Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

środa, 31 grudnia 2014

Zmiana kalendarza, czyli podsumowania i plany na przełomie 2014/2015

Jako, że w mojej ukochanej Australii nastał już Nowy Rok, postanowiłam zrobić podsumowanie 2014 kilka godzin wcześniej, zanim zegary na naszych wieżach wybiją północ, a nocne niebo rozświetli się setkami kolorowych świateł (choć w zasadzie jest już ciemno, a w Jankach co i rusz słyszę wystrzały).

Ogólnie rzecz biorąc, to literacko rok 2014 był po prostu wyśmienity. Blogowo – o niebo lepszy niż się spodziewałam. Wszystko to znacznie przerosło moje wszelkie oczekiwania i jestem bardzo, bardzo zadowolona ze wszystkich osiągnięć i zdarzeń związanych z szeroko pojętą literaturą, które miały miejsce w moim życiu w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy.

Z danych liczbowych: Przeczytałam takie mnóstwo książek, że nawet moje najbardziej szalone plany tego nie przewidziały. Mój spis ukazuje 133 pozycje (niestety, nie wszystkie udało mi się skończyć), ale nie obejmuje niektórych podręczników, których nie czytałam w całości. Zresztą tych, które przeczytałam od deski do deski również tam nie umieściłam.  Stron... 32.286!!! Liczba wejść na blogu zbliża się nieubłaganie do 30.000 i już nie mogę się doczekać tej chwili :)

Wzięłam udział w dwóch ciekawych wyzwaniach. Pierwsze z nich polegało na przeczytaniu książek, które po zliczeniu centymetrów ich grzbietów będą mierzyły tyle, ile mierzę ja. Wyzwanie nazywało się "Przeczytam tyle, ile mam wzrostu". Mierzę 157 centymetrów, a osiągnęłam pułap 218,3 cm. Myślę więc, że zadanie zostało wykonane :) Już zapisałam się na kolejną edycję na blogu http://dzosefinn.blogspot.com.

Drugie wyzwanie organizowane było przez właścicielkę bloga http://magicznyswiatksiazki.pl.Mój wynik w tym przypadku nie jest już tak oszałamiający – zaledwie 31 książek, które można zaliczyć jako fantastyczne. Czekam z niecierpliwością na roczne podsumowanie całego wyzwania, ponieważ zgłosiło się do niego wiele osób.

W pierwszej połowie 2014 udzieliłam również dwóch ciekawych wywiadów – jednego dla portalu Pomia, drugiego – Wydawnictwu Literackiemu Białe Pióro. Otrzymałam także Liebster Blog Award.

Nawiązałam mnóstwo wspaniałych kontaktów z wydawnictwami i autorami. Możecie ich zobaczyć na zdjęciach na prawym pasku bloga. Wszyscy oni wnieśli coś niesamowitego do mojego życia i dali mi szansę zapoznania się z wyśmienitą lekturą, a z niektórymi jestem w stałym prywatnym kontakcie, który owocuje wieloma interesującymi rozmowami. Dziękuję im za to serdecznie!

Kilkukrotnie zostałam poproszona o możliwość użycia moich recenzji, bądź ich fragmentów w celach wydawniczych. Takie wyróżnienie spotkało mnie ze strony wydawnictwa Zysk i S-ka, a także ze strony dwóch autorów – Brunona Wioski i Piotra Wesołowskiego. Dziękuję za zaufanie i docenienie mojej pasji-pracy.

Od początku 2014 podjęłam się również współpracy z wyśmienita ekipą blogerów tworzących akcję "Polacy nie gęsi i swoich autorów mają". Dzięki nim miałam okazję poznać kolejnych autorów, współtworzyć grupę ludzi promujących polską literaturę, brać udział w coraz szerzej zakrojonej akcji promocyjnej. Nasze gąski pracują aż para bucha z uszu, obejmując swym patronatem coraz więcej książek.

Jesienią natomiast rozpoczęłam współpracę z portalem Sztukater. Moje recenzje są od tej pory umieszczane na stronie http://sztukater.pl. Jednocześnie, jako redaktor mam dostęp do wielu ciekawych książek – a więc kolejne po autorach, wydawnictwach i Gąskach źródło, dzięki któremu moja domowa biblioteczna się powiększa.

W tym roku (który za chwilę zakończy się również w Polsce) podjęłam się założenia własnego konta na portalu http://lubimyczytac.pl, a także publikowałam przez pewien czas na Portalu pisarskim. Współpracuję również z kwartalnikiem "Świt ebooków" oraz dwumiesięcznikiem "Sofa". Dzięki nim poznaję tajniki pracy redakcyjnej, a moje recenzje nabierają bardziej profesjonalnej formy.

Z racji założenia fanpage'a, a także pojawienia się w szeroko pojętych social media (znajdziecie mnie m.in. na Google+, Pintereście i Twitterze) postanowiłam podszlifować nieco moje umiejętności graficzne. Na razie tworzę proste grafiki, służące do promocji nowych recenzji, a także konkursów. Nie poprzestanę jednak na tym, ale o tej sprawie za chwilę.

Zorganizowałam w 2014 roku trzy konkursy. Na razie jeden z nich jeszcze się nie zakończył. Przypominam więc, że można wygrać naprawdę fantastyczną nagrodę, której sponsorem jest wydawnictwo RW2010 (link do konkursu).

Na tym zakończę podsumowanie. W najbliższych dniach ukaże się jeszcze lista dziesięciu (ciekawe, czy się zmieszczę) najlepszych książek, które przeczytałam w 2014 roku. Niestety, nie udało mi się wyrobić z czasem. Miałam do wyboru przeglądanie recenzji i wybieranie top ten, albo napisanie kilku zaległych recenzji i wybrałam, jak wiecie, opcję numer dwa. Oczekujcie więc w pierwszych dniach stycznia zwycięzców tego mini-plebiscytu.

Plany na 2015? Oczywiście są, nawet całkiem skrystalizowane.
Jak już wspomniałam, zapisałam się na kolejną edycję wyzwania "Przeczytam tyle, ile mam wzrostu". Znalazłam również, co zresztą nie było trudne, bo grafika od jakiegoś czasu krąży po sieci, jedno bardzo ciekawe wyzwanie. Nie ma oficjalnej nazwy, nikt nie wie, kto je ogłosił, ale udzie się dopisują. Podjęłam się i ja, gdyż wydaje się mobilizujące, intrygujące i w niektórych kwestiach rzeczywiście jest prawdziwym wyzwaniem.

Mam w planie również nawiązanie kontaktów z kolejnymi wydawcami. Na razie na liście są trzy wydawnictwa, ale... cicho sza, jeszcze nie czas zdradzać ich nazwy. trzymajcie kciuki, by się udało. Szykuję się też bardzo poważnie na kolejne Warszawskie Targi Książki. Tym razem będzie Dune Fairytales pełną parą. Mam nadzieję, że do tego czau uda mi się wykonać ładny baner bloga, bo jego brak spędza mi sen z powiek.

Będą też kolejne konkursy. Może więcej filmików. Chciałabym urozmaicić dla Was content, ale zobaczymy, co z tego wyjdzie. Sama nie jestem przekonana do video-recenzji, więc raczej nie spodziewajcie się wielkiego zwrotu w tym kierunku.

Będę oczywiście dużo czytać, dużo publikować. Na blogu, na innych portalach, w pismach. Mam nadzieję, że nadal będą ukazywać się na blogu Dla każdego... coś dobrego wywiady z autorami (może nie tylko polskimi, zobaczymy).

To chyba na tyle. Osobiście jestem bardzo zadowolona z kończącego się roku i liczę na to, że kolejny będzie równie udany. Dziękuję wszystkim, którzy ze mną byli i zapraszam kolejne osoby do śledzenia wpisów na Dune Fairytales.

Szczęśliwego Nowego Roku!





Dosiego!

Szczęścia i spełnienia marzeń w nadchodzącym roku. Wiele wyśmienitych książek, wybitnych autorów i literackich wspomnień na całe życie! Niech się Wam dobrze wiedzie, moi Drodzy.
Zanim jeszcze zegary na ścianach i wieżach wybiją północ, niebo rozświetli się setkami świateł – szampańskiej zabawy, która nie zakończy się kilkudniowym bólem głowy, porywającej muzyki, bąbelków w kieliszkach, a przede wszystkim wyśmienitego towarzystwa. Dla tych, którzy chcą – towarzystwa literackich bohaterów. Najlepszego!



Ulica Abrahama – Joanna Łukowska

Wydawnictwo: RW2010
  Poznań 2013
ebook, format epub
Liczba stron: 128
ISBN: 978-83-63598-56-3










"Ulica Abrahama" Joanny Łukowskiej to ciepła i barwna historia o człowieku, który nie bał się mieć marzeń i za nimi podążać, choćby i na sam najdalszy kraniec świata. To opowiedziana z dużą dozą nostalgii "love & live story", która chyba nie może się nie podobać. Podróż przez życie, podróż zachwycająca, a jednocześnie trudna, bo marzyciele nie mają łatwo – nawet w książkach. 
Powieść podzielona została na dwie części. Akcja pierwszej z nich rozgrywa się w XIX-wiecznym Berlinie, drugiej zaś w Nowym Jorku (aż do czasów nam współczesnych). Zanim jednak przedstawiciele rodziny Zimmermanów przeniosą się na odległy i jeszcze trochę dziki ląd, w samym centrum Europy będzie się wiele działo. 
Gdy w żydowskiej rodzinie przychodzi na świat mały Abraham, nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak bardzo będzie się różnił od pozostałych członków szacownej i tradycyjnej familii. Ciekawy życia, marzyciel, przyjaźniący się na domiar złego ze Szkotem – agnostykiem prowadzącym księgarnię. To właśnie Angus McGregor stanie się życiowym przewodnikiem chłopca i to on zasieje ziarnko, które w przyszłości wykiełkuje i obrodzi w niesamowite talenty, a z samego Abrahama uczyni znanego na całym świecie... Nie zapędzajmy się jednak za daleko.
Rodzina, chcąc dobrze, wysyła chłopca na studia, znajduje mu żonę... Abraham jednak nie zamyka marzeń w szafie, a po głowie wciąż kołaczą się myśli dotyczące nieco tajemniczego dagerotypu. Nietypowy mężczyzna niespodziewanie znajdzie cichego sojusznika w swej pięknej i młodej małżonce. Czym bowiem jest mężczyzna bez wspierającej go kobiety?
Wzruszycie się do łez, a przy okazji poznacie ciekawą historię pewnego XIX-wiecznego odkrycia.
Nowy Jork okaże się kolejnym wyzwaniem dla Abrahama i jego potomków. Kilkoro z nich będziecie również mogli poznać bliżej. Szybko jednak Autorka przejdzie od dzieci Abrahama, do drugiego głównego bohatera powieści – także noszącego to imię. Buja on w obłokach jak jego przodek i ani myśli się ustatkować. Ma jakieś bliżej nieokreślone marzenia, kocha wolność, nie potrafi podejmować decyzji. Tylko prawdziwy wstrząs może coś zmienić. Czy będzie to śmierć ojca, z którym przez całe czterdzieści lat życia nie potrafił się zrozumieć? Czy to wystarczy, by – niemłody już – Abraham w końcu coś postanowił i wziął życie we własne ręce?
"Ulica Abrahama" to powieść tak wzruszająca, jak i pouczająca. Łukowska opowiada w niej o sile marzeń, przyjaźni, miłości, samotności, czasami wręcz obsesji. Wszystko to ubiera w piękne słowa, malując wspaniałe obrazy – zupełnie, jakbyśmy oglądali zbiór starych fotografii. Gdy połączyć ten fakt z treścią i zamiłowaniem Abrahama do tej dziedziny nauki – dostajemy niesamowicie wysublimowaną opowieść.
Dodatkowym atutem, szczególnie dla tych czytelników, którzy lubią książki z dużą ilością dialogów jest fakt, że w "Ulicy Abrahama" rozmowy głównych bohaterów mają szalenie wielkie znaczenie i są bardzo rozbudowane. To właśnie w wyniku dialogów podejmowane są najważniejsze decyzje,to właśnie szczere i długie rozmowy prowadzą do zmiany w dotychczasowym życiu, czasami to one są przełomowymi momentami całej historii.
Język Łukowkiej jest piękny i idealnie pasuje do czasów, o których ona pisze. Autorka potrafi budować klimat – zarówno fabuły, jak i dialogów. Jest pomysłowa i umie swoje pomysły idealnie wkomponować w tekst pisany.
Wydanie oceniam również bardzo pozytywnie. Właściwie nie mam co do niego żadnych zastrzeżeń. I jeszcze jako wisienka na czekoladowym torcie – przepiękna i klimatyczna okładka. Nic dodać, nic ująć.






Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa RW2010

wtorek, 30 grudnia 2014

Kazania na niedziele i święta w roku liturgicznym B – Wolfgang Raible

Wydawnictwo: Jedność HERDER
Kielce 2014
Oprawa: twarda
Liczba stron: 279
Tytuł oryginału: Predigten Fur die Sonn- 
und Feiertage im Lesejahr B
Przekład (z niemieckiego): Tomasz Tobolski
i Ryszard Zajączkowski
ISBN: 978-83-7660-995-9




Autor tej książki jest doktorem teologii, proboszczem i muzykiem kościelnym, a od 2005 roku – również duszpasterzem chorych w Stuttgarcie. Współpracuje z różnymi katolickimi czasopismami, a także jest autorem kilku książek z dziedziny homiletyki (czyli z działu teologii zajmującego się głoszeniem kazań).
Książkę podzielono na cztery części. Pierwsza z nich dotyczy Adwentu i okresu Narodzenia Pańskiego, druga – Wielkiego Postu i okresu Wielkiejnocy, trzecia zawiera kazania niedzielne w okresie zwykłym, a czwarta – na uroczystości: Trójcy Przenajświętszej i Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa (z polskiego na nasze – Boże Ciało), a także na święto Wszystkich Świętych. Łącznie znajdziemy tu aż 66 homilii.
Już od pierwszej strony wiedziałam, że będzie ciekawie. Ksiądz Raible jest bardzo przywiązany do baśni, bajek i powiastek i wykorzystuje je niemal przy każdej okazji. Potrafi odnaleźć odpowiednią anegdotę do każdego chyba czytania, a nawet Psalmu (Choć dopiero co wczoraj słyszałam, że nie głosi się kazań do Psalmów... Muszę to zbadać, bo temat wydaje się ciekawy.). Kazania, które proponuje w roku liturgicznym B (wydano również "Kazania..." na lata A i C) są jednocześnie zabawne, interesujące, zapadające w pamięć i mądre. Głęboko przemyślane i pięknie opowiedziane. Z pewnością niemała tu też zasługa tłumaczy, którzy przy okazji w wielu przypadkach tłumaczą zawiłości języka niemieckiego i zabawy słowem, jakie stosuje w swych homiliach Autor książki. Bardzo to pomaga w dokładnym zrozumieniu czytanych tekstów, które wówczas uzyskują dodatkową głębię.
Homilie proponowane przez księdza Raiblego są pełne życia. Takie, jak dzisiejszy świat – dynamiczne, dotykające bieżących spraw i problemów codziennego życia. Przyciągają niczym magnes, inspirują do głębszego poznania Pisma Świętego i tradycji Kościoła. Są swoistą zajawką, takim teaserem, który ma zachęcić do zajrzenia do Biblii, do wsłuchania się w Słowo Boże. W ciekawy i mądry sposób Autor pokazuje nam, że Święte Księgi Starego i Nowego Testamentu nadal są aktualne.
Niektóre z homilii intrygują, inne wzruszają. Z pewnością część z nich na dłużej zapadnie w pamięć, a do niektórych będę wracała. Ciągle w głowie siedzi mi np. historia o... wilku u żłobka, czy o wieszaniu na choince... namiotów. Głębokie teologiczne prawdy opowiedziane w piękny, baśniowy sposób sprawiają bowiem, że chętniej się do nich wraca i zdecydowanie lepiej rozumie. Szczególnie, gdy język jest przystępny i dynamiczny. Można wręcz powiedzieć, że kazania księdza Raiblego czyta się jak dobrą powieść.
Czy to książka jedynie dla kapłanów? Chyba jestem najlepszym przykładem na to, że odpowiedź jest przecząca. Myślę, że każdy, kto zabierze się za lekturę "Kazań...", zostanie przez tę książkę wchłonięty i nie będzie żałował ani chwili poświęconej na jej czytanie. W pewnych momentach miałam właściwie wrażenie, że ta pozycja jest dla takich świeckich, jak ja bardziej, niż dla kapłanów. Dlaczego? Ponieważ kazania proponowane przez księdza Raiblego są krótkie. Za krótkie chyba jak na niedzielną (czy tym bardziej, świąteczną) Mszę. Wydaje mi się również, że są bardziej dla młodych, niż starszych (choć tu mogę się bardzo mylić), a to ze względu na nowoczesny styl i sposób dopasowania się do dzisiejszego tempa życia. Tak, czy owak – warto się z "Kazaniami..." zapoznać.
Co do wydania nie mam właściwie zastrzeżeń. Twarda oprawa, grube kartki, materiałowa zakładka – same plusy. Z pewnością będę chciała się zaopatrzyć również w dwa pozostałe "zestawy" przygotowane na rok liturgiczny A i C.



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości portalu Sztukater



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:
 

Obrona rozumu – Wybór publicystyki – G. K. Chesterton

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2014
Oprawa: twarda
Liczba stron: 411
Przekład (z angielskiego): Jaga Rydzewska
ISBN: 978-83-64095-43-6





"Obrona rozumu" G. K. Chestertona to wybór esejów tego wybitnego angielskiego pisarza. Kończy się w ten sposób pewien cykl, którego wcześniejsze tomy nosiły następujące tytuły: "Obrona świata", "Obrona człowieka" i "Obrona wiary". Dla wyjaśnienia dodam, że żadnego z nich nie miałam jeszcze okazji czytać, choć do dzieł Chestertona zabierałam się już od dłuższego czasu.
Jakie więc są moje wrażenia z lektury "Obrony rozumu"?
Jak wspomniałam (co zresztą wynika z podtytułu), książka jest zbiorem publicystyki, przede wszystkim z lat 1930-1936. Można tu znaleźć zarówno całe eseje, jak i ich fragmenty, czy skróty.
Tekstów jest naprawdę dużo, bo aż 95. Poruszają przeróżne problemy, jedne są dłuższe, inne krótsze. Wszystkie jednak napisane inteligentnie, wręcz błyskotliwie, czasem z dużym poczuciem humoru, zawsze zaś z szokującą spostrzegawczością zjawisk, co cechuje Chestertona.
O czym pisał Chesterton w latach 30 ubiegłego stulecia (choć zaznaczam, że niektóre eseje pochodzą z lat 50, a nawet 70)? O moralności, historii, przyszłości. O bluźniercach, bigoterii i przemijaniu. O kulturze, narodach Europy, wolności, kobietach i amerykańskim ideale. W końcu o reliktach średniowiecza, smaku życia i niepraktycznej edukacji. O tej ostatniej, wydawało mi się, szczególnie często wspominał. Odnoszę wrażenie – i na podstawie tego wyboru esejów trudno raczej mieć inne zdanie – że Chesterton był bardzo krytyczny wobec tego, co ówcześni mu ludzie uważali za postęp kultury. Dostrzegał, że zabija on różnorodność, prowadząc do sztucznej unifikacji. Ogromy wpływ na to ma system edukacyjny, którego Autor zdaje się zdecydowanym krytykiem. Czy jednak daje receptę na "złoty środek"? Nie wiem, ja takiego w jego esejach nie znalazłam.
W trakcie lektury, niczym gromy z jasnego nieba, spadały na mnie cytaty warte zapamiętania. Może mieliście już okazję się z nimi zapoznać w moich kanałach social media. Jeśli nie, to serdecznie zapraszam. Słowa Chestertona warto poznawać i nad nimi rozmyślać. Zgłębienie tej lektury pozwoliło mi dostrzec pewne zjawiska, z których niby zdawałam sobie sprawę, ale które uważałam za marginalne i niewiele znaczące we współczesnym świecie. Dzisiaj wydają mi się zdecydowanie bardziej istotne i sądzę, że każdemu przydałoby się poświęcić trochę czasu na ich przemyślenie.
Zarzuty stawiane przez jemu współczesnych, które dotyczyły wiary, Kościoła, katolicyzmu – odpiera Chesterton logicznie i brawurowo. Trudno dalej polemizować z jego argumentami. Szkoda, że jest tak słabo znanym pisarzem (przynajmniej w Polsce).
Książka wydana została w twardej oprawie, jest bardzo ładna. Drobiazgowo zadbano o szczegóły, dzięki czemu druk jest miły dla oka. Niestety trochę gorzej tym razem z korektą. Znalazłam więcej błędów niż zwykle w pozycjach wydawanych przez Frondę. Niby niedużo, ale jednak w przypadku niektórych wydawnictw ma się bardzo wysokie wymagania – wszak sami tak wysoko postawili sobie poprzeczkę. Poza tym jednak nie mam żadnych zastrzeżeń. O dziwo też, choć jest to książka raczej naukowa, czyta się ją szybko i przyjemnie.






Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Będzie się działo

Nieuchronnie zbliża się ostatnia karta w kalendarzu. Czekam na nowy kalendarz, choć jakoś nie chce on do mnie dotrzeć. Będę cierpliwa jeszcze do niedzieli, od poniedziałku pojawi się problem. W każdym razie – 2015 tuż, tuż i czas najwyższy rozejrzeć się za ciekawymi wyzwaniami. Teraz przedsmak, za kilka dni będzie informacja szersza, pojawią się banery wyzwań, a także podsumowanie wyzwań z 2014 roku. Mam nadzieję, że się Wam spodobają :)
To teraz takie małe co nieco znalezione "w Internetach". Nie wiem, kto ogłosił, czy gdzieś się należy zgłosić... Kompletny chaos. Ale chaos tak ciekawy, że podejmuję rzuconą rękawicę. Trzymajcie kciuki!



wtorek, 23 grudnia 2014

Wesołych Świąt

 

Jak obyczaj każe stary,
według przodków naszej wiary,
pragnę złożyć Wam życzenia
w dniu Bożego Narodzenia.
Niech ta gwiazdka betlejemska,
co przyświeca nam o zmroku
doprowadzi Was do szczęścia
w nadchodzącym Nowym Roku.

 

 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

W drodze do domu – Levi Henriksen

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2014
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 467
Tytuł oryginału: Hjem til jul
Przekład (z norweskiego): Iwona Zimnicka
ISBN: 978-83-7785-574-4





Już na pierwszy rzut oka zostajemy wciągnięci w świąteczny nastrój. Okładka urzeka i podpowiada, byśmy zagłębili się w wygodny fotel, najlepiej z kubkiem gorącego kakao i pierniczkami. W dużej ilości, ponieważ książka do cienkich nie należy i choć czyta się ją bardzo dobrze, to lektura zajmuje sporo czasu.
Rzetelnie ostrzegam – "W drodze do domu" to nie przesłodzone opowiastki, jakie znane są nam z telewizji, to nie tańczące wokół choinki dzieci, to nie Święty Mikołaj z Rovaniemi, ani czerwononosy renifer Rudolf. Henriksen pokazał prawdziwe życie – w świątecznej oprawie, ale bardzo realne. Może nawet oprawa jest złym określeniem. W niektórych opowiadaniach bowiem Boże Narodzenie zdaje się raczej tłem, czy po prostu momentem, w którym bohaterowie dostrzegają, jak bardzo poplątane są ścieżki ich życia.
Po kolei jednak. "W drodze do domu" to niemalże pięćset stron opowiadań. Autor podzielił je na dwie części, choć nie do końca potrafię wyjaśnić, z czego ten podział wynika. Historii jest łącznie dwadzieścia pięć i wszystkie opowiedziane są przez pierwszoosobowych narratorów. Uważam, że taki zabieg jest bardzo udany – narrator, każdorazowo, jest nie tylko obserwatorem wydarzeń, ale także jego głównym bohaterem. Dzięki temu staje się bliższy czytelnikowi, łatwiej się z nim zżyć, zrozumieć jego postępowanie, jego historię. Jego, bądź jej, ponieważ Henriksen nie ogranicza się w żadnym razie do pisania tylko jako mężczyzna. 
Wraz z Autorem i jego bohaterami przenosimy się do mroźnej Norwegii, która, wbrew pozorom, nie zawsze jest biała na Boże Narodzenie. Poznajemy niektóre ze świątecznych zwyczajów. Na początku miałam duży problem z tym, by przyzwyczaić się do żeberek, klopsików i kwaszonej kapusty, serwowanych w ramach wigilijnej wieczerzy. Przyzwyczajona do dań postnych i do tego, że żeberka są najlepsze w lecie, z grilla, z piwem – czułam się bardzo nieświątecznie przy tych norweskich stołach. Z czasem jednak jakoś przestało mi to przeszkadzać i nawet uznałam, że takie dania są ciekawe. Wszak wszystko zależy od tradycji.
Dużą rolę w opowiadaniach Henriksena odgrywa religia. Nie powinno to niby dziwić, skoro cała książka traktuje o Bożym Narodzeniu, a jednak mile zaskakuje pośród tych wszystkich lektur i filmów, które serwują nam zupełnie zeświedczony obraz Świąt. U Henriksona, a raczej w życiu stworzonych przez niego bohaterów, wiara ma duże znaczenie i często wspominają oni o codziennej modlitwie, czy chodzeniu na msze (szczególnie na pasterkę). Czyżby w Norwegii pisanie dobrych literacko tekstów, które na do datek się sprzedają nie stało w opozycji z otwartym przyznawaniem się do wiary?
Jak już pisałam, "W drodze do domu" to nie cukierkowe, lukrowane domki, w oknach których migają choinkowe lampki, a w salonach których czas spędzają szczęśliwe rodziny. Życie pisze różne scenariusze. Życie bywa słodko-gorzkie, czasem z posmakiem kwaszonej kapusty. Na stronach książki spotkamy więc wiele osób, które stanęły na rozdrożu. Przed nimi wybór. Czasem niebezpieczny zakręt. Czy się odważą na kolejny krok i co on przyniesie? Mężczyzna, który porywa własną córeczkę, by móc spędzić z nią Wigilię. Starszy człowiek, który wylądował w domu starców i jest tam poniżany. Pani pastor, która chyba straciła w dużej mierze swoją wiarę. Chłopiec, który po to, by przypodobać się swej szkolnej sympatii, potrafi wyrzec się Świąt. I wiele innych, równie barwnych, a jednocześnie zwyczajnych postaci znajdziecie w tej książce.
Już po lekturze pierwszego opowiadania wiedziałam, że ten zbiór jest zupełnie inny od wszystkich dotychczas przeze mnie czytanych książek bożonarodzeniowych. Czasami pełen miłości i radości, innym razem wstrząsający i brutalny. Nigdy nie wiemy, czy opowiadanie zakończy się pozytywnie, czy nie. Zresztą, co znaczy pozytywnie? To sprawa subiektywna, choć stwierdzenie takie może na początku dziwić.
Henriksen ma prawdziwy talent, by o rzeczach zwyczajnych i codziennych pisać w sposób, który ujmuje za serce i zmusza do głębokiej zadumy. Dlatego książkę czyta się wolno – to nie krótkie powiastki, które można przeczytać ot tak, pichcąc świąteczny obiad, czy w przerwie pomiędzy lepieniem pierogów a smażeniem karpia. Jego utwory są głębokie, nieraz bardzo trudne, poruszają tematy, które są raczej tabu w takich zbiorach. 
Czy w ogólnym rozliczeniu "W drodze do domu" to zbiór optymistyczny? Szczerze mówiąc, nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Z pewnością jest to lektura, z którą warto się zapoznać. Choćby po to,  by zrozumieć, że te kilka dni w roku dla jednym może okazać się ostatnią szansą, dla innych czasem szczęścia, a dla jeszcze innych – to takie same dni, jak każdy dzień w roku, trudne, bolesne, samotne. 
Świetna redakcja i korekta są dodatkowym plusem tego wydania.
Na koniec jeszcze tylko wspomnę, że na podstawie książki, w 2010 roku, został nakręcony film pod tym samym tytułem. Nie widziałam go i na razie nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak można było przenieść te 25 opowiadań na ekran. Chyba jednak skuszę się i spróbuję go zdobyć. To może być bardzo ciekawe doświadczenie.





Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Zysk i S-ka

Książka przeczytana w ramach Wyzwania

Opowieści wigilijne – Charles Dickens

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2014
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 264
Tytuł oryginału: A Christmas Carol. In Prose.
Being a Ghost Story of Christmas The Haunted Man
and the Ghost's Bargain
Przekład (z angielskiego): Jerzy Łoziński
Ilustracje: John Leech (oryginalne)
ISBN: 978-83-7785-293-4







Z "Opowieściami wigilijnymi" Dickensa – śmiem twierdzić – każdy się w jakiś sposób zetknął. Książka została wydana niemalże 170 lat temu i nadal zachwyca. Czym? Naturalnością narracji, pięknym językiem, elegancją wiktoriańskiej Anglii, magią Świąt i ciepłem bijącym z każdej niemal strony (pomijając te, gdy przenikliwy mróz chwyta za serce, jak np. w chwili, kiedy stoimy nad grobem głównego bohatera).
Zacznijmy jednak od początku – dla tych, którzy jakimś dziwnym trafem nie widzieli żadnego filmu, a i książka nie przeszła przez ich ręce (choć naprawdę trudno mi w to uwierzyć). Mroźna zima, śnieg wokoło, przedświąteczna gorączka, a w tym tłumie rozentuzjazmowanych ludzi, którzy cieszą się ze zbliżającej się Wigilii – Scrogge. Ebenezer Scrooge – bogaty przedsiębiorca, dla którego jedyną cnotą jest bogactwo, a przelicznikiem wszystkiego – pieniądz. Wszystko w księgach musi się zgadzać, na wszystkim należy oszczędzać, a świąteczne nastroje oczywiście temu nie sprzyjają. Dzieci oczekujące na prezenty, dorośli z utęsknieniem myślący o świątecznym indyku i puddingu, grom organizacji charytatywnych, które w grudniu zbierają datki na co biedniejszych mieszkańców Londynu. O nie! To nie jest klimat dla Ebenezera. On czegoś takiego nie uznaje – Święta są niepotrzebną bzdurą (słynne już "humbug", które w nowym wydaniu pozostawiono bez tłumaczenia) i jedynie generują koszty.
W kantorku Scrooge’a pracuje Bob Cratchit – ojciec licznej rodziny – który zarabia przysłowiowe grosze. Marznie przy pulpicie i marzy o tym, by choć odrobinę rozpalić w kominku, jednak szef się na to nie godzi. Świąteczną atmosferę próbuje wprowadzić do życia swego wuja również Fred, jego bratanek – niestety od lat bezskutecznie.
Wszystko to ma się wkrótce zmienić za sprawą pojawienia się w domu Ebenezera… duchów. Najpierw odwiedza go upiór jego – dawno już zmarłego – wspólnika, Jakuba Marleya i przepowiada mu równie ciężki los w zaświatach, jeśli nie zmieni swego życia i nie przestanie wszystkiego przeliczać na funty. Zapowiada również wizytę trzech kolejnych duchów, które mają za zadanie pokazać Scrooge’owi Święta minione, obecne i przyszłe. Zaczyna się nocna wędrówka głównego bohatera.
Co zobaczy i jak zareaguje na trudną sytuacje rodziny Cratchitów i samotny grób z jego własnym nazwiskiem, nad którym nikt się nie pochyla? Czy zatwardziały materialista i przeciwnik Bożego Narodzenia będzie potrafił się zmienić? Nietrudno się domyśleć, że owszem, jednak czytając "Opowieści wigilijne" (nawet – jak ja – po raz któryś w życiu) nie raz uronimy łezkę wzruszenia i smutku, nie jeden raz na naszych twarzach pojawi się nieśmiały uśmiech i przynajmniej kilka razy zastanowimy się, co tak naprawdę jest w życiu ważne.
Powieść Dickensa pozostaje nadal w stu procentach aktualna. Kto wie, czy nawet nie bardziej, niż w chwili, gdy ją pisał. Coraz bardziej bowiem liczy się w naszym życiu pieniądz, a coraz mniej międzyludzkie relacje i zwykła gotowość niesienia pociechy i pomocnej dłoni. "Opowieści wigilijne" przypominają nam o tym, że Boże Narodzenie to nie tylko zapełniony pysznościami stół i duża góra prezentów pod choinką (na którą niejednokrotnie wydajemy więcej, niż nas stać), ale przede wszystkim – bycie z bliskimi i dzielenie się z nimi swoim – nawet niewielkim – szczęściem.
Nowe wydanie, które możemy nabyć dzięki wydawnictwu Zysk i S-ka jest fantastyczne. Oprawa graficzna powali na kolana każdego, a wykorzystanie oryginalnych ilustracji autorstwa Johna Leecha to cudowny prezent dla każdego czytelnika. Twarda oprawa z obwolutą dają przedsmak uczty, na jaką zabiorą nas panowie Dickens i Leech. Zresztą nie tylko ilustracje, ale całe opracowanie graficzne należy szczerze pochwalić. Oddaje ducha dziewiętnastowiecznej powieści. Grube, delikatnie pożółkłe karty i kreślone złotym atramentem numery stronic są swoistą wisienką na tym bożonarodzeniowym puddingu. 
Nic dodać, nic ująć. To jeden z najładniejszych prezentów świątecznych, jaki może dostać w tym roku mol książkowy.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Zysk i S-ka

piątek, 12 grudnia 2014

Amor fati – Kazimierz Brakowiecki

Wydawnictwo: FORMA
Szczecin 2014
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 79
ISBN: 978-83-63316-75-4






Na początek kilka słów o Autorze. Tekst pochodzi z tylnej okładki:
"(ur. w 1952 r.) – olsztyński poeta, pisarz, tłumacz poezji francuskojęzycznej, animator kultury, kurator wystaw sztuki polskiej XX wieku, współzałożyciel i jeden z liderów pisma, stowarzyszenia oraz fundacji Wspólnota Kulturowa ,,Borussia”. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Debiut w 1975 roku. Od 1995 r. kieruje samorządowym Centrum Polsko-Francuskim w Olsztynie. Otrzymał m.in. nagrodę im. Stanisława Piętaka (1991), paryskiej „Kultury” (1996), Ministra Kultury (2002), Laur UNESCO (2007), Literacki Wawrzyn Warmii i Mazur (2008). Jest autorem trzydziestu książek poetyckich oraz eseistyczno-autobiograficznych. Ostatnio opublikował: tom prozy Historie bliskoznaczne (2008), książkę eseistyczno-podróżniczą W Bretanii (2009), zbiór esejów Dziennik berliński (FORMA 2011) oraz tomy wierszy: Ciałość (2004), Europa minor (2007), Glosolalie (2008), Obroty nieba (FORMA 2010), Chiazma (2012), Terra nullius (2014) i Amor fati (FORMA 2014)."
Przyznam, że robi wrażenie. Chyba się ze mną zgodzicie. Otwieram więc tę niegrubą książeczkę z ciekawą okładką. A może nie. Na początek o okładce, bo to ciekawy projekt. Książka wyszła w ramach serii "Tablice" i wszystkie okładki w tejże serii przedstawiają właśnie różne tablice – domów, ruchu drogowego, czy sklepów. Uważam, że to interesujący projekt, który z jednej strony jest bardzo zwyczajny i prozaiczny, a z drugiej poetycko ujmuje codzienność. I to jest chyba właśnie sedno sprawy, przynajmniej w przypadku tego tomiku – to przemieszanie prozy z poezją, codzienności z magią, delikatności z brutalnością.
Otwieramy więc książkę o niestandardowym formacie i zaglądamy do spisu treści. Dwie strony, a przecież zalewie 79 stron. Już wiemy, że teksty będą niedługie, by nie rzec, że wręcz krótkie. Czy to dobrze? Okaże się w trakcie lektury.
"Amor fati" to zbiór 52 wierszy. Czy rzeczywiście wierszy? Trudno nazwać te teksty, ciężko je sklasyfikować, gdyż są zupełnie inne od wszystkiego, co dotychczas czytałam. Choć przyznaję, że od skończenia szkoły niewiele czytuję poezji, a współcześni poeci są mi właściwie nieznani. Będę więc je nazywać tekstami, bo jako takie właśnie żyją w moim umyśle. 
Są różne... Niektóre romantyczne, niektóre drastyczne. Część naprawdę wbiła mnie w fotel, inne nie zrobiły żadnego wrażenia. Kilka sprawiło, że w oczach pojawiły się łzy, dwa mnie zniesmaczyły. Nie wszystkie potrafiłam zrozumieć. W niektórych przypadkach zupełnie nie pojmowałam tytułu. No tak, tytuły są w tym zbiorze specyficzne, wszystkie utwory stanowią bowiem swego rodzaju monologi skierowane do konkretnej osoby... albo rzeczy, albo miejsca. Tak, ponieważ Brakoniecki kieruje słowa nie tylko do ludzi. Znajdziecie więc tutaj utwory zatytułowane "Do krowy", "Do niziny", "Do jabłka miłości", czy choćby "Do siebie samego leżącego na podłodze w galerii sztuki pod obrazem Leszka Korolkiewicza »Autoportret«". Niektóre tytuły same w sobie budzą mnóstwo emocji, nawet jeśli dopiero po przeczytaniu całego tekstu nabierają znaczenia. 
W utworach Brakonieckiego bez wątpienia można znaleźć amor fati, czyli miłość do losu, do życia, do świata, w którym każdy z nas spotyka zarówno dobro, jak i zło. Życiowe prawdy, obserwacje świata, uczucia – wszystko to przeplatane jest biografią rodziny Autora. Tu babka, tam kuzyn, tu ojciec, a tu on jako mały chłopiec. Nie w kolejności, nie tak, jak popularnie przedstawia się rodzinne biografie, ale tak, jak woła serce. Jak wyrywa się do konkretnych wspomnień, chwil przeżytych, przez innych już zapomnianych. Tak, jak działa ludzki umysł, nie jak pisze się sagi. Poetycki opis obrazami. Ciekawa jestem, jakby takie obrazy wyglądały, gdyby jakiś malarz postanowił wykonać 52 prace do utworów Brakonieckiego...
Trudno mówić o redakcji utworów, które nie do końca są prozą. Bo jakże ocenić, czy przecinki dobrze wstawione, czy justowanie odpowiednie, czy słowa właściwe? Kiedy poezja rządzi się przecież nieco innymi prawami. Nie oceniam więc tym razem, zaznaczę jedynie, że znalazłam tylko jedną literówkę, więc korekta poradziła sobie dobrze.







Książkę przeczytałam dzięki życzliwości portalu Sztukater




Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

czwartek, 11 grudnia 2014

Oficjalny album Assasin's Creed Unity – Paul Davies

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2014
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 192
Tłumaczenie (z języka angielskiego): Tomasz Zysk
ISBN: 978-83-7785-579-9








Od razu i bez bicia przyznaję się, że nigdy dotąd w żadną grę z serii Assasin's Creed nie grałam, choć niejednokrotnie o tym myślałam. Po prostu nie jestem specjalnie graczem. Za to potrafię docenić dobrą grafikę w grze. To zaś, co zobaczyłam na stronach wydanego właśnie albumu zdecydowanie przekracza pojęcie grafiki. To Sztuka przez duże S.
Kiedy słyszę słowo "Assasin" zawsze mam dreszcze. Kiedyś bardzo się tym tematem interesowałam (właściwie nadal mnie pociąga) – w ogóle krucjatami i walkami w Ziemi Świętej, dużo czytałam i tak już zostało. Niedawno przyszło mi tłumaczyć dość długie opowiadanie dotyczące kasty Asasynów i pamietam, że w tym czasie używałam całkiem często zakładki promującej "Assasin's Creed. Objawienia". Wielka była więc moja radość, kiedy na rynku pojawił się album "Assasin's Creed Unity", a jeszcze większa, gdy znalazł się w moich dłoniach i mogłam go godzinami chłonąć wszelkimi zmysłami.
Od pierwszej chwili uwagę zwraca okładka, a właściwie obwoluta. To pierwsza podpowiedź dotycząca tego, co znajduje się w środku. Otóż gilotyna... Wielka rewolucja francuska, a do tego uzbrojony po zęby asasyn. Już mi się podoba. Zdejmuję obwolutę, ponieważ nigdy nie czytam z obwolutami, by ich nie uszkodzić. Moim oczom ukazuje się fantastycznie zaprojektowana i wykonana, gruba oprawa z granatowym, błyszczącym symbolem asasynów. Jest dobrze, bardzo dobrze, a to dopiero początek. Na dodatek cały czas czuję zapach świeżej farby drukarskiej. Jestem w siódmym niebie, mimo że przecież jeszcze nie zdążyłam otworzyć albumu.
Wiedziałam mniej więcej, że mogę spodziewać się czegoś z wyższej półki. Po pierwsze Ubisoft (wszak co dzień widzę Settlersów), po drugie Zysk i S-ka (nie wydają bubli), po trzecie w końcu – Asasyni, których widziałam nie raz – na okładkach gier, na okładkach książek, na zakładkach, na jakichś pojedynczych grafikach w sieci. Do tego doszła jeszcze niespodzianka, bo nie wiedziałam, że ta część gry rozgrywa się w moim ukochanym Paryżu. 
Powoli kartkuję, wdycham przyjemne opary, przenoszę się do świata przeszłości... Na razie tylko przeglądam, nie czytam, nie poświęcam pracom zbyt wiele czasu. Chcę jedynie poczuć smak tego świata. Jest wspaniały. Barwny, wielowymiarowy, fantastyczny. Paryż, jaki znam miesza się tu z Paryżem, o jakim tylko czytałam i słuchałam. Wspaniałe wrażenie, niewiarygodna podróż do przeszłości. Wracam do początku, czytam przedmowę. Dowiaduję się kilku podstawowych rzeczy o grze i o założeniach, jakimi kierowali się twórcy AC Unity.
Głównym bohaterem gry i albumu jest Arno Dorian, młody szlachcic, któremu udaje się zbiec z Bastylii. Tam też poznaje człowieka, który odmienia całe jego życie. Teraz Arno jest asasynem, a towarzyszyć mu będzie piękna Elise. Bohaterom gry zdaje się nie przeszkadzać specjalnie fakt, że on jest asasynem, a ona templariuszką, choć te dwa zgromadzenia walczą ze sobą od wieków. Przynajmniej takie wrażenie miałam oglądając album – być może, gdybym zagrała w AC Unity, zmieniłabym zdanie.
W albumie poznamy kolejne etapy prac nad postaciami występującymi w grze oraz miejscami, w których rozgrywa się jej akcja. Cała gra została stworzona na bazie hasła: "światło – dym – rozpad – barwa", co prace przedstawione w albumie oddają bardzo drobiazgowo.
"Oficjalny album Assasin's Creed Unity" to właściwie ilustrowana encyklopedia po świecie gry i po historii Francji. Nie tylko z czasów rewolucyjnych, ponieważ w grze (i albumie) występują trzy anomalie czasowe. Jedna z nich przenosi nas w czasy tzw. la belle epoque, druga do okupowanego przez hitlerowców Paryża, a trzecia do średniowiecza. Przejścia te dały twórcom wiele możliwości rozbudowania świata, a nam – czytelnikom, graczom, miłośnikom sztuki – piękne grafiki i obrazy, które możemy podziwiać na kartach albumu i prawdopodobnie w jeszcze lepszej (bo "żywej") wersji w grze.
Poza zapierającymi dech w piersiach widokami Paryża, pięknymi wnętrzami królewskich komnat, śmierdzącymi kanałami i scenkami rodzajowymi opowiadającymi Historię przez duże H, mamy również możliwość dogłębnie poznać strój i uzbrojenie Arna. W albumie znajduje się bowiem mnóstwo prac koncepcyjnych dotyczących tej postaci – od pierwszych szkiców, które powstały jeszcze zanim dokładnie ustalono treść gry, do ostatecznej wersji, w którą możecie się wcielić w AC Unity. Niesamowita gratka dla osób interesujących się historią mody i broni. Prawdziwa perełka.
Poświęciłam albumowi wiele godzin, choć tekstu jest niewiele. Ani za mało, ani za dużo. Dokładnie tyle, ile być powinno. A mimo to czas mijał, a ja wciąż byłam w Paryżu. Czułam jego zapach, jego smak, odgłosy, które dochodziły z szeleszczących stron zadrukowanych naprawdę niesamowitymi pracami graficznymi. Jakbym uczyła się historii od nowa. I wciąż z tyłu głowy ta jedna myśl: "Chciałabym zagrać, chcę tę grę". 
Album mogę porównać chyba jedynie do artbooka Diablo III. Choć ich tematyka jest kompletnie różna (pomijając fakt, że oba dotyczą gier komputerowych), to oba zapierają dech w piersiach i kradną z życia długie godziny.
Znalazłam w tekście jedną literówkę i pominęłabym to zupełnie milczeniem, gdyby nie inny minus dotyczący tekstu. Dlaczego ktoś postanowił, że będzie on wyjustowany jedynie lewostronnie? Te szlaczki, które zdania tworzą z prawej strony, powodują straszliwy chaos na tak dopracowanym tle prac. Choć to jedyny minus całego albumu, to jednak dla mnie dość znaczny, bo burzy porządek i elegancję całego wydania.
"Oficjalny album Assasin's Creed Unity" to idealny prezent nie tylko pod choinkę i nie tylko dla miłośników gry. Gorąco polecam.






Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Zysk i S-ka