Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

środa, 30 kwietnia 2014

Pisane nocą – Bożena Pajdosz

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 100
ISBN: 978-83-64426-05-6






Upłynęły już przynajmniej trzy tygodnie, odkąd przeczytałam tę książkę. Dlaczego aż tyle czasu, zanim usiadłam do recenzji? Ponieważ napisanie o "Pisane nocą" nie jest łatwe. Z wielu względów, również osobistych. Przede wszystkim jednak literackich. Co to oznacza?
Powieść, choć nie do końca jestem pewna, że można ją tak nazwać... Załóżmy jednak, że powieść... Uderza autentycznością, atakuje nas całą gamą emocji, uczuć, łez, złości, bólu, rozterek... Atakuje? Po trosze właśnie tak. Emocjami nie tylko uderza, emocje z niej wypływają, wsiąkają w czytelnika, nie chcą odejść, nie pozwalają zapomnieć, zmuszają do ciągłego myślenia... O czym? O tym, że życie pisze dla nas scenariusze dalekie od wyidealizowanych bajek, które mama czytała nam w dzieciństwie. Że czasem to kobieta musi być silniejsza. Że nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną – umieranie boli. Nie tylko Ciebie, ale i Twoich bliskich. Przede wszystkim bliskich, którzy muszą zostać, kiedy Ciebie już nie ma. Zostać i nadal żyć... Czasami tak, jakby nic się nie stało, nic nie zmieniło. Nieraz daje "szansę" na przygotowanie się, na przyswojenie sobie umierania, na "zaznajomienie się" ze śmiercią. Czy jednak ta pozorna szansa, ten prezent od losu, który niby pozwala uporządkować niezakończone sprawy nie jest czasem bardziej przekleństwem?
"Pisane nocą" to książka, która zadaje mnóstwo trudnych pytań. Czy na nie odpowiada? Daje swoistą odpowiedź, pokazuje jedną z możliwych dróg. Tę, którą przeszła Autorka, kiedy zachorował jej mąż. Kiedy umierał i kiedy ostatecznie odszedł, a ona została.
Młodzi, zakochani do szaleństwa. Mają swoje marzenia, swoje plany. Coś się układa, coś wychodzi, co innego nie. Ot, życie. Bilans jednak wychodzi stale na plus. Bo mają siebie, mają dach nad głową, rodzi się dziecko. Jest miłość, jest szczęście, jako-takie bezpieczeństwo. Jeszcze przed nimi wiele dekad spędzonych na wspólnym prowadzeniu winnicy, w pewnym momencie na bawieniu wnuków. I nagle ten wyrok... Rak. U niego. Co dalej? Jak przygotować najbliższych na to, że pewnego dnia już go nie będzie? Jak nauczyć ich żyć? Bo przecież muszą żyć dalej. A potem pustka, bo odszedł. Mąż, kochanek, przyjaciel. Ojciec. I została. Z dorosłym synem, który potrafi pomóc i pocieszyć, ale nie jest Nim. I nigdy nie będzie. A pewnego dnia założy własną rodzinę, a ona znów zostanie sama. Z winnicą, która była Jego wielką miłością...
Badziewne znicze na grobie, sztuczne kwiaty. Nie lubi tego. Już, już ma je wyrzucić, zła, że ktoś to postawił na Jego nagrobku. I wtedy zdaje sobie sprawę że przecież nie tylko ona Go straciła. Byli tez inni, którzy go kochali, szanowali, lubili. Mają prawo do tego, by na swój sposób się z Nim pożegnać. Choć tak ciężko... Tak ciężko przywyknąć do myśi, że ktoś inny tez cierpi z powodu Jego odejścia.
"Pisane nocą" przepełnione jest takimi mocnymi scenami. Wyciskaczami łez? I tak i nie. To coś więcej. Szczególnie, gdy mamy świadomość (a mamy ją), że to swego rodzaju biograficzna powieść. Że Autorka pisze o swoich przeżyciach, swoich uczuciach. Śmierci swojego męża...
Później jakby druga część opowieści. Tym razem te ostatnie miesiące widziane oczami... Jego. Zupełnie inne spojrzenie, a jednak tak samo przejmujące.
Dlaczego tak trudno o tym pisać? Boli. Temat. Słowa. Wspomnienia. Boli też to, że... książka jest napisana fatalnie. Próbowałam, wierzcie mi, z całego serca próbowałam to sobie tłumaczyć potokiem myśli, bólem, żalem, miłością, tym wszystkim, co Bożena Pajdosz musiała czuć, kiedy pisała. Próbowałam, ale nadal nie potrafiłam w żaden sposób uzasadnić fatalnej polszczyzny. Wzruszająca historia, która łapie za serce i mimo tych kilku tygodni nie chce puścić... chyba nie powinna się znaleźć na księgarskich półkach. Przynajmniej nie w takiej wersji. Wymaga jeszcze wiele poprawek. Choć nie sądzę, by zostały wprowadzone, by książka ukazała się powtórnie. Zbyt wiele bólu...
Czy polecam? Nie potrafię powiedzieć. Jeśli język polski jest Ci raczej obojętny i nie sprawia bólu jego kaleczenie – w stu procentach tak, bo naprawdę warto poznać tę opowieść. Jeśli jednak masz z tym problemy, może zastanów się jeszcze nad sięgnięciem po tę powieść. W każdym razie miej na uwadze, że językowo odbiega ona od tego, co nazwać by można "poprawną i ładną polszczyzną".





Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


środa, 23 kwietnia 2014

Kubiś i Cała Reszta – Nikodem Konstanty Pawłowski

Wydawnictwo: Białe Pióro
Warszawa 2014
ebook (format pdf)
Liczba stron: 48
ISBN:978-83-64426-08-7






Ależ to był świąteczny prezent, ależ niespodzianka. "Taka bajka dla dorosłych" – usłyszałam i nie byłam przekonana, czy przypadnie mi do gustu. Zabrałam się późnym wieczorem, kiedy wskazówki zegara wskazywały zdecydowanie, że Wielki Piątek zmienia się już w Wielką Sobotę. Chciałam tylko przeczytać kawałek, pierwszy rozdział, żeby zobaczyć, czy jest to lektura odpowiednia na świąteczne dni, tymczasem... Zanim się położyłam spać, przeczytałam całość. A nawet więcej – niektóre fragmenty czytałam powtórnie – na głos, by i mój Mąż mógł razem ze mną śmiać się do łez z inteligentnego humoru najwyższych lotów. Od początku jednak.
Już tytuły rozdziałów dają pewien przedsmak, że będzie być może wesoło. W ogóle bardzo mi się one podobają – w pewien sposób nawiązują do tytułów rozdziałów z dziewiętnastowiecznych książek przygodowych, gdzie z tytułu naprawdę można się było domyślić, co będzie dalej. Do tego są naprawdę zabawne, a mnie (jak być może już wiecie) nie tak łatwo szczerze rozbawić. Czy to ja, niczym Kubuś Puchatek, mam mały rozumek, czy pora późna miała z tym coś do czynienia, nie wiem, ale dopiero w okolicy piątej strony tekstu dotarło do mnie, co tak naprawdę czytam. I zmylił mnie zarówno Kubiś, jak i Hieronim Hfaścik, a nawet Ptak Pu. Dopiero, gdy na scenie pojawił się Pysiaczek, przejrzałam na oczy.
Tekst jest króciutki. Na dodatek opatrzony ilustracjami, o których jeszcze za chwilę. W związku z powyższym – to niecałe 40 stron wspaniałej literatury, która bawi do łez. Trudno jednak o tym pisać tak, by nie zdradzić za wiele, a także, by nie okazało się, że recenzja jest nieadekwatnie za długa w stosunku do recenzowanego utworu. Dlatego napiszę dzisiaj niewiele, bardzo krótko – acz treściwie. Nie uśmiałam się tak szczerze chyba już przynajmniej od roku, a już z pewnością nie nad książką. I chyba dotąd w całym życiu tak wiele fragmentów nie czytałam  komuś na głos po to, by mógł się śmiać ze mną. A od czasu lektury "Kubisia..." jestem... Pysiaczkiem!
Niestety książki tej nie dostaniecie, przynajmniej na razie, w formie papierowej. Jest dostępna jedynie jako ebook. Może dlatego, że jest tak króciutka. Chciałabym jednak zobaczyć ją pewnego dnia na mojej półce. Najlepiej w formie wydłużonej, przynajmniej dwukrotnie. Liczę na to, że Autor wróci do przygód bohaterów z Całkiem Innych Sadów.
Minusy? Nie podobały mi się ilustracje, ale to chyba kwestia gustu. Michał się z nich śmiał i uważał za zabawne. Nie można mieć wszystkiego, a w gruncie rzeczy "Kubiś..." dał mi tyle radości, że nie będę narzekać. Polecam.



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

Światowy Dzień Książki

Dla wszystkich czytelników, książkoholików, osób, dla których książki są prawdziwą miłością życia i tych, którzy sięgają po nie jedynie od czasu do czasu – najlepsze życzenia z okazji Światowego Dnia Książki. Aby wydawano jak najwięcej, na jak najwyższym poziomie i w jak najbardziej korzystnych (dla nas, czytelników) cenach.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Ametysta. 7 wymiar – Viktoria Armstrong

Wydawnictwo: Sowa
Warszawa 2014
Tom I
Oprawa: miękka
Liczba stron: 216
ISBN:978-83-938126-0-8








Świat przedstawiony w "Ametyście" jest tak barwny i doskonale zaprojektowany, że choćby tylko dla poznania Kotaliny warto sięgnąć po tę powieść. Hisoria opisana przez Viktorię Armstrong, polsko-amerykańską autorkę, to jednak coś znacznie więcej niż tylko świat (a raczej światy). To również fascynująca podróż, postacie, które są rewelacyjnie przedstawione, a także mnóstwo przygód, walk ze złymi mocami i opowieści o uczuciach... przyjaźni, wierze, lojalności. Autorka wykonała kawał dobrej roboty, a przy okazji stworzyła bardzo ciekawą literacko lekturę, która porywa niemal od samego początku. Niemal? Cóż, pierwsze kilka stron nie nalezy do najłatwiejszych. Zanim bowiem zorientujemy się, kto jest kim w tej opowieści minie kilka minut. Kiedy już jednak to do nas dotrze – zostaniemy całkowicie wciągnięci w wir intryg dworskich i walk o władzę, w których dobro będzie musiało się zjednoczyć ze złem, by pokonać kogoś, z czyjego istnienia nikt nawet nie zdawał sobie sprawy.
Jak wskazuje tytuł – główną bohaterką jest Ametysta. To niesamowita postać, choć osobiście bardziej od niej polubiłam wampirzycę Brendę. Zaś moim zdecydowanym ulubieńcem jest Max – pół wilk, pół inkub. To on właśnie jest na okładce, która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Jest to obecnie jedna z moich ulubionych okładek. Kim zatem są Ametysta, Brenda i Max, co ich łączy i jaką rolę odegrają w ratowaniu Kotaliny i pozostalych znanych wymiarów? Ametysta jest bardzo potężną maginią, nic więc dziwnego, że – pomimo młodego wieku – zostaje zaproszona do Wielkiej Rady, którą zwołuje Vik, władca Kotaliny. Brenda, jak już wspomniałam, jest wampirzycą. Nie służy Vikowi, a Panu Ciemności. Choć Dobro i Zło w świecie, o którym czytamy u Armstrong nie zawsze stoją po przeciwnych stronach barykady. Często zdarza się tak, że władcy świata ciemności i świata światłości współpracują ze sobą, pomagają sobie, naradzają się w różncyh kwestiach. Są zdolni do wielu ustępstw, byle tylko ocalić świat takim, jakim jest. A, niestety, źle się dzieje, gdy dzień staje się coraz krótszy, a noc coraz dłuższa. Ma to olbrzymie znaczenie dla wszystkich istot. Co takiego się dzieje, jakie moce oddziaływują na świat i czym takie postępujące zmiany grożą? Cóż, którko mówiąc – prawdziwą, globalną katastrofą, nic więc dziwnego, że wszyscy wiele poświęcą, żeby rozwikłać tę zagadkę i odnaleźć tego, który tyle namieszał...
Ametystę i Brendę łączy jezcze... Max. Obie są w nim zakochane i żadna nie wie o tej drugiej. A Max... Cóż, kocha każdą z nich, z każdą jest szczęsliwy i na dodatek nie wyobraża sobie, że musiałby kiedyś wybierac pomiędzy nimi. Jego zdolności zaś będą im bardzo pomocne w poszukiwaniu maga, który postanowił zapanować nad wszystkim i wszystkimi.
Świat Kotaliny i pozostałych wymiarów zamieszkują różne istoty – wampiry, zielarki, magowie, wilkołaki, inkuby, diabły, driady, hobgoblini i inne fantastyczne postaci. Bardzo ciekawym zabiegiem posłużyła się Autorka, opisując swoj świat z dwóch kierunków – oczami postaci "dobrych" i oczami tych "złuych". Choć własciwie można by tu mówić o narracji trzytorowej. Bo poza wspomnianymi przed chwilą, jest jeszcze siedem wymiarów widzianych oczami... JEGO. Uważam, że był to świetny pomysł, który wyszedł Armstrong bardzo dobrze, szczgolnie, gdy zważyć, że jest to literacki debiut. Ciekawa jestem bardzo, jak dalej potoczą się losy bohaterów, bo zapowiedziana już została druga część cyklu. Tym razem w tytule pojawia się... Brenda. Kto wie, może Autorka postanowi napisac również i trzeci tom, zatytulowany... Max. Byłabym bardzo zadowolona, bo chętnie poznam lepiej tych bohatrów, którzy w jakiś sposób stali mi się bliscy.
Czy Ametysta, Vik, Brenda i Max odnajdą sprawcę całego zamieszania? I czy ich moc wystarczy, by pokonać nadzwyczaj potężnego maga? Ile będą musieli poświęcić? Wszystkiego się dowiecie, gdy sięgniecie po tę lekturę. Może dla niektórych być minusem, że zakończenie jest takie... definitywne. Nie ma tu zawieszenie akcji, słowo koniec nie następuje gdzieś w połowie sceny, ani tym bardziej zdania. Powieść po prostu się kończy. Nie potrzebuje ciągu dalszego. Tym bardziej więc osobiście jestem ciekawa, co będzie dalej...
Minusy? Po pierwsze bardzo liczne błędy. Literówek jest naprawdę dużo i trzeba na to zwrócić uwagę. To minus książek wydawanych przez Autorów za własne pieniądze. W ramach oszczędności nie chcą płacić za profesjonalną korektę i redakcję. Niestety nawet kilkukrotne przeczytanie tekstu przez znajomych nie jest w stanie zastąpić takiej profesjonalnej redakcji. Cierpią, oczywiście, czytelnicy. Mam też niewielki problem z tytułem. Wydaje się, że brzmi on "Ametysta. 7 wymiar". "Ametysta" jako tytuł serii? "7 wymiar" jako tytuł tego tomu? Otóż okazuje się, że chyba nie, bo na końcu Autorka wyraźnie zapowiada tom drugi zatytułowany... "Brenda. 7 wymiar". Może uda mi się tę zagadkę rozwiązać. Nic jednak nie umniejsza ona samej powieści, z którą – moim skromnym zdaniem – naprawdę warto się zapoznać. I wierzcie mi – po lekturze z pewnością inaczej będziecie patrzyli na... lustra.



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa SOWA
 http://www.sowadruk.pl/
 






Żółta sukienka – Beata Gołembiowska

Wydawnictwo: novaeres wydawnictwo innowacyjne
Gdynia 2011
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 160
ISBN: 978-83-7722-198-3







Przyznam szczerze, że na początku się przeraziłam. Zgodnie ze starym zwyczajem, który wyniosłam jeszcze z czasów uczęszczania do podstawówki – przeczytałam opis na tylnej okładce. I nie tyle jego treść mnie przeraziła, co... jakość składu. Nie wiem, kto wpadł na pomysł zrobienia tzw. twardych spacji przed każdym wyrazem typu "i", "z" "w", ale powinno się tej osobie oberwać po uszach. Na pierwszy rzut oka wygląda to bowiem tak, jakby spacji zupełnie nie było, a nawet, gdy już zdałam sobie sprawę, że są... byłam zdegustowana. Na szczęście problem ten pojawia się jedynie na okładce tylnej i skrzydełkach, a właściwa zawartość powieści ocalała przed tym straszliwym pogromem. I, co bardzo ciekawe i znaczące, w samym tekście "Żółtej sukienki" próżno szukać jakichś literówek, czy innych błędów drukarskich. Książka jest naprawdę dobrze wydana, nie zrażajcie się więc tą okładkową wpadką.
Na początku może warto nadmienić, że jest to debiut literacki Beaty Gołembiowskiej. Autorka pochodzi z Poznania, choć wyprowadziła się z niego w wieku 24 lat i zamieszkała na jakiś czas w Radomiu, by następnie, wraz z mężem i córkami, przenieść się do Montrealu. Już w Kanadzie skończyła studia fotograficzne, a jej prace były wystawiane w licznych galeriach sztuki. Pracowała również jako malarka dekoracyjna, pisała scenariusze, opowiadania i artykuły o sztuce i przyrodzie. W 2011 roku (czyli w trym mniej więcej czasie, co "Żółta sukienka") ukazał się jej album o polskim ziemiaństwie i arystokracji na emigracji w Kanadzie, zatytułowany "W jednej walizce", którego recenzję przedstawię Wam już wkrótce. Gołembiowska zadebiutowała również jako reżyser, a owocem tej pracy jest film "Raj utracony, raj odzyskany?, który stał się integralną częścią wspomnianego już albumu.
Anna, główna bohaterka, jest – jak sama Autorka – emigrantką. Uciekła do Kanady, bo nie mogła ścierpieć panującego w Polsce ustroju. PRL nie był rajem dla artystów, a Anna marzyła o tym, by tworzyć. Jak się okazało, nie był to jedyny powód tej ucieczki, a marzenia nie zawsze się spełniają. Przynajmniej nie tylko dlatego, że zmieniło się kraj zamieszkania. I choć Anna w głębi duszy wciąż czuje się Polką i za Ojczyzną na swój sposób tęskni, nie chce odwiedzić kraju, z którego wyjechała, mimo że komunizm dawno już upadł, a Polska należy teraz do struktur unijnych. Dopiero za namową córki odważy się na ten krok i stawi czoło koszmarom z dzieciństwa. Zanim do tego jednak dojdzie, poznany ją jako niespełnioną artystkę, kobietę kontrowersyjną, nierozumianą przez otoczenie, samotną matkę (z wyboru), nienawidzącą mężczyzn, a jednocześnie ich kokietującą. Artystkę, która pisze do szuflady, a zarabia na życie sprzątając u bogatych mieszkańców Montrealu. Choć ma młodą, inteligentną córkę, która właśnie wybiera się na stypendium do USA, Anna wciąż czuje, że życie przeleciało jej między palcami i właściwie nic już się nie zmieni. Chciałaby żyć inaczej, ale nie ma odwagi, by zrobić jakikolwiek krok ku temu lepszemu życiu. Łapie sie więc wciąż nowych zleceń, szybko tracąc kolejne posady i zupełnie się już tym stanem rzeczy nie przejmując. Dopiero, gdy pod jej opieką znajdzie się kaleki Paul, wszystko się zmieni. On – oszołomiony jej urodą i prostolinijnością, naturalnością i pewną melancholią. Ona – przerażona zrośniętym, gburowatym i niemiłych facetem, który większość życia spędził na wózku inwalidzkim. Coś jednak ich połączy. Być może to cierpienie, a może marzenie o tym, by jednak życie miało jakiś głębszy sens...
Autorka ukazuje nam świat pełen uczuć i emocji. Buduje napięcie aż do ostatniej chwili. Niewiele w tej jej powieści dialogów, bardziej skupiła się na opisie przeżyć wewnętrznych bohaterów, dzięki czemu stworzyła niesamowity, głęboki i przejmujący autentycznością portret psychologiczny. W szczególności Anny i Paula. Dzięki wprowadzeniu kilku wierszy autorstwa Anny, a później także jej opowiadań, mamy możliwość poznać również jej rodziców. Tak od siebie różnych, jak woda i ogień. Tak ważnych jednak... W końcu to ich osobowości, ich podejście do życia i wychowania miały olbrzymi i niebagatelny wpływ na to, kim jest Anna dzisiaj. Poza wielością opisów przemyśleń bohaterów, poznajemy ich również poprzez ich działania. Bardzo odpowiadała mi taka właśnie narracja. Wydaje mi się, że gdyby w "Żółtej sukience" znalazło się więcej dialogów, powieść mogła by wiele stracić. Zburzyły by one to napięcie, które rośnie z każdą sceną, tę aurę tajemniczości, swego rodzaju bajanie o tym, co było kiedyś...
Wiersze Anny nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia, może dlatego,  że ich nie rozumiałam. Natomiast podobały mi się jej opowiadania, poprzez które poznawałam jej dzieciństwo i lata młodości, jej rodziców, rodzeństwo i... tamto wydarzenie, które zaważyło na całym jej późniejszym życiu. Bardzo też znaczące były dla mnie cytowane fragmenty "Modlitwy" Bułata Okudżawy, tekstu, który jest mi bardzo bliski. Dziękuję Autorce, że z niego korzystała.
Powieść jest bardzo symboliczna. Począwszy już od samego tytułu... Żółta sukienka to bowiem symbol miłości i radości, a także bólu i traumy. Swego rodzaju zdrady...  Również lalka Agnieszka, którą ukochała sobie w dzieciństwie mała Ania, będzie tu pewnym symbolem i odegra niebagatelną rolę w "związku" Anny i Paula.
Bohaterowie są nakreśleni bardzo wyraźnie, nie sposób ich pomylić. Każdy ma swoje wady i zalety, każdy ma specyficzne cechy, które od razu zapadają w pamięć. I każdy musi się rozliczyć ze swoją przeszłością i swoim bólem, nawet ci, którzy na pozór wydają się szczęśliwi. Nie każdy z nich potrafi sobie ze wszystkim poradzić, a drogi do tego pogodzenia się z życiem bywają długie i kręte, a czasem wręcz... wątpliwe moralnie. Rewelacyjnym przykładem takiej drogi jest ta, którą przechodzi Paul. Nie chcę zdradzić szczegółów, myślę jednak, że spodoba Wam się to, co ten niesamowity człowiek wymyślił, by lepiej poznać kobietę, która go zachwyciła.
Bardzo ważna jest także rola matki Anny i nie sposób nie zastanawiać się, kto bardziej zawinił – obcy mężczyzna, który wykorzystał sześcioletnią dziewczynkę, czy matka, która wprowadzając w domu terror i nie otaczając swych dzieci ciepłem i miłością, nie dała Ani możliwości, by ta mogła się swym bólem z kimś podzielić. Dziewczynka zamknęła się więc w sobie... na kolejne ponad czterdzieści lat.
Tę książkę po prostu trzeba przeczytać. Wierzcie mi, że żadna recenzja nie jest w stanie oddać tego, co opowiada "Żółta sukienka" i zagwarantować Wam choćby niewielki ułamek tych emocji, które ogarniają w trakcie lektury tej niedługiej powieści. Minusy? Poza wspomnianą na początku wpadką okładkową... Książka mogła by być dłuższa, choć w zasadzie może i dobrze, że nie była. Nie ma w niej dzięki temu żadnych przesadzonych dialogów i wydłużonych opisów na siłę.
Polecam z całego serca. Jedna z najlepszych lektur, na jakie ostatnio trafiłam.

Na zakończenie zaś coś niecodziennego. "Modlitwa" Bułata Okudżawy, której fragmenty przeptlatają narrację powieści:

Dopóki ziemia kręci się,
dopóki jest tak, czy siak,
Panie, ofiaruj każdemu z nas,
czego mu w życiu brak:
Mędrcowi darować głowę racz,
tchórzowi dać konia chciej.
Sypnij grosza szczęściarzom (przekł. dosł. "szczęśliwym")
i mnie w opiece swej miej.

Dopóki ziemia kręci się, / Dopóki Ziemia obraca się,
o Panie, daj nam znak, / o Panie nasz, na Twój znak,
Władzy spragnionym uczyń, / Tym, którzy pragną władzy,
by władza im poszła w smak. / niech władza ta pójdzie w smak.
Hojnych puść między żebraków, / Daj szczodrobliwym odetchnąć,
niech się poczują lżej! / raz niech zapłacą mniej
Daj Kainowi skruchę,
i mnie w opiece swej miej.

Ja wiem, że Ty wszystko możesz,
wierzę w Twą moc i gest,
Jak wierzy żołnierz zabity,
że w siódmym niebie jest.
Jak zmysł każdy chłonie z wiarą
Twój ledwie słyszalny głos,
Jak wszyscy wierzymy w Ciebie,
nie wiedząc, co niesie los.

Panie zielonooki,
mój Boże jedyny, spraw,
Dopóki ziemia toczy się,
zdumiona obrotem spraw,
Dopóki czasu i prochu
wciąż jeszcze wystarcza jej,
Dajże nam wszystkim po trochu,
i mnie w opiece swej miej!

piątek, 18 kwietnia 2014

Wesołych Świąt

Kochani! Chciałam złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia z okazji nadchodzących całkiem sporymi susami Świąt. Wiele radości, czasu spędzonego na refleksji i rozmowie z najbliższymi, ciepła rodzinnego i słonecznej pogody, która będzie rzeczywiście przypominała wiosnę. Śniegom na Wielkanoc mówimy stanowcze i zdecydowane "nie". 
Fikających zajączków, żółtych kurczaków, milusich bazi, pyszności na stole. Wiele łask Bożych. A dla tych, co lubią – obfitego lania w poniedziałek.
No i tyle książek, ile tylko pomieści się w tym wielkim jaju, a nawet... trochę więcej :) 

środa, 16 kwietnia 2014

Zobaczyć iskry – Grażyna Kamyszek

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 225
ISBN: 978-83-64426-03-2






"Zobaczyć iskry" to powieść obyczajowa. Ostatnio niezbyt często miałam okazję trafiać na takie pozycje. Częściowo z mojej winy, ponieważ... trochę się ich boję. Nie lubię płytkich opowieści z gatunku "kobiety to czytają". Nie mam nic przeciwko debiutantom, sama marzę o tym, by dołączyć do ich grona. Kiedy jednak na półkach w księgarni widzę nowe powieści obyczajowe pisane przez debiutantki (debiutantów również, ale mniej), to jakoś nie mam specjalnej ochoty, by zabrać je do domu. Szczególnie, że obok zazwyczaj tyle fascynujących tytułów... Tym bardziej więc cieszy mnie, gdy mogę Wam napisać, że "Zobaczyć iskry" Grażyny Kamyszek to powieść, która mnie urzekła. 
Piękna polszczyzna, której używa Autorka jest olbrzymim plusem tej książki. Szczególnie, że Grażyna Kamyszek potrafi wyważyć słowa. Wie, kiedy być Mickiewiczem w spódnicy (czy może bardziej Szymborską), a kiedy bohaterka (narracja jest tu pierwszoosobowa) może trochę... "porzucać mięsem". Język w każdej sytuacji odpowiada nakreślonemu portretowi psychologicznemu bohatera, który się odzywa, nie bez znaczenia jest też konkretna sytuacja, panująca atmosfera. Niewielu współczesnych autorów zwraca na to tyle uwagi, co Autorka "Zobaczyć iskry".
O czym jest ta powieść? O pewnej kobiecie, młodej jeszcze, bo tuż przed trzydziestką. Nauczycielce niemieckiego. Kiedy jej szkoła ma zostać zburzona i przebudowana na jakiś hotel, centrum konferencyjne, czy inne ustrojstwo, na które pewien inwestor wyłożył z pewnością niemały majątek, Renata zostaje "na bruku". Wykształcenie i ładna buzia niewiele pomagają. Szansy na zatrudnienie nie ma, za to coraz łatwiej i częściej udaje jej się zajrzeć do kieliszka. Kiedy więc pewnego dnia jej mama przynosi wiadomość, że jest praca... Renata postanawia rzucić się na głęboką wodę. Może nie taką głęboką, bo tylko na pewien czas, tylko na próbę i to w zawodzie, o którym ani wcześniej nie myślała, ani – tym bardziej – nie marzyła. Zostaje opiekunką starszych ludzi. Jedzie do Niemiec...
Tu dopiero zacznie się prawdziwa historia. Jak odnajdzie się tam inteligentna kobieta z wyższym wykształceniem, która straciła ukochana pracę, zmuszona została do opuszczenia równie ukochanego miasta i na dodatek niedługo przed tym została zdradzona i zostawiona przez swego nie mniej ukochanego Adama? Czy przyzwyczai się do tego, że starszy pan imieniem Martin będzie do niej mówił Ryfka, jakby była jakąś żydowską dziewczyną? Jaka tajemnica kryje się pod tym imieniem i jak zakończy się ta opowieść sięgająca jeszcze przedwojennych lat? Czy Renata w końcu odnajdzie swoje prawdziwe ja? Czy w Niemczech znajdzie szczęście i... w końcu zobaczy iskry?
"Zobaczyć iskry" to jednak nie tylko opowieść o Renacie. To polskie społeczeństwo szukające lepszego jutra. Emigracja zarobkowa, która w XXI wieku na nowo staje się popularna. Choć nie z wyboru, a – jak to zwykle z emigracją bywa – z konieczności. To ciekawy obraz kobiet (bo akurat tu były w tej roli jedynie panie), które dla zarobku (czasem głównego, czasem, by dorobić do niewysokiej przecież emerytury), poświęcają czas, siły oraz kontakty z rodziną i jadą za zachodnią granicę, by pomagać starszym, zamożnym Niemcom.
Osobiście bardzo zainteresowała mnie opowieść o Maćku, koledze Renaty, młodym poloniście, który walczył z jeszcze większymi przeciwnościami losu, niż główna bohaterka. Trochę żałuję, że nie było o nim więcej. 
Zakończenie trochę mnie... właściwie to nie wiem. Nie chcę też za wiele Wam zdradzić. W każdym razie chyba jest dobre. Jak dłużej o tym myślę, tak mi się wydaje.
Książkę czytałam jednym tchem. Na dodatek wydawnictwo rzeczywiście postarało się z redakcją. Okładka również bardzo mi się podoba. Nie mam właściwie żadnych negatywnych odczuć w związku z tą książką, co nieczęsto się zdarza. Gorąco polecam ten niesamowity debiut, a Autorce życzę powodzenia, jeśli postanowi dalej pisać.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

Oddziały wyklętych – Szymon Nowak

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2014
Oprawa: twarda
Liczba stron: 432
ISBN: 978-83-64095-17-7






Żołnierze wyklęci przez dziesięciolecia nie istnieli w pamięci społecznej. No, może to za dużo powiedziane. Nie mówiono o nich. Starano się ich wymazać z tej pamięci. Teraz powoli wracają. Od 2011 dzień 1 marca jest Narodowym Dniem Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" (pisałam o tym na: http://fairyliterature.blogspot.com/search?q=wykl%C4%99tych). Coraz częściej też pojawiają się na rynku wydawniczym pozycje traktujące o tych zapomnianych na lata bohaterach. Nie wiem, kiedy dokładnie się to zaczęło, ale chyba pierwszym moim spotkaniem z tematem była książka "Ochotnik" Marco Patricelliego. Uderzył mnie wówczas fakt, że o tak wielkim człowieku, jakim był rotmistrz Pilecki (dzisiaj już chyba postać rozpoznawana i swego rodzaju "wizytówka" żołnierzy wyklętych) napisał nie Polak, a Włoch. Sytuacja się jednak zmienia i – jak wspomniałam – można teraz nabyć coraz więcej książek o tych niesamowitych ludziach, którzy do końca (jeszcze w latach 60.), nawet wbrew logice, walczyli o wolną i niezależną Polskę.
Jedną z takich pozycji jest właśnie grube, oprawione w twardą okładkę, tomiszcze pt. "Oddziały wyklętych" Szymona Nowaka. Autor, nie bojąc się trudnych tematów, przedstawia nam 22 oddziały polskiego podziemia antykomunistycznego. Łatwo przeliczyć, że te "biografie" nie są długie – ich średnia objętość to około 20 stron na jeden oddział. Czy można na tylu stronach zmieścić tak wiele ważnych informacji, nazwisk, dat, miejsc, bitew, itd? Można. Raz wychodzi to Nowakowi lepiej, raz gorzej. Niektóre rozdziały czyta się wyśmienicie. Z niektórymi miałam problem, ponieważ ilość pseudonimów, nazwisk, dat przypadających na jedną stronę okazała się przytaczająca. Czasami miałam wrażenie, że czytam powieść o wartkiej akcji, by zaraz zastanawiać się, czy ja przypadkiem nie dorwałam w ręce podręcznika dla studentów ostatniego roku historii. Choć ten ostatni zarzut jest przesadzony – w "Oddziałach wyklętych" brakuje bowiem podstaw, jakimi charakteryzują się prawdziwe prace naukowe. Nie ma tu w ogóle przypisów, a szkoda, bo nieraz miałoby się ochotę sięgnąć gdzieś głębiej, poszukać czegoś więcej. Denerwuje też to, że raz pseudonimy zapisywane są w cudzysłowie, a raz nie. Odkryłam pewną zależność w zapisie, jednak mimo wszystko, wprowadza to chaos. To chyba jednak tyle w kwestii uwag negatywnych. Książka bowiem jest bardzo ważną pozycją i zdecydowanie warto się z nią zapoznać.
Przydatna, przynajmniej dla mnie, okazała się mapa na wyklejce, na której można śledzik miejsca walk oddziałów opisywanych w książce. Dodatkowo w każdym rozdziale sporo miejsca poświęcono na charakterystykę dowódcy oddziału, jego krótką biografię, zdjęcia. Przybliża to postaci, o których czytamy. Nie są to już jedynie historie jakichś tam oddziałów, które gdzieś tam, kiedyś tam walczyły z kimś, kogo już przecież i tak dzisiaj nie ma. Stają się ludźmi z krwi i kości. Ludźmi, mającymi rodziny, przyjaciół, marzenia...
Co bardzo znaczące Nowak nie ogranicza się do podziemia AKowskiego. To pewna nowość, przynajmniej wśród pozycji, z którymi ja się dotąd spotkałam. Myślę, że tym bardziej po tę książkę powinna sięgnąć młodzież, która w szkołach uczy się właściwie tylko o AK, nie zdając sobie często sprawy, że w Polsce były także inne ugrupowania, które walczyły o wolną ojczyznę. Co również warte zwrócenia uwagi, to fakt, że Autor nie boi się pokazać sytuacji, które nie zawsze są dla Polaków pozytywne. Pokazuje naszych przodków ze wszelkimi ich wadami i uprzedzeniami, które wówczas były powszechne. Nie chowa się w krzaki, lecz przyznaje jasno i otwarcie, że Polacy często mordowali Ukraińców, wysiedlali całe wioski, walczyli z nimi. Że nieraz byli wcale nie lepsi od Niemców, czy Rosjan. Choć oczywiście oni – ludzie,o których pisze – mieli na ten temat inne zdanie.
Podsumowując więc – "Oddziały wyklętych" mogę szczerze polecić. Powiem wręcz, że powinny trafić do jak najszerszych rzesz, szczególnie młodych ludzi. Jednak mają swoje mankamenty. Są czymś pośrednim pomiędzy książką popularnonaukową a naukową i chyba to jest największy minus tej pozycji. Należało się zdecydować, w którą stronę iść. Zdecydowanie lepiej czytało mi się, również wydanego przez Frondę, "Zośkowca" Jarosława Wróblewskiego.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda

Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

środa, 2 kwietnia 2014

Jantar i Słońce – Joanna Terka

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 220
ISBN: 978-83-644-2604-9

 

Moi Drodzy. Być może pamiętacie, że pod koniec zeszłego roku czytałam powieść "Jantar i Słońce" Joanny Terki. Bardzo mi się ona spodobała i w związku z tym z przykrością musiałam poinformować, że wydanie było, delikatnie mówiąc, niespecjalnie dobre. Liczne błędy utrudniały czytanie, a okładka w ogóle nie zachęcała do nabycia książki. Tym bardziej więc cieszę się, że mogę Was poinformować o drugim wydaniu tej powieści. W innym wydawnictwie. W nowej szacie graficznej. 

"Jantar i Słońce" wydało obecnie Wydawnictwo Literackie Białe Pióro. Okładka jest prześliczna i bardzo cieszę się, że stoi już w mojej bibliotece. Jeśli wcześniej nie czytaliście recenzji powieści, podaję link:


wtorek, 1 kwietnia 2014

Nocna zmiana – Grzegorz Iwańczyk

Wydawnictwo: wydaje.pl
Katowice 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron: 277
ISBN: 978-83-62255-56-6





Nie miałam wobec tej książki żadnych oczekiwań – ani dużych, ani małych. Carte blanche. Co z tego wynikło?
Lubię kryminały. Dobrze napisana powieść, w której dużo się dzieje, a której rozwiązania nie sposób przewidzieć od samego początku to dokładnie to, czego potrzebowałam. Trochę rozluźnienia, historii trzymającej w napięciu. W ostatnim czasie trafiłam na kilka naprawdę wyśmienitych pozycji – trudnych jednak, wymagających skupienia i czasu. Dlatego "Nocna zmiana" miała być takim oderwaniem na dwa, może trzy dni. Rzecz w tym, że powieść tę "połknęłam" w jedną noc. Po prostu nie mogłam oderwać się od lektury.
Po pierwszym porwaniu, do którego doszło w Z Banku, policja nie potrafiła nawet ustalić, czy nie zostało ono jedynie sfingowane. Konsultant Gerard po prostu "magicznie" zniknął. Kiedy w niemalże identyczny sposób – po innej nocnej zmianie – nie odnaleziono konsultanta Stefana... zdecydowano się na prowokację. Do akcji wkroczył więc młody policjant Tomek. Niestety i on padł ofiarą porywaczy. Policja jest teraz bezsilna... pomoc przychodzi ze strony prywatnych detektywów (kiedyś będących policjantami) – Darka i Żanety. Czy rozwikłają zagadkę porwań z męskiej toalety? Będzie się działo, a zwrotów akcji w tej powieści znajdziecie przynajmniej tyle, co rozdziałów. Nikt nie jest tym, na kogo wygląda, a żadna sytuacja nie jest prosta. Porwania w Z Banku to tylko niewielka część zakrojonego na naprawdę szeroką skalę planu. Gdzieś w nim znajdzie się miejsce dla gangsterów, polityków, bogaczy i policjantów-idealistów, a zakończenie... cóż, myślę, że Was zaskoczy.
"Nocna zmiana" jest debiutem Grzegorza Iwańczyka. Debiutem udanym, bardzo ciekawym i godnym uwagi. Historia wciąga niczym tornado i na długo nie chce wypuścić ze swych macek. Zawalona nocka, łzawiące oczy, zmęcenie – nie mają najmniejszego znaczenia... Byleby jeszcze doczytać jedną stronę, jeden rozdział i tak już do samego końca. Rzeczywiście czułam się, jakbym była na nocnej zmianie.
Myślę, że trzeba by jeszcze popracować nad redakcją tego tekstu. Zdarzają się w nim zdania, które są kiepskie, których szyk zdecydowanie należy zmienić. Kilka bym po prostu wykreśliła. Było parę takich (na szczęście niewiele i to krótkich), przy których czułam się, jakbym czytała szkolne wypracowanie. Poza tym pojawił się problem nadprogramowych spacji i podwójnych znaków przestankowych. Nic, z czym dobry redaktor by sobie nie poradził.
W kwestii samej treści – "Nocna zmiana" to idealna powieść pobudzająca wyobraźnię, odprężająca po ciężkim dniu pracy, trzymająca w napięciu od pierwszego do ostatniego zdania. Portret psychologiczny bohaterów został dobrze nakreślony. Najlepiej Autorowi wyszło wykreowanie postaci Tomka, dzięki czemu powieść zyskała bardzo dużo. Tomek jest po prostu naturalny, realny i autentyczny.
Gratuluję debiutu i czekam na kolejny tytuł (tym razem z dobrą redakcją).



Książka przeczytana w ramach projektu:
Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Podsumowanie marca

Podsumowanie marca? 3167 stron przeczytanych. Daje to 13 tytułów skończonych, plus dwa napoczęte. 21,2 cm (a średnio "muszę" miesięcznie przeczytać 15). Pięć książek z wyzwania "Czytam fantastykę". Dwie książki dla projektu "Polacy nie gęsi i swoich autorów mają". Dwie pozycje od Wydawnictwa Białe Pióro, jedna od Lambooka, jedna od wydawnictwa PsychoSkok, jedna  od Frondy. Nawiązany nowy kontakt z wydawnictwem PsychoSkok. 
W kolejnym miesiącu czekają Was niespodzianki, bardzo, bardzo ciekawe. Co jeszcze? 
Przekroczyłam magiczną liczbę 10 tysięcy odwiedzających i to bardzo szybko. Blog zaczyna naprawdę żyć. Mam cel: chciałabym do końca czerwca dobić do 15 tysięcy. Liczę, że mi w tym pomożecie. 
No i chyba tyle słowem ogłoszeń parafialnych na koniec marca.