Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

wtorek, 31 marca 2020

Niewidzialny człowiek – Herbert George Wells

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2020
Oprawa: twarda
Liczba stron: 196
Tytuł oryginału: The Invisible Man
Przekład (z j. angielskiego): Eugenia Żmijewska
ISBN: 978-83-8116-825-0





Tytuł, jak myślę, jest znany wszystkim, a przynajmniej zdecydowanej większości czytelników. Toż to żadna nowość, a klasyka sprzed ponad 120 lat. Z pewnością można wypożyczyć z biblioteki, ja jednak zawsze wolę mieć swoje egzemplarze "książek ważnych". 
Pamiętam, że czytałam "The Invisible Man" jakieś sześć, może siedem lat temu. W oryginale, jeszcze na czytniku. Bardzo mi się wówczas powieść spodobała, dlatego postanowiłam przeczytać ją ponownie, tym razem w przekładzie. Zacznę tym razem od innej strony niż zwykle (w końcu sama się tym zajmuję), czyli od tłumaczenia. To jest bardzo dobre, czytało mi się naprawdę przyjemnie. Klimat języka tamtych czasów został pięknie oddany, co przy takich klasykach ma niemałe znaczenie. Naprawdę można poczuć się jak na przełomie XIX i XX wieku. Jednak...
Jednak jest to bardzo trudna recenzja, ponieważ zupełnie nie wiem, co mam w niej napisać. Historyjka ciekawa, choć niespecjalnie wciągająca. Pomysł rewelacyjny jak na koniec XIX stulecia, ale już niekoniecznie jak na czasy nam współczesne. W czasie czytania nie czułam absolutnie nic. Zero emocji! Mając w pamięci satysfakcję z lektury sprzed lat i widząc opinie o powieści zamieszczone na końcu książki, czułam się tym bardziej zbita z tropu. Dlaczego mnie to nie rusza? Przecież to taka wielka powieść! Taka, ponoć, ponadczasowa, taka aktualna... Nic, chyba oślepłam. Może Wy znajdziecie w niej tę magię, którą potrafili dostrzec Paweł Deptuch Jerzy Rzymowski czy Monika Matura. Życzę Wam tego z całego serca, bo choć ja mam pustkę w sercu i umyśle, to uważam, że powieści Wellsa naprawdę powinno się poznać.
Pokrótce zatem o treści, byście w ogóle wiedzieli, z czym to się je. Pewnego dnia do gospody "Pod Dyliżansem" przybywa dziwny gość. Właścicielka jest jednak i tak zadowolona, bo w porze zimowej gość, który chce zatrzymać się na dłużej niż jedną noc to raczej rzadkość. Szczególnie, że ten chce dobrze zapłacić, byleby tylko mieć ciszę i spokój na przeprowadzenie swoich eksperymentów. Początkowo nie wiemy, na czym one polegają, choć oczywiście możemy się co nieco domyślać. Wszak tytuł powieści sporo podpowiada, a my aż tak głupi nie jesteśmy. Potem akcja mocno się rozkręca i poznajemy lepiej Niewidzialnego człowieka. Nie jest to jednak typ bohatera, którego można polubić. Ba, nawet współczuć mu trudno, czy go zrozumieć. Jest po prostu złym, nieczułym, wściekłym człowiekiem, który myśli jedynie o sobie. Można by powiedzieć, że jest człowiekiem nieludzkim, że niewidzialność, którą wynalazł odarła go z człowieczeństwa. To, co początkowo widział jako cud i nadzieję na lepsze jutro, okazało się jego prawdziwym przekleństwem i to w każdej sferze życia. Patrząc na powieść z tej perspektywy można rzeczywiście przyznać, że jest ona aktualna. Często, niestety, różne wynalazki, jeśli wpadną w łapska nieodpowiednich osób, mogą przynieśc więcej szkód niż korzyści, nawet jeśli z założenia są "dobre" i miały być przełomowe dla rozwoju ludzkości.
Jeśli chodzi o gatunek, to powiedziałabym, że to w pewnym sensie western z wątkiem fantastycznym niż fantastyka czy horror.  Może współczesnym Wellsowi jawił się jako ten ostatni, bo rzeczywiście postać niewidzialnego człowieka, który może wszystko i którego nijak nie można pochwycić za jego liczne zbrodnie jest przerażająca. Jednak ponad stulecie kolejnych powieści, opowiadań, filmów i gier komputerowych sprawiło, że "Niewidzialny człowiek" postarzał się raczej kiepsko. Smak dobrego wina na pewno zwietrzał. Zdecydowanie bardziej podobały mi się "Wyspa doktora Moreau" i "Wehikuł czasu".
Czy zatem warto? Uważam, że tak. Bo zawsze warto poznać klasykę, pionierów, tych, którzy przez lata i dekady byli inspiracją dla kolejnych. A jeśli nawet nie dlatego, to choćby po to, by nasycić się tym językowym pięknem, który tak trudno znaleźć we współczesnej literaturze, często nawet tej pretendującej do wyższej półki.


 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

wtorek, 24 marca 2020

Hotel Flamingo – Alex Milway

Wydawnictwo: Wilga
Warszawa 2020
Oprawa: miękka
Liczba stron: 192
Tytuł oryginału: Hotel Flamingo
Przekład (z j. angielskiego): Anna Jędrzejczyk
Ilustracje: Alex Milway
ISBN: 978-83-280-7132-2
 
 
 
 
 
 
Kiedy Rebi zobaczyła w Internecie okładkę tej książki, od razu ją sobie zamówiła. Ona chce mieć, więc mama ma kupić. Niby nic nadzwyczajnego. Cud zdarzył się kilka dni później, kiedy paczka do nas dotarła. Tata zobaczył książkę i... pierwszy raz na dziecięcą literaturę (przynajmniej od 15 lat) zareagował z tak ogromnym entuzjazmem. Jeszcze nie słyszałam, żeby mu się jakaś tak podobała. Nie dziwię się, ponieważ my również jesteśmy zachwycone (nie tylko oszałamiającą okładką), a "Hotel Flamingo" i jego bohaterów po prostu kochamy!
Autor tej powieści wykonał kawał dobrej roboty. Gdybym miała w kilku słowach napisać, czym jest "Hotel Flamingo", napisałabym tak: jest cudowną, zachwycającą opowieścią o bajecznej ekipie pracującej w hotelu dla zwierząt, o niewyobrażalnie silnej i upartej Ani Mosteczek, która ma wielkie serce, o przyjaźni, miłości, nadziei i równości.
Witamy zatem w hotelu Flamingo, najpogodniejszym hotelu na Bulwarze Zwierząt! Życzymy udanego pobytu i wspaniałych wspomnień. To macie zagwarantowane.
Początek historii jest jednak raczej... depresyjny. Przynajmniej dla bohaterów i co bardziej czułych i delikatnych czytelników. Ania Mosteczek otrzymała hotel w spadku po ciotce. Przyjechała zatem na Bulwar Zwierząt w nadziei, że zastanie tam ładny budynek ze zdjęcia. Niestety, bardzo się zdziwiła. Jej oczom ukazała się totalna rudera. Dwóch pracowników, choć chętnych do pracy, pomocy i zrobienia niemal wszystkiego, by hotel odzyskał dawną świetność nie mogło wystarczyć, by dokonać cudu. Jednak... wspólnymi siłami, poprzez dobre serce, uprzejmość, uśmiech, serdeczność i naprawdę ciężką, wyczerpującą pracę, doszli do tego, że pewnego dnia do hotelu zaczęli przybywać chętni, by się w nim zatrudnić. Pamiętajmy jednak, że aby móc zapłacić pracownikom, szef musi mieć na to środki. Środki te natomiast pochodzą z wpłat klientów. Trzeba zatem zapewnić stały przypływ chętnych do przebywania w hotelu, do zamawiania hotelowych pokoi, jadania w hotelowej restauracji, korzystania z hotelowego basenu i tak dalej. Jak się okazuje i tu serdeczność, dobre traktowanie innych i uśmiech na twarzy mogą wiele zdziałać.
Jednak czy to wystarczy, by zwierzęta zechciały odwiedzać Hotel Flamingo, kiedy nieopodal znajduje się konkurencja w postaci luksusowego Hotelu Luksullus? Właściciel tego ostatniego jest pewien, że klientów mu nie ubędzie i czuje się calowicie bezpieczny. Czy słusznie?
W książce znajdziemy niesamowitą plejadę zwierzęcych gwiazd. Pan Pluszowy, (lemur) Lemik, Hipopotamica Hipolita, Madame Le Chrum, Żyrafa Stella czy pan Karaluski (karaczan) to tylko kilka z nich. A każdy w Hotelu Flamingo znajdzie coś znacznie ważniejszego niż tylko posada czy łóżko. Bo Hotel Flamingo to przede wszystkim rodzina. W nim jest miejsce dla każdego, nawet dla owadów, których żaden inny hotel nie przyjmuje. Już Ania Mosteczek się tym zajmie, by nikogo nie dyskryminować i każdemu daje carte blanche.
"Hotel Flamingo" to przeurocza, zabawna i wzruszająca opowieść dla dzieci. Idealna do czytania na głosy, co bardzo lubimy. Piękna do oglądania dla maluchów (i wszystkich innych, z dorosłymi włącznie), wydaje się być również świetną lekturą dla dzieciaków, które uczą się samodzielnego czytania, ponieważ jest wydrukowana naprawdę dużą czcionką, dzięki czemu jest bardzo przystępna w lekturze. Rozdziały mają idealną długość. Można przeczytać jeden w niedługim czasie i dzieci się na pewno nie zmęczą. Choć z mojego doświadczenia mogę napisać, że czytałyśmy zazwyczaj dwa, czasem nawet cztery rozdziały "za jednym zamachem". Ale moje Córki mają już właściwie cztery lata (kiedy to się stało?!). Do tego dochodzą piękne, urocze ilustracje w odcieniach szarości i różu, których autorem jest również Alex Milway. Coś naprawdę wyjątkowego. Dziewczynki lubiły też czasami pooglądać mapę Bulwaru Zwierząt, szczególnie, kiedy akcja rozgrywała się poza Hotelem (co jednak nie było częste).
Jak napisałam na początku, kochamy "Hotel Flamingo" i pewnie za jakiś czas do niego wrócimy. Cóż, znając moje Dzieci, to całkiem niedługo będą chciały czytać od początku, bo były naprawdę zachwycone tą lekturą.
 
 
 
 
 
 
 
 
Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Wilga

czwartek, 19 marca 2020

Uległość – Michel Houellebecq

Wydawnictwo: Wydawnictwo WAB
Warszawa 2015
Tytuł oryginału: Soumission
Przekład (z j. francuskiego): Beata Geppert
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 285
ISBN: 978-83-2802120-4





 
 

Czy zdarza Wam się czytać takie książki, o których nie potraficie powiedzieć, czy się Wam podobały, czy nie? Czytacie z zainteresowaniem, chcecie wiedzieć, co będzie dalej, ale wciąż nie umiecie otwarcie przyznać, że ta książka się "podoba"? Tak mniej więcej miałam w czasie lektury "Uległości". 
Warto chyba zacząć od samego początku, czyli od oczekiwań. Na podstawie notki na tylnej okładce miałam pewne wyobrażenie, o czym ta powieść jest. Jak się okazało – myliłam się. Właściwie przypuszczałam, że "Uległość" będzie w pewnym stopniu przypominała "Meczet Notre Dame rok 2048" Eleny Czudinowej (recenzję możecie znaleźć na Dune Fairytales). Jednak wspólnego mają one właściwie tylko to, że w pewnym momencie do władzy dochodzą muzułmanie i rzecz dzieje się we Francji.
Druga sprawa – główny bohater jest wykładowcą francuskiej literatury. Specjalizuje się w twórczości Jorisa-Karla Huysmansa. Oczywiście nie ogranicza się do tego pisarza, a w całej powieści mnóstwo jest odniesień do różnych francuskojęzycznych dzieł literackich. Czy to problem? Zależy dla kogo. Jak się okazało, mimo całej humanistycznej edukacji i zamiłowania do książek, niewiele wiem o francuskiej literaturze. Owszem, zaczytywałam się swego czasu w "Nędznikach" Hugo, kocham "Królów przeklętych" Druona, jak każdy pobieżnie znam powieści Dumasa. Pewnie zetknęłam się jeszcze z kilkoma autorami (choćby z Bernanosem), coś z leekcji z czasów liceum pamiętam o poetach. Niewiele tego, szczególnie, że – jak wynika z przypisów w "Uległości" – większość twórczości Huysmansa nie została nigdy na polski przełożona. Zupełnie więc nie potrafiłam się odnaleźć w tych odwołaniach. To jest utrudnienie da wszystkich, którzy z literaturą francuską nie są specjalnie obeznani. Swoją drogą zrobiłam sobie smaka na Huysmansa i chyba po niego niedługo sięgnę.
Tyle tytułem, niezbyt zachęcającego, wstępu. Teraz będzie lepiej, jako że powieść jest naprawdę ciekawa. Z trudem odkładałam ją późnym wieczorem i z chęcią sięgałam po nią kolejnego dnia. I dość szybko ją przeczytałam, choć nie jest to przecież lektura łatwa w odbiorze. Przyznam też, że robiłam sobie przerwy na... wygooglanie pewnych spraw, o których miałam niewielkie pojęcie.
Pewnym problemem było dla mnie ogarnięcie francuskiej sceny politycznej, jako że nie mam na ten temat zielonego pojęcia. "Uległość" bowiem jest w dość dużym stopniu powieścią polityczną. Przejęcie władzy przez muzułmanów odbywa się w majestacie prawa (nie sposób nie porównywać tej sytuacji z przejęciem władzy przez Hitlera), a zwycięstwo w wyborach jest wynikiem długotrwałej, zsynchronizowanej, ciężkiej pracy Bractwa Muzułmańskiego. Pracy naprawdę od podstaw. Podziw należy się autorowi za taką konstrukcję, bo właściwie przez większą część fabuły obserwujemy jak powoli muzułmanie przejmują kolejne ważne "stołki", aż do tego najwyższego urzędzu. I, co może nas tu i teraz dziwić, wybór nie spotyka się z większym odzewem, nie ma żadnego buntu, wszscy przechodzą z tym do porządku dziennego i właściwie się cieszą. Poza katolikami, ale tych we Francji Houellebecqa jak na lekarstwo. Główny bohater, Francois, odżegnuje się od pomysłu, że mógłby być jednym z nich, jakby to była zaraza jakaś, czy co. 
Smutny ten obraz przedstawiony w powieści, smutny. Cała francuska kultura, historia sprowadzone właściwie do oportunizmu pod płaszykiem demokracji i zasad republikańskich. Jeśli tylko opłaca ci się, przechodzisz na islam. Dostajesz znacznie wyższą pensję, ładny dom czy mieszkanie, możesz sobie wziąć kilka żon. Oczywiście wszystko to pod warunkiem, że jesteś mężczyzną. Kobieta, jak wiadomo, nie ma większego znaczenia wśród wyznawców islamu. I choć Franccois boleśnie odczuwa zniknięcie kobiet z niektórych stref życia i przyodzianie ich w typowe muzułmańskie stroje, to właściwie większego sprzeciwu nie przejawia. W końcu sam jest raczej zdecydowanym piewcą patriarchatu. Kobieta może być albo kurą domową albo dziwką (jego słowa). Nie ma kobiet pomiędzy. Przynajmniej nie w teorii, bo przecież takie kobiety w życiu Francois są, zna je, utrzymuje z nimi kontakt, choćby na uczelni. Kiedy jednak przychodzi do filozofowania i przyczepiania ludziom etykieteek, to dla kobiet są wyznaczone jedynie te dwa miejsca.
Straszliwie drażniły mnie okołoseksualne rozważania bohatera. Facet po czterdziestce, może pod pięćdziesiątkę (nie pamiętam dokładnie, choć można sobie było wyliczyć jego przybliżony wiek), który dotąd całkowicie skupił się na karierze naukowej i sypianiu ze studentkami. Już sam fakt, że nie jest to w żaden sposób potępiane, ale zdaje się normalne w opisywanym społeczeństwie pokazuje, jak słaba jest jego kondycja. Teraz nagle traci pracę (w końcu przejście na islam wymaga pewnego przemyślenia, a wykładowcy muszą być tego wyznania), traci "dostęp" do studentek, szuka jakiegoś zamiennika. Wciąż rozmyśla o seksie, wciąż o nim nam opowiada. Aż do znudzenia. Rozumiem, że taki ma charakter i już, ale wszystko ma swoje granice. W pewnych momentach było to już mocno niesmaczne.
Mam wrażenie, że Autorowi chodziło o ukazanie zderzenia duchowości  z oportunizmem. We Francji, jaką on widzi wygrywa ten ostatni. Na duchowość nie ma miejsca. Liczy się tylko to, co się opłaca, z czym łatwiej i wygodniej żyć. Duchowość temu raczej przeszkadza. Choć trudno nie zauważyć, że Francois w pewnym stopniu szuka swojej duchowości, to te poszukiwania są bardzo powierzchowne i kończą się niesamowicie szybko. Jeśli coś nie jest łatwe, wymaga poświęcenia i czasu, nie jest warte kontynuowania. Ważne są szybkie efekty. 
Książka jest w pewnym stopniu fascynująca. Myślę, że warto się z nią zapoznać. Daje do myślenia. Czy jesteśmy już blisko tej zapaści, którą pokazuje Houellebecq? Mam nadzieję, że nie. Koronawiruus zdecydowanie nam wystarczy...
 

 
 


 
Książkę przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki

poniedziałek, 2 marca 2020

Opowiadania bizarne – Olga Tokarczuk

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Kraków 2018
Oprawa: twarda
Liczba stron: 250
ISBN: 978-83-08-06498-6





 
 

Olga Tokarczuk, bez dwóch zdań, jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych polskich pisarek. Z pewnością najczęściej nagradzaną. Dwukrotnie uhonorowano ją Nagrodą Literacką Nike, otrzymała m.in. Paszport "Polityki" i nominację do The Man Booker International Prize 2018. W 2019 ukoronowaniem jej twórczości stała się Literacka Nagroda Nobla. Nobli Polacy nie mają zbyt wiele, tym bardziej więc jest to nagroda wyjątkowa, choć myślę, że nawet gdybyśmy mieli ich trzy razy więcej, to każdy Nobel... jest Noblem! I choćby z tego jednego powodu warto się z twórczością Tokarczuk zapoznać (Tu miejsce na osobistą dygresję: w dniu, w którym na okładkach wszystkich chyba dzienników ukazała się Olga Tokarczuk z napisem "Nobel", w jednej z nich opublikowano artykuł o moim pradziadku. Artykuł autorstwa mojego Taty i mój. Na zawsze więc ten dzień będę wspominała jako podwójnie radosny!)
Bez bicia, ale i bez specjalnego wstydu, przyznaję, że dotąd pozostawałam w gronie osób, które żadnej jej ksiązki nie przeczytały. Ani powieści, ani opowiadań, ani wierszy. Oglądałam jedynie film "Pokot", który powstał na podstawie jednej z jej powieści. Film bardzo mi się podobał, ale chyba jakoś to połączenie z autorką książki było dla mnie niezauważalne, zupełnie sobie z niego nie zdawałam sprawy (czy usprawiedliwia mnie fakt, że miałam wówczas malutkie dzieci?). Zatem "Opowiadania bizarne" to moje pierwsze spotkanie z twórczością polskiej noblistki. W najbliższym czasie zamierzam nadrobić, zaczynając od "Podróży ludzi Księgi", którą dostałam pod choinkę.  
"Bizarre" znaczy dziwny, niezwykły, ale i śmieszny. To ostatnie określenie nie pasuje mi do książki, którą właśnie przeczytałam. Owszem, jest w niej miejsce i na czarny humor, ale na pewno nie na śmieszność. Jak sam tytuł wskazuje jest to zbiór opowiadań, choć Tokarczuk zasłynęła najbardziej swoimi kolosalnymi powieściami. Jak wypadają na ich tle nie mogę na razie stwierdzić, ale jeśli nie patrzyć na nie jako na część dorobku, nie porównywać, tylko myśleć o nich jak o jednostkowej pozycji, muszę przyznać, że są wyśmienite. Każde z nich, a jest ich dziesięć i każde inne od poprzedniego. Jest to zbiór zaskakujący na każdej właściwie płaszczyźnie. Mimo Nobla nie miałam żadnych oczekiwań. Byłam po prostu zwyczajnie ciekawa. Nie zawiodłam się.
Zbiór rozpoczyna króciutkie opowiadanie, które dla wielu czytelników może być zaskakujące. Bardzo przypadło mi do gustu, choć o zaskoczeniu trudno było mówić. To chyba dlatego, że zaczytuję się od lat w prozie Pilipiuka i już w połowie tej czterostronicowej miniaturki wiedziałam,jakie będzie zakończenie. Mimo to naprawdę jest to wyśmienity aperitif.
Przychodzi czas na zupę, czyli "Zielone Dzieci". Tekst znacznie dłuższy, napisany zupełnie w innym stylu. Opowieść snuta przez angielskiego lekarza, nadwornego doktora króla Jana Kazimierza. Wołyń, XVII wiek, wschodnie rubieże Rzeczypospolitej. Już na początku uderzyło mnie to, że Wołyń chyba już na dobre będzie nam się kojarzył z czasem wojennym, z pogromami, bólem, jaki przyniosła Polsce i światu II wojna światowa. Tymczasem Tokarczuk odmalowuje przed nami Wołyń zupełnie inny. Wołyń oczami obcokrajowca, który, zrządzeniem losu, musi spędzić tam trochę czasu i, by się totalnie nie nudzić, prowadzi badania nad plica polonica, czyli kołtunem. I znów pojawiło się jako żywe porównanie do dawno już czytanego opowiadania Pilipiuka, który również o kołtunie tekst swego czasu popełnił. Tym razem jednak nie doktora Skórzewskiego, ale medyka Williama Davissona czeka z tego powodu nie lada przygoda. Napotkane tytułowe Zielone Dzieci wprowadzą nas do świata legend, lokalnych mitów, nie tylko na rubieże Rzeczypospolitej, ale na rubieże rzeczywistości i każą zastanowić się, czym właściwie ta rzeczywistość jest.
"Przetwory" to iście szatańska historyjka pełna czarnego humoru. Zaczynająca się apetycznie, a kończąca... może nie czkawką, ale z pewnością niestrawnością. Czy to zemsta zza grobu, czy czysty zbieg okoliczności? A może siła wyższa?
Zaczynamy dania obiadowe. W tym dwa ciężkostrawne półmiski przedstawiające świat przyszłości niczym w serialu Black Mirror. Napisane świetnie, wciągające, ale mocno przerażające. "Wizyta", najtrudniejszy w odbiorze (dla mnie, oczywiście) tekst z całego zbioru. Dysfunkcyjna rodzina, w której zwyczajne role i wartości poszły dawno w odstawkę. Świat, w którym nienormalność stała się codziennością, a indywidualność postrzegana jest co najmniej jako dziwactwo, ekstrawagancję, która nie jest dobrze widziana. "Transfugium" z kolei zadaje między innymi pytanie o to, gdzie stoi człowiek pomiędzy zwierzętami, jakie jest jego miejsce w przyrodzie, czy rzeczywiście jest kimś więcej niż tylko małym puzzlem? Co znaczy być człowiekiem? Do czego nas to człowieczeństwo uprawnia i do czego zobowiązuje? I jak sobie radzić w sytuacji, kiedy ktoś nam bliski chce przestać być... ludzki. Niesamowicie ciekawa opowieść, choć mocno bluźniercza w moim odczuciu. Nie pozostaje jednak tajemnicą, że Tokarczuk do chrześcijaństwa ma bardzo, nazwijmy to – specyficzne, podejście (o czym jeszcze wspomnę).
Opowiadanie "Szwy" ukazuje nam jak zmienia się człowiekiem z upływem czasu, szczególnie u kresu życia. Czym może być starość, jakie różne dziwactwa się wtedy pojawiają u ludzi na pozór zwyczajnych. Jak bardzo starszy człowiek w dzisiejszym wciąż pędzącym świecie, nie przystaje do nowej rzeczywistości. Wszystko zaczyna się od pozornie zwyczajnych skarpetek, a kończy na absolutnym zagubieniu.
Chyba najmniej ujęło mnie opowiadanie zatytułowane "Prawdziwa historia". Bo choć początek jest mocny, swoisty retrospekcyjny prolog do niego bardzo ciekawy, to jednak potem jakby emocje opadają, choć wydawałoby się, że powinny rosnąć. Im więcej dziwnych rzeczy przytrafia się głównemu bohaterowi, tym mniej mnie interesowało, co będzie dalej. Ostatecznie zakończenie nie powaliło i przeszło jakoś bez większego echa.
Ciekawe jest również "Serce", w którym nowoczesna transplantologia została zestawiona ze wschodnimi wierzeniami. Jednocześnie są tu ciekawe spostrzeżenia dotyczące wyjazdów zagranicznych i sposobów na życie ludzi, których nie stać na... życie w Polsce. Niestety zakończenie mnie mocno rozczarowało.
Deser! Dwa najdłuższe opowiadania, które łącznie zajmują objętościowo połowę zbioru. Najciekawsze, najlepiej dopracowane. Mocno zapadające w pamięć i dające naprawdę dużo do myślenia. "Góra Wszystkich Świętych" to połączenie współczesnej psychiatrii, technologii przyszłości i wielowiekowej praktyki modlenia się za pośrednictwem świętych Kościoła.  Umierająca główna bohaterka próbuje znaleźć głębszy sens zarówno w swoim życiu, jak i w badaniach, które przyszło jej przeprowadzić w pewnym tajemniczym instytucie. Nieopodal zaś znajduje się żeński klasztor, który mocno wpłynie na jej postrzeganie świata. Właściwie nie tyle  klasztor, co mieszkające w nim siostry (choć właściwie klasztor poniekąd również). Czy jest miejsce na wiarę w życiu, które opiera się na badaniu? I na koniec "Kalendarz ludzkich świąt", w którym Tokarczuk pokazuje nam przyszłość. Przyszłość, w której wiara łączy się z przybyszem z kosmosu, jest dziwnym mariażem duchowości, mesjaństwa i show iście z naszej telewizji rozrywkowej. Niepokojąca wizja świata, w którym nie ma miejsca na wątpliwości, a podobieństwo zbolałego ciała Monodikosa do wizerunku z Całunu turyńskiego jest tak wielkie, że aż bolesne. No i to zakończenie... Choć można się było spodziewać, że będzie mocne, jest powalające!
Cały zbiór napisany jest pięknym językiem. Choć kilka razy wcześniej porównywałam różne teksty z twórczością Pilipiuka, pod kątem językowym ci autorzy znacznie się różnią. Proza Pilipiuka jest rozrywkowa, z dużą dawką wiedzy historycznej. Proza Tokarczuk (przynajmniej na tym konkretnie przykładzie) to lingwistyczna uczta wymieszana z psychologią, doprawiona naprawdę poważnymi i mocnymi pytaniami egzystencjalnymi. 
We wszystkich niemal opowiadaniach widać wyraźnie zainteresowanie przenikaniem się przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jednocześnie tragizm łączy się nieraz z czarnym humorem, a nawet komizmem. Wszystko jest idealnie wycyzelowane – by czytelnika zaskoczyć i zmusić do głębszych przemyśleń. Choć czyta się szybko, to kolejne opowiadania nie przemijają, ale pozostają w głowie. 
Denerwowało mnie w pierwszych tekstach to ciągłe zwracanie uwagi, że wiara jest zła. Rozumiem, że Autorka ma do chrześcijaństwa taki stosunek, jaki ma, ale odniosłam wrażenie, że nieco na siłę wpycha ten temat w pierwsze teksty. Później to już miało sens, ale w przypadku lekarza Davissona – totalnie nie. To nie te czasy, nie ta mentalność. Zresztą kłóci się to nawet z jego późniejszym zachowaniem i wypowiedziami. Ale to moje jedyne zastrzeżenie.
Książka jest bardzo ładnie i starannie wydana.
Na koniec jeszcze okładka. Budzi niepokój, ale bardzo intryguje. Czy to za sprawą samej grafiki, czy może podobieństwa (tak, znowu ich porównuję) do okładki "2586 kroków" Pilipiuka? Jest bardziej tajemnicza i mniej przerażająca, nieco delikatniejsza, bardziej subtelna, ale  powoduje to samo odczucie – ogromnej chęci zapoznania się ze środkiem. Ja się zapoznałam i bardzo się cieszę. To była doskonała uczta!



 
Książkę przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki