Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Literackie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Literackie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 lutego 2023

O wyzwalaniu i nie tylko

 


O Kresach będzie w tym półroczu więcej. Pojawi się już wkrótce recenzja ostatniego tomu „Sagi Wołyńskiej” Joanny Jax, a później jeszcze dwóch tomów „Kresów i bezkresów” Jadwigi Czechowicz. Tymczasem kresowa krótka forma, zupełnie inna i to nie tylko ze względu na niewielką objętość.

Choć jest krótka, „Sońkę” nie sposób nie nazwać opowieścią wielowątkową. Zaskakującą tak formą, jak i treścią. Pozostającą na długo w pamięci. Poruszającą, w pewnych kwestiach wstrząsającą, z pewnością zmuszającą do spojrzenia na niektóre sprawy z zupełnie nowej perspektywy.

Wszystko zaczyna się dość niepozornie. Warszawiak, Igor, dociera na koniec świata. No dobrze, nie aż tak daleko. Jesteśmy na dawnych polskich Kresach. Choć dla niego to koniec świata: bo samochód się zepsuł, telefon nie łapie zasięgu, wokoło tylko pola, krowa jakaś i stara babuleńka. Dla młodzieńca, dla którego sukces, warszawski blichtr i stały kontakt z mediami społecznościowymi to podstawa, wieś Sońki jawi się właśnie jako taki koniec świata. Nie, nie wszystko się nagle zmieni, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bo „Sońka” Karpowicza to w żadnym razie romantyczna historyjka, w której miłość zwycięża wszelkie bariery. To historia złożona, realna aż do bólu. Choć, trzeba przyznać, Autor świetnie poradził sobie z delikatnym i nienachalnym wprowadzeniem elementów realizmu magicznego, a przy tym w żadnym razie nie umniejszył prawdziwości swej historii.

Sońka jest już u kresu dni i zdaje sobie z tego sprawę. Zostało jej jeszcze coś ważnego do zrobienia. Pragnie opowiedzieć komuś swoją historię. I na swego poniekąd spowiednika wybiera właśnie Igora. Co w nim dostrzegła? Czy to tylko przypadek? Któż to wie. Istotne jest jedno: Igor słucha. Na początku niekoniecznie chętnie, bo wolałby być w swoim mieszkaniu, pić, ćpać i bawić się na całego, albo osiągać jakieś sukcesy, gdy tymczasem tkwi na zabitej dechami wsi. Słucha jednak, a w miarę tego słuchania dochodzi do wniosku, że historia jest ciekawa i może ją jeszcze wykorzystać i na jej podstawie napisać scenariusz przedstawienia. W jego głowie zasłyszane historie układają się w ciągi i kolejne sceny, pośród aktorów i dekoracji scenicznych pojawiają się zwierzęta towarzyszące staruszce, a nawet anioł z wielkimi białymi skrzydłami.

O czym zatem opowiada Sońka? O trudzie życia młodej dziewczyny, którą niegdyś była. O molestujących ją braciach i ojcu, który zastąpił nią swoją zmarłą żonę. O biedzie i ludzkiej znieczulicy wśród sąsiadów. I w końcu o najeźdźcach, o Niemcach, którzy weszli na te tereny w czasie wojny. Co znamienne, zostali przyjęci raczej przychylnie. A jeden z nich, niejaki Joachim, oficer SS, stał się miłością jej życia. Kilka dni znajomości z człowiekiem, z którym nawet nie umiała się porozumieć, bo każde z nich mówiło w innym języku, sprawiło, że wreszcie poczuła się wolna. Zaczęła żyć, dostrzegać iskierki nadziei na to, że żyć można inaczej. Ich związek, jeśli w ogóle można to tak nazwać, nie zakończy się happy endem. A jednak po kilku kolejnych dekadach, umierająca Sońka nadal będzie widziała te jego błękitne oczy, czuła ciepło jego dłoni wędrujących po jej ciele i tę niewysłowioną radość z wolności. Bo w tej historii nawet najeźdźca może okazać się wyzwolicielem, a wyzwoliciel najeźdźcą. Zresztą tak przecież bywał, bo życie nie jest biało-czarne.

Czy to była miłość czy zauroczenie: czytelnik musi sobie odpowiedzieć sam. Moim zdaniem ze strony Sońki to było wielkie zauroczenie, ta pierwsza „miłość”, o której nigdy się nie zapomina, którą się pielęgnuje w pamięci. Ze strony Joachima – trudno orzec, ale wydaje mi się, że to jedynie pożądanie. Sami jednak musicie ocenić po zakończeniu lektury, bo w Internecie znaleźć można naprawdę wiele wypowiedzi, jakoby była to jednak wielka miłość. W moim odbiorze „Sońki” miłością był związek Sońki z Miszą, bo prawdziwa miłość to nie wielkie uniesienie i fajerwerki, lecz małe gesty, czułości, zaufanie, bliskość.

Za młodu Sonię wyzwolił z okowów domowego piekła Joachim, oficer SS. U kresu jej dni takim wyzwolicielem okazał się Igor. Ona, w miarę jak opowiadała o swym życiu, wyzwalała się, młodniała i piękniała, on starzał się, dojrzewał. Czy jego przemiana była prawdziwa, czy wynikała jedynie z zimnej kalkulacji? Oceńcie sami. Zdaje mi się, że w tym przypadku jedno drugiego nie wyklucza. Bo choć od dziecka czuł się inny, gorszy, bo przecież sam pochodzi z takiej kresowej rodziny, a marzył o byciu sławnym, wielkomiejskim gwiazdorem, w końcu znajduje w sobie tamto dziecko. Tak, Kresy stały się ostatnio modne i to jest jedna z pierwszych jego myśli, które sprawiają, że chce w ogóle zacząć słuchać starej kobieciny. Ale czy moda na Kresy musi wykluczać to, że on rzeczywiście poczuł z nimi związek? Czy jedynie na pozór, czy jednak naprawdę w głębi duszy znów stał się ponownie Ignacym?

Karpowicz doskonale ukazuje nie tylko bolesną historię wielu Polaków i Polek. Nie tylko odmalowuje Kresy inaczej od pozostałych twórców. Bo w „Sońce” nie ma miejsca na zachwyty przyrodą, na opowieści o wielkości, na miłość do ojczystej ziemi. Tu jest trud, tu jest znój, tu mamy codzienny ból. Ciężką pracę, brak perspektyw na zmianę, poniżenie, uprzedmiotowienie kobiet. Bardzo mnie taki obraz Kresów uderzył. Jednocześnie ukazanie procesu twórczego Igora jest wyśmienitym „przerywnikiem”, a także swoistym puszczeniem oczka do czytelników. Pokazuje, że każda historia jest zmieniona, bo opowiadana z drugiej ręki, jest przepuszczana przez umysł innej osoby, wypowiadana jej słowami, podszyta jej doświadczeniami i wyobrażeniami, a także dopowiedzeniami. Scenariusz przedstawienia nie jest niezwykły tylko dlatego, że mają w nim coś do powiedzenia także zwierzęta. Jest wyjątkowy również dlatego, że opowieść Sońki została dobrze przełożona na język teatru. I znów nie bez znaczenia jest reakcja na ten scenariusz. Najpierw krytycy przyjmują go zimno, nie zostawiając na nim suchej nitki. Dopiero, gdy ludzie niemal drzwiami i oknami walą do teatru, dostrzegają potencjał i zaczynają pisać pochlebne opinie. Czy tak właśnie często nie jest? Czy książki, scenariusze nie są pisane po to, by ludzie czytali i oglądali? Czy mamy prawo – choć przecież nas kusi, by to zrobić – oceniać negatywnie Igora za zmiany, które wprowadził, za takie, a nie inne, przełożenie tej smutnej opowieści? Czy nie każdy autor tak właśnie robi?

„Sońka”, nie dość, że jest wyjątkowo interesująca fabularnie, jest także napisana pięknym językiem. Choć fabularnie mocno stąpa po ziemi, to językowo unosi się nad nią, tworząc wyjątkowy klimat. Dodatkowym atutem jest wprowadzenie co jakiś czas słownictwa białoruskiego oraz „języka paprostu”, którym mówiono na tamtejszych wsiach. Wszystko to sprawia, że lektura – choć bolesna w treści – jest niezwykle przyjemna w odbiorze na poziomie literackim.

Nie dziwi mnie, że „Sońka” otrzymała w 2015 roku Nagrodę Literacką Nike. Zabiorę się wkrótce do „Cicho cichutko” Karpowicza, by sprawdzić, czy inne jego książki są równie dobre.

 

 

 

Sońka – Ignacy Karpowicz

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2014

E-book

Liczba stron: 125

ISBN: 978-83-08-05633-2

 

 

 

Książkę przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki

 

 

środa, 28 września 2022

Skąd najlepiej widać całe piękno świata


 

 

Moje kolejne spotkanie z twórczością Dominiki Buczak utwierdziło mnie w przekonaniu, że to autorka z najwyższej półki, która potrafi wciągnąć czytelnika w akcję, a jednocześnie pięknie pokazać ludzką psychikę i uwikłanie człowieka w otaczający go świat. Jednak lektura „Całego piękna świata” w dużej mierze różniła się od moich wcześniejszych doświadczeń. To bowiem powieść zgoła inna od „Placu Konstytucji” i „Dziewczyn z Placu”.

Polska powojenna, świeżo liżąca swe rany. Czy jednak na pewno Polska? Czy Lichtenwalde może ot, tak, z dnia na dzień, stać się Porębą? Tylko dlatego, że ktoś wydał odpowiedni dokument? A co z ludźmi, którzy tam od lat mieszkali, uprawiali ziemię, chowali swoich zmarłych? W jak sposób odpowiadają za okrucieństwo tych, którzy szli mordować, rabować, niszczyć? Zaraz, zaraz… ale przecież wysyłali na front swych synów. Głosowali na Kanclerza. Cieszyli się z niemieckich zwycięstw. Dzisiaj boją się radzieckiego wojska, tych wygłodzonych, wyposzczonych, zdziczałych hord, które przychodzą, by palić, by zabierać, by gwałcić. Ten horror niemieckich kobiet, ale i polskich przecież, tych „wyzwalanych” przez sojuszników, bardzo mocno w tej powieści wybrzmiewa, o czym jeszcze wspomnę później.

Wróćmy zatem… Polska tuż po wojnie. Kotlina kłodzka. Piękne widoki, góry, lasy, ciągnące się jak okiem sięgnąć, obfitujące w dary przyrody i będące owocem pracy ludzkich rąk pola i sady. Całe piękno świata widziane z ogrodu przy domu Evy i Petera. Domu, który ma się teraz stać nowym początkiem dla Dorki i Stacha. Dwie rodziny, dwa światy, dwa zgoła odmienne doświadczenia, również te wojenne. Niemieckie małżeństwo z trójką dzieci, dumne ze swej ziemi, z potomków, których poczęli dla Fuhrera. I to polskie, bez dzieci, których Dorka nie może donosić. Bo choć marzy o zostaniu matką, żadne dziecko nie chce poczekać na swój czas i odchodzi jeszcze zanim przyszło. Dramat osobisty w połączeniu z rodzinną tragedią, z którą nie potrafi sobie poradzić. Dwa małżeństwa: jedno młodziutkie, drugie starsze. Niemcy i Polacy. Nienawidzą się, choć właściwie się nie znają. Niemcy nie mogą pogodzić się z tym, że Polacy zajmą ich dom. Polacy w Niemcach upatrują całego zła świata. Jedni i drudzy mają swoje racje. A przyjdzie im żyć razem, zanim ci pierwsi nie zgodzą się w końcu wyprowadzić, opuścić rodzinnej wsi, jak zrobiło to już większość ich sąsiadów. Dwie rodziny, dwie historie (choć historii w tej powieści jest znacznie więcej) i jeden dom. Dom, nie tylko dom. Bo Dom to coś więcej niż budynek i okoliczne zabudowania. To coś więcej niż sad, ogród, pola. Dom to zapach świeżo upieczonego chleba. To biała pościel rozwieszona na wietrze i słońcu. To śliwki z sadu. To „dzień dobry” wypowiedziane z uśmiechem i „dobranoc” od ukochanej osoby. To poczucie bezpieczeństwa. Och, tego ostatniego nie zaznaje żadna z tych rodzin.

Polska ludowa zapewnia Dorkę i Stacha, że spełni ich marzenia. Własny kąt, dobra praca, usamodzielnienie się. Poczucie, że są częścią społeczności i że od nowa tę Polskę budują. Taką, która będzie dla nich prawdziwą ojczyzną. Nie zabraknie więc w powieści Buczak aparatczyków, zmieniana rzeczywistości (ot, choćby poprzez zawieszanie nowych szyldów z polskimi napisami – brzydkich i niechlujnych, ale przecież polskich), czy w końcu rozliczania Niemców ze zbrodni dokonanych na narodzie polkim.

Na pierwszy plan wysuwają się tu dwie żeńskie postaci: Dorka i Eva, choć Buczak nie pomija i mężczyzn. Petera również przychodzi nam bardzo dobrze poznać. Obserwujemy też zmiany w dorastającej, prawdopodobnie autystycznej, córce Evy i Petera. Poznajemy w końcu historię niektórych z ich sąsiadów, głównie tych niemieckich, ale nie tylko.

Wojna zmieniła wszystko i wszystkich. Ale po wojnie wcale nie nastał pokój. Choć podpisano traktaty, choć podzielono ziemie, wojna wcale się nie skończyła. Szczególnie dobitnie i boleśnie odczuły to zgwałcone kobiety, którym przyszło urodzić, a potem przez lata wychowywać dzieci sowieckich zwycięzców. Kwestia gwałtów popełnianych przez idącą ze Wschodu armię jest tu poruszana w wielu historiach. Poznajemy losy kilku kobiet i ich zmagania z macierzyństwem. Mamy Evę, która, jak przystało na dobrą Niemkę, dała swemu krajowi synów. Córka raczej się Rzeszy na wiele nie przyda, bo żyje we własnym świecie, ale synowie… Mamy Helgę, która rodzi dziecko niepełnosprawne i zostaje poddana przymusowej sterylizacji. Przeżywa prawdziwy dramat, gdy przed wysokim trybunałem zapada wyrok. Jest Dorka, która nie może donosić ciąży, a tak bardzo pragnie zostać matką. Są kobiety, które uległy urokowi Stacha i z pewnością ich dzieci są i jego. W końcu mamy Weronikę, która stara się być radosną i spokojną, a przecież co noc tuli do snu swego synka, który ma czarne włoski i czarne oczy, zupełnie jak ci mężczyźni, którzy pewnego dnia zhańbili ją w piwnicy jej własnego domu. Strach kobiet przed poruszaniem tego tematu jest niemal tak wielki jak strach przed samymi Rosjanami. I to budzi nasz sprzeciw, nas, dzisiaj. A jednocześnie wydaje się zrozumiałe, że wolały o tym nie mówić, być może nawet temu zaprzeczać. Pokazuje to, jak straszna jest wojna, nawet jeśli nie zabiera życia ukochanych nam osób. Ba, nawet jeśli czasami daje nowe życie.

Niezmiernie ciekawie czytało mi się fragmenty, w których Buczak przedstawiała spojrzenie na świat oczami Evy. Niby ten sam świat, niby te same miejsca i ta sama sytuacja, a jakże inaczej rozumiana przez Niemkę. Nie jestem przyzwyczajona do takiej narracji. Tym bardziej więc było to dla mnie świeże doświadczenie. Dało dużo do myślenia. Istotna jest też opowieść o wypadku Petera – ukazanie jak zwykły wypadek, który zdaje się być niesamowitą tragedią, może później uratować komuś życie. Bo czyż, w obliczu takiej hekatomby jak druga wojna światowa, nie lepiej było nie mieć ręki i móc zostać w domu z rodziną, zamiast iść na front i ginąć? Historia Petera pokazuje jasno, że nieraz niepotrzebnie się czymś zamartwiamy i wyolbrzymiamy problemy, by potem przekonać się, że wcale nie były tak poważne, a być może miały nawet jakiś cel.

Ważnym tematem powieści jest również dojrzewanie bohaterów. Do akceptacji zmian, do samodzielności, do podejmowania decyzji i liczenia się z ich konsekwencjami. Symboliczne niemalże staje się tu przeistoczenie Dorki w Dorotę.

Buczak, zdaje się, stara się pokazać czytelnikowi, że ludzie są do siebie często bardziej podobni, niż przypuszczają. Dzielą nas sztuczne granice, wojny wypowiedziane na szczytach władzy, traktaty i dyrektywy wydane przez rządzących. Wszyscy jednak zdajemy się szukać w życiu tego samego: bezpieczeństwa, miłości, spełnienia. To jest całe piękno świata.

Powieść napisana jest pięknym, subtelnym językiem. Delikatność formy kontrastuje z brutalnością treści, kontrast ten jednak wypada na plus. Lekkość pióra Buczak jest bardzo mocną stroną tej książki, podobnie jak wykonana przez nią historyczna kwerenda. Czułam się tak, jakbym rzeczywiście przebywała czas jakiś w Porębie, widziałam to, na co każdego ranka spoglądała Eva, co miało stać się codziennością Doroty. Czułam zapachy z ich kuchni, widziałam choinkę niemieckiej rodziny i sypialnię, w której zamieszkali Polacy. W końcu przytłaczał mnie ból, jaki niektórzy bohaterowie w sobie nosili.

„Całe piękno świata” to powieść do bólu prawdziwa, trudna, a jednocześnie będąca tak subtelnie i delikatnie opowiedzianą historią, że chylę czoła. To książka wyjątkowa. No i ta okładka, która urzekła mnie od pierwszego wejrzenia. Nic dodać, nic ująć, tyko czytać.

 

 

Całe piękno świata – Dominika Buczak

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2022

Ebook na Legimi

Liczba stron: 291

ISBN: 978-83-08-07750-4