światła, ludzie spacerujący w parach i grupkach, śmiechy dochodzące przez otwarte drzwi pubów. Miasto żyje przez całą dobę.
Do ExCeLa, w którym odbywał się Loncon3 dojechać można DLR, czyli linią kolejową, która powstała w celu ułatwienia transportu pomiędzy konkretnymi dokami na kanale. Do dzisiaj wyraźnie widać, że okolica była portowa, zostało mnóstwo zabudować z dawnych czasów. Z ExCeLa rozpościera się przepiękny widok na cały kanał i jego okolice, można też zrobić sobie bardzo przyjemny spacer nad kanałem, co któregoś dnia uczyniłam. ExCeL jest budynkiem naprawdę potężnym i nowoczesnym pod każdym względem, co wcale nie razi w połączeniu ze starą portową zabudową. W ogóle cały Londyn tak jest zagospodarowany, że nowe i nowoczesne stoi obok starego i klasycznego, a nie tylko nie razi, ale wręcz pięknie się komponuje. Bardzo mi się takie zagospodarowanie przestrzeni miejskiej podobało. Dodatkowo jeszcze nie spodziewałam się, że brytyjska stolica jest taka zielona, że tyle tam skwerków, parków, drzew, wszędzie w oknach stoją doniczki i skrzyneczki z kwitnącymi kwiatami, nawet na latarniach porozwieszano bujnie kwitnące rośliny. Bardzo urokliwe i klimatyczne.
Wracając do ExCeLa – budynek ma zaplecze na bardzo wysokim poziomie, odpowiadające wszelkim potrzebom i wymaganiom początku XXI wieku. Sale są przestronne, wygodne, zaopatrzone w sprzęty audiowizualne, klimatyzowane. W każdej przygotowano specjalne miejsca dla osób niepełnosprawnych i takich, które mają jakikolwiek problem z poruszaniem się. Można też było wynająć specjalne wózki, które ułatwiały pokonywanie dużych dystansów (na długości ExCeLa znajdują się aż trzy stacje DLR). Do tego mnóstwo restauracji, kafejek, sklepików. Dużo ubikacji. Darmowe połączenie z Internetem. Żyć, nie umierać. Jedyne zastrzeżenie – za mocno podkręcona klimatyzacja sprawiała, że marzłam nie tylko na zewnątrz (jako, że mieliśmy typowo angielską pogodę przez większość pobytu), ale i w środku.
Na czterech poziomach, w wyznaczonych sektorach miały miejsce się prelekcje, dyskusje panelowe, wystawy, przedstawienia, konkursy. W piątek odbył się wspaniały koncert orkiestry filharmonii. Zagrali członkowie Londyńskiej Symfonii, Filharmonii Królewskiej oraz Filharmonii Londyńskiej, zaśpiewała Sarah Fox (sopran), a dyrygował Keith Slade. Usłyszeliśmy m.in. tematy z „Supermana”, „Doktora Who”, „Star Treka” i „Gwiezdnych wojen”. Naprawdę niezapomniany wieczór.
Swoje prace w strefie artystycznej wystawili m.in. Chris Foss, Chris Achilleos, Bruce Pennington, Jim Burns i Sophie Klesen. Poza tym, że można było podziwiać obrazy i grafiki kilkudziesięciu artystów – można było je również zakupić (licytacja). Niestety ceny były, jak na moją kieszeń, za wysokie, cieszę się jednak niezmiernie, że miałam okazję obejrzeć tyle wspaniałych dzieł.
Na Loncon zaproszono całe grono znamienitych gości, a wśród nich Johna Clute’a, Malcolma Edwardsa, Chrisa Fossa, Stephena Baxtera, Adriana Tchaikovsky’ego oraz Georga Martina  – tak, tego od „Gry o tron”. (Jednym z gości honorowych był Iain M. Banks, który niestety zmarł w zeszłym roku, w związku z czym na Londonie uczczono jego pamięć.) Można było ich wysłuchać, porozmawiać, otrzymać autograf, a nawet wypić kawę. Z wielką radością udałam się po autografy do Stephena Baxtera, Ann i Jeffa Vandermeerów, Iana Watsona i Briana W. Aldissa (który w czasie konwentu obchodził swoje 89. urodziny). 
Razem z Michałem ustawiliśmy się też w długiej kolejce do G. Martina. To było prawdziwe wyzwanie, ponieważ musieliśmy się tam stawić dwie godziny – wcześniej byliśmy gdzieś pomiędzy trzecią a czwartą dziesiątką, a Autor przyjął jedynie 200 osób, później kolejka została zamknięta. Każdemu podpisywał tylko jedną książkę, więc możemy się uważać za szczęściarzy. U niektórych Autorów były ograniczenia ilościowe, u innych nie. Nieraz były to np. trzy, czy dwie pozycje. Tak samo u Artystów. Zdobyliśmy jednak naprawdę pokaźną ilość autografów (ja chyba 10, Michał – 70).
Kilka książek kupiłam (Michał znacznie więcej). No dobrze, nie kilka – słownie dwie. Kolejne dwie dostałam od Autorki, Amandy Bridgeman (plus jednego ebooka). Poza tym obłowiłam się całkiem pokaźnie w ciągu ostatnich dwóch dni. W wiosce fanowskiej przez cały czas trwania konwentu znajdowała się „biblioteka”. Można było wybrać książki z naprawdę pokaźnych zbiorów, pożyczyć, usiąść przy jednym z kilkunastu chyba stolików i spokojnie poczytać. Od niedzielnego popołudnia, książki te można było ze sobą zabrać do domu i już nie oddawać. W ten sposób znowu powiększyłam swoje zbiory, m.in. o „Santaroga Barrier” Franka Herberta i wybór najlepszych opowiadań Murraya Leinstera (którego opowiadanie „Piaszczysta planeta” niedawno tłumaczyłam; teraz pracuję nad kolejnymi dwoma tekstami tego Autora).
Wzięliśmy również udział w tanecznych wydarzeniach: Swing Dance i Regency Dance (tu jedynie jako widzowie) oraz w Maskaradzie. Muszę przyznać, że polskie maskarady wypadają jednak znacznie lepiej i ta londyńska nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Patrząc na przebrania niektórych osób na konwencie, spodziewałam się zobaczyć na scenie znacznie więcej. W ogóle takie moje przemyślenie w kwestii strojów – stosunkowo mało osób jak na tak duży konwent w ogóle było przebranych. Z czego to wynika? Nie jestem do końca pewna. Może chodzi o to, że w Stanach i niektórych krajach Europy istnieją konwenty poświęcone cosplayowi i to tam można zobaczyć najciekawsze przebrania. W porównaniu jednak do np. Pyrkonu – pod tym kątem Loncon nie wypadł najlepiej.

Na Worldconach od lat przyznawana jest jedna z najbardziej prestiżowych nagród za utwory fantastyczne, czyli Hugo Award. Nazwa jej pochodzi od Hugo Gernsbacka, założyciela magazynu „Amazing Stories”. W tym roku przyznano jednak nagrody nie tylko za rok 2013, ale również za… 1938 – nazwane Retro Hugo. Uroczyste gale miały miejsce w piątek i w niedzielę. Szczególnie w pamięć zapadnie mi na długie lata właśnie ceremonia przyznania Retro Hugo. Z dwóch powodów – po pierwsze dlatego, że jedną z nagród otrzymał sir A. C. Clarke (uroniłam łezkę), po drugie dlatego, że gala była fantastycznie wyreżyserowana i przygotowana w klimacie schyłku lat ‘30 (wykorzystanie fragmentów „Wojny światów” to po prostu fenomenalny pomysł!). Nie wymienię wszystkich zwycięzców, odeślę Was do list: Hugo za 2013: http://www.loncon3.org/index.php; Retro Hugo: http://www.loncon3.org/1939_retro_hugo_results.php.
Ogólny klimat konwentu, z mojej perspektywy, był bardzo pozytywny. Ludzie uśmiechali się do siebie, pomagali sobie, szczególnie kiedy widzieli, że ktoś miał przy identyfikatorze przyczepioną informację, że to jego pierwszy Worldcon. Co od razu rzuciło mi się w oczy, to to, że średnia wieku była znacznie wyższa niż na wszystkich konwentach, w których dotychczas uczestniczyłam. Brakowało tzw. gimbazy (co mi, osobiście, bardzo odpowiadało). Wynika to z pewnością z faktu, że taki międzynarodowy konwent jest dużo droższy. Już sam przelot do Wielkiej Brytanii nie należy do najtańszych, a i akredytacja była dość kosztowna.
Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na kilka punktów programu, które z takich, czy innych względów na wspomnienie zasługują specjalnie i które na długo zapadną mi w pamięć. Nie sposób po prostu omówić tu wszystkiego, bo któż chciałby czytać kolejne kilka stron…
Na początek więc czwartkowy panel „The Domestication of Spock”, w którym udział wzięli Jude Roberts, Nick Hubble, Mary Anne Mohanraj i Justina Robson. Zastanawiali się nad koniecznością udomowienia „potworów” w literaturze i filmie (a także życiu codziennym) i powodami, jakimi kierują się autorzy, by mniej lub bardziej zmieniać swe postaci z przerażających – a czasem odrażających – potworów w domowych i potulnych partnerów na całe życie. Bardzo ciekawy temat, który chyba dotąd na polskich konwentach się nie pojawił.
Wzięłam udział również w dwóch punktach programu dotyczących języka. Na panelu „Uniwersal Language: Good Or Bad?” Bettina Beinhoff, Aliette de Bodard, Anna Feruglio Dal Dan, Jesi Pershing i Michael Burianyk próbowali odpowiedzieć sobie na pytania, czy wprowadzenie uniwersalnego języka byłoby dobre dla ludzi i w ogóle możliwe oraz czy miałby to być język pomocniczy, czy może miałby się stać podstawowym, a z czasem natywnym dla wszystkich Ziemian. Dyskutanci nie byli zgodni co do powyższych kwestii, dzięki czemu ta godzina była naprawdę pasjonująca. Udało mi się również dostać na eksperyment prowadzony przez Bettinę Beinhoff z Anglia Ruskin University. Dotyczył on tworzenia języków sztucznych oraz rozpoznawania języków – podobieństw między nimi, różnic, sposobów budowania i odbierania przez słuchaczy. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, choć przyznaję, że dla mnie trochę… dołujące. Miałam duży problem z rozpoznaniem słuchanych języków i właściwie pewna jestem, że dobrze rozpoznałam jedynie… klingoński.
Kolejne dwa punkty, na które warto było się udać dotyczyły steampunku i Urban fantasy. Oba panele zostały rewelacyjnie poprowadzone przez Gillian Redfearn. Naprawdę sporo dowiedziałam się o obu tych gatunkach i skomponowałam niekrótką listę pozycji, z którymi ponoć naprawdę warto się zapoznać. Lista książek do przeczytania nieustannie rośnie, szkoda tylko, że czasu jeszcze nie potrafię odpowiednio rozciągnąć…
Piątkowe i sobotnie przedpołudnia poświęciłam dwóm panelom dotyczącym religii. Na jednym z nich goście dyskutowali o wpływie religii na sf i fantasy, na to, jak jest przedstawiana w fantastyce, ile fantastyka z niej czerpie; na drugim zaś zastanawiali się nad jej przyszłością w świecie coraz bardziej zlaicyzowanym i rozwiniętym naukowo i technologicznie.
Bardzo ciekawa była również dyskusja na temat przenoszenia literatury na mały ekran. Wzięli w niej udział ludzie, którzy zetknęli się w swej pracy z tymi właśnie mediami – piszą powieści, komiksy, scenariusze odcinków seriali. Niewiarygodne jak różnymi prawami rządzi się pisanie przykładowo opowiadań od pisania scenariuszy i jak trudne jest przeniesienie tekstów pisanych na ekran telewizora.
Byłam bardzo ciekawa krótkiego wykładu na temat statków kosmicznych zainspirowanych prozą sir Arthura C. Clarke’a (dla tych, którzy nie wiedzą – jestem jego ogromną wielbicielką i to dzięki jego twórczości w ogóle zainteresowałam się fantastyką). Dwudziestominutowa prelekcja zaowocowała kolejną listą pozycji do przeczytania, choć przecież Clarke’a czytam od lat i mam już za sobą kilkadziesiąt powieści. Bardzo dziękuję Kelvinowi Longowi za jego niezmiernie ciekawe spojrzenie na temat i za to, że mogłam choć przez chwile posłuchać o moim ulubionym Autorze. Cieszę się, że na Lonconie pojawili się przedstawiciele Institute for Interstellar Studies, dzięki którym mogłam zrobić sobie zdjęcie z… Monolitem.
W poniedziałek wybrałam sobie jedynie dwa punkty programu, oba jednak zdecydowanie zasługują na wspomnienie. Z okazji dziesiątej rocznicy pojawienia się na ekranach nowej wersji serialu „Battlestar Galactica” półtorej godziny poświęcono na odczyt trzech prezentacji dotyczących tego, co w tym okresie działo się wokoło kultowego już serialu. Tematy dotyczyły nowego spojrzenia na space operę, gry planszowej powstałej na bazie serialu oraz social media i subkultury celebrytów. Po odczytach doszło do dyskusji. Z sali padało mnóstwo ciekawych pytań dotyczących „BSG”, które pozwoliły mi na nowe spojrzenie na ten, bardzo przeze mnie lubiany (i oglądany już dwukrotnie) serial. Kto ma ochotę zagrać ze mną w battlestarową planszówkę (i ma grę, ponieważ swojej nie posiadam)?
Zakończyłam Loncon3 panelową dyskusją dotyczącą… prawa w literaturze fantastycznej. Zupełnie się nie spodziewałam, że dyskusja wkroczy na takie tory, na jakie wkroczyła i że można znaleźć tyle prawnych problemów do rozwikłania w literaturze tego gatunku. Z pewnością bliżej jeszcze się temu zagadnieniu przyjrzę i zwrócę na nie uwagę w czasie czytania kolejnych pozycji fantastycznych.
Kończąc konwent fantastyczny, udaliśmy się do Muzeum Nauki, wszak bez nauki nie ma sf. Gorąco polecamy to niesamowite, w dużej mierze interaktywne miejsce. Fakt, że poświęcają jedną gablotę A. C. Clarke’owi, a inną modelowi statku Enterprise jest dodatkowym atutem, taką… wisienką na torcie.
Słońce świeci, deszczyk nie pada, białe obłoczki wędrują po błękitnym niebie i nawet przenikliwy chłód nie jest w stanie odebrać nam radości ze spaceru po Londynie. Docieramy do Trafalgar Square, podziwiamy kolumnę Nelsona, fasadę National Gallery, do której za chwilę wejdziemy. Przed budynkiem mnóstwo atrakcji dla turystów i tylko jakoś razi taki wielki niebieski kogut na postumencie. Chociaż… kolor ma taki, jak moje paznokcie u stóp, więc powiedzmy, że go toleruję ;)

Po zwiedzeniu Galerii udajemy się jeszcze wieczorową porą, by zobaczyć Big Bena, Parlament i Westminster Abbey oraz Downing Street. Deszcz jednak trochę pokrzyżował nam plany, choć i tak warto było zobaczyć te wielkie dzieła sztuki pięknie podświetlone. Szybciej jednak, niż byśmy chcieli, wracamy do domu.
Wtorek, coraz bardziej odczuwamy koniec wakacji i fizyczne zmęczenie. Najpierw poszliśmy pod siedzibę MI5 – o tej chwili marzyłam od czterech lat, jestem szczęśliwa, że się udało.
Wracamy jednak do Big Bena, oglądamy budynki w dziennym świetle. Tym razem liczymy na słoneczną pogodę, ale… cóż, Londyn, znów pada. W planach mamy jeszcze Katedrę Westminsterską, Katedrę św. Pawła, Temple. W końcu wyszło słońce i troszkę się ociepliło. Wędrujemy miastem i podziwiamy je. Jestem Londynem coraz bardziej zauroczona. Frytki w Macu smakują, jak w każdym miejscu na świecie. Chyba nigdy nie leżały obok ziemniaków, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Najważniejsze są widoki.

W Londynie trwa ciekawa artystyczna akcja, którą śledzimy od kilku tygodni. Mieliśmy plan, udało nam się go zrealizować nawet z bonusami. O co chodzi? Różni artyści stworzyli bardzo ciekawe ławki, inspirowane przede wszystkim literaturą (i kilka ogólnie kulturą). Są wyznaczone całe trasy, przy których te ławki stoją, a jest ich ponad pięćdziesiąt. Jest co oglądać i co podziwiać. Niektóre z nich to prawdziwe dzieła sztuki. Zobaczyliśmy prawie trzydzieści i nie żałuję bólu nóg, jakiego się nabawiłam w poszukiwaniu kolorowych ławek.
Środa – właściwie ostatni dzień, bo w czwartek rano czeka nas wyjazd na lotnisko. Pojechaliśmy do Greenwich. Ciekawe muzeum, choć nie wszędzie udało nam się wejść (część była płatna, a my mieliśmy pewne budżetowe założenia, w których trzeba się było zmieścić). Niesamowitym przeżyciem była możliwość „obmacania” meteorytu, który przyleciał na ziemię jakieś… 4,5 miliarda lat temu!
Dodatkowo punkt widokowy, na który się wdrapaliśmy dawał nam możliwość obserwowania przepięknej panoramy Londynu. Pogoda dopisała, swetry poszły w odstawkę, chodziłam w bluzce bez rękawka, słonko świeciło. Wokół zieleń parku, na horyzoncie całe miasto, pomiędzy drzewami hasały wiewiórki, które w ogóle się nas nie bały i podchodziły na wyciągnięcie ręki. Po prostu mały raj na ziemi. Aż żal było stamtąd wyjeżdżać.
Tate Modern, czyli muzeum sztuki współczesnej nie przypadło mi do gustu, ale też nie spodziewałam się, że będzie inaczej. Zupełnie nie rozumiem tych dziwnych prac, na których właściwie nie wiadomo, czego szukać. Nie znajduję ich głębszego znaczenia, nie zauważam piękna… Gust ma się swój i nic tego nie zmieni. Na całe muzeum jedynie jedna rzeźba i jeden plakat (no ej, Lenin z zeppelinem w tle – rewelacja!) przypadły mi do gustu, a reszta mogłaby w ogóle nie istnieć.
 
Kolejny spacer, tym razem brzegiem Tamizy, w poszukiwaniu ławek i chwili oddechu. Weszliśmy do kilku teatrów, zapoznaliśmy się z proponowanymi przez nie spektaklami. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia pod Globe Theatre i udaliśmy się powoli pod Old Vic Theatre, do którego kupiliśmy (jeszcze w Polsce) bilety na spektakl zatytułowany „The Crucible” przedstawiający historię sprawy czarownic z Salem. Główną rolę grał (a właściwie jeszcze przez dwa tygodnie gra) Richard Armitage, nie mogło więc mnie zabraknąć. Sztuka okazała się fenomenalna i polecamy ją każdemu, kto będzie miał okazję ją zobaczyć. Teatr zrobił na nas również bardzo pozytywne wrażenie, a sam RA… cóż, jak to Rysiu <3 Po spektaklu autografy, zdjęcia…
Ostatnia nocna podróż metrem, spanko i rano podróż powrotna na lotnisko, na którym spędziliśmy dość znaczną część dnia. Późnym popołudniem w czwartek dotarliśmy do domu, do Janek. Zadowoleni, bardzo bardzo szczęśliwi, z mnóstwem wspomnień i wieloma łupami w naszych ciężkich walizach (moja w drodze powrotnej ważyła pięć kilo więcej niż w tamtą stronę). Zmęczeni i pozytywnie zakręceni. A w domu czekały na nas kolejne niespodzianki, ale to już zupełnie inna historia…
Podsumowując – Loncon3 uważamy za bardzo udany konwent, a cały wyjazd do brytyjskiej stolicy za wspaniałe wakacje. Piękne, zielone miasto, które w wysmakowany sposób łączy klasykę i tradycję z nowoczesnością, mili i serdeczni ludzie, zieleń i (wbrew temu, przed czym nas ostrzegano) bardzo smaczne jedzenie. Totalnie zakochałam się w angielskich czekoladkach. Minusy? Pogoda mogłaby być lepsza, choć nie mogę narzekać – zmoczyło nas właściwie tylko raz, reszta to były mżawki. Drogo, bardzo drogo, ale i tak wrócimy.
Na koniec jeszcze chciałam podziękować Andrei i Amitowi, którzy nas ugościli i znosili nasze nocne powroty i poranne wyjścia i dzięki którym w Londynie czuliśmy się właściwie jak w domu. Dziękujemy, Kochani <3

I jeszcze trochę zdjęć, których już nie zmieściłam w tekście, a którymi pragnę się z Wami podzielić: