Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wesołych Świąt

Kochani moi. Boże Narodzenie tuż tuż. Jutro zasiądziemy przy wigilijnym stole...
Kończy się rok, zostało jeszcze tylko osiem dni. Chciałoby się rzec, że jedynie od nas zależy, jak ten czas spożytkujemy. Niestety, patrząc na realia życia doskonale wiemy, że to nie do końca prawda...
Czytam teraz trzy książki. Czy zdążę je skończyć przed wybiciem zegarów i fajerwerkami ogłaszającymi wszem i wobec nastanie 2014 roku? Nie wiem, nie sądzę. Nawet jednak, jeśli mi się uda – raczej nie wyrobię się z napisaniem recenzji. Smucić się? Nie, nie smucę się z tego powodu. To był czytelniczo bardzo dobry rok...
Życzę Wam więc wielu wspaniałych momentów w nadchodzących dniach, spokojnych chwil na lekturę, dużo książek pod choinką i spełnienia wszystkich marzeń (nie tylko czytelniczych) w nowym roku. Zdrowych, wesołych Świąt spędzonych w rodzinnym gronie! I do następnego, Kochani.

piątek, 13 grudnia 2013

Antologia Złoty wiek SF, tom 1

Wydawnictwo: Solaris
Stawiguda 2013
Cykl: Galaktyka Gutenberga, tom VIII, Złoty wiek SF, tom I
Oprawa: miękka
Liczba stron: 351
Przekład (z angielskiego): przełożone przez różnych tłumaczy, podam nazwiska przy ich omawianiu
ISBN: 978-83-7590-101-6






Coś ostatnio lubię zaczynać od końca i przy tej, znakomitej swoją drogą, pozycji również mam na to ochotę.
Antologia składa się z dziesięciu opowiadań. Bardzo dobrym pomysłem jest krótkie wprowadzenie do każdego z nich. Ot, dwa, trzy zdania na temat tego, czym zachwyciło, dlaczego jest wyjątkowe, jak znalazło się w antologii. Uważam jednak, że podobne, krótkie notki powinny dotyczyć autorów. Albo choćby informacja dotycząca tego, w którym roku dane opowiadanie zostało napisane i doczekało się publikacji. Nie chodzi tylko o to, że komponowałoby się to dobrze z całością, ale mogło czytelnikowi sporo naświetlić. Zupełnie inaczej bowiem pisali autorzy z lat 30, a inaczej z lat 50, nie wspominając o nam współczesnych. Stąd moje maleńkie ale...
Okładka jest bardzo klasyczna, trochę ascetyczna, bardzo czysta i przejrzysta, w związku z czym przykuwa wzrok i budzi zainteresowanie. Wyróżnia się na tle kolorowego blichtru, którym jesteśmy zalewani przy każdej wizycie w Empiku. Olbrzymi plus, choć, niestety, w Empiku tej Antologii nie dostaniemy. Można ja kupić przez internet na stronie wydawnictwa, albo na konwentach, na których Solaris wystawia swe stoisko.
Teksty zostały dobrane w taki sposób, by pokazać nam spektrum tego, co nazywamy sf. Opowiadania więc są bardzo różne, łączy je właściwie jedno – wysoki poziom, jaki sobą reprezentują.Po przeczytaniu całej antologii mogę z czystym sercem powiedzieć,że widząc sam tytuł, od razu wiem,o czym jest konkretny tekst. Oznacza to, że są one bardzo wyraziste i zapadają w pamięć, jednocześnie zaś tak różne, że nie sposób pomylić jednego z drugim. 
Na pierwszy ogień poszedł "Zwariowany księżyc" Stanleya G. Weinbauma (przełożył Wiktor Bukato). To zwiariowana, jak sam tytuł, historia Granta Calthorpe'a, poszukiwacza liści ferwy na trzecim księżycu Jowisza, Io. Codzienne życie na tej wielkiej skalec jest pelne przygód, zmagania się zluniakami i skradaczami, a to, co czeka Granta tym razem, doprowadziłoby chyba każdego normalnego człowieka na skraj psychicznej wytrzymałości. O fizycznych uszczerbkach nie wspominając. Pomocny w tragicznych momentach okazę się także Oliwer – papukot należący do Granta, a niemała rolę odegra pięlna Lee, córka jego szefa, która, w początkowo niewyjaśnionych okolicznościach, znalazła się na odludziu i to z wysoką gorączką. Dwoje ludzi, którzy spotykaja się po raz pierwszy, choć zafascynowani byli sobą od wielu lat odkryje pewne niezbyt przyjemne tajemnice Io i zyjących na nim stworzeń. Historia zaskakująca, a z drugiej strony dość klasyczna. Bardzo dobrze się czyta.
W opowiadaniu "Sjambak" Jacka Vance'a (przełożył Tomasz Walenciak) główny bohater, Wilbur Murphy poszukiwał emocji, romansu, akcji – czegoś, co przyciągnęłoby widzów programu "Poznaj swój Wszechświat!". Napotkał na planetę, na której intryga polityczna łączy się z bajeczną historią o człowieku, który dosiadając konia wyrusza na powitanie statków kosmicznych... Wyrusza w przestrzeń, żeby nie pozostawić złudzeń, w próżnię, bez żadnych zabezpieczeń, bez tlenu... Jak to możliwe i co jeszcze można odkryć na planecie, którą przed wiekami skolonizowany plemiona muzułmańskie, żyjące w spokoju i harmonii? W społeczeństwie, które właściwie nie zna wojen, ani niepokojów i w którym jedynie od czasu do czasu pojawia się tytułowy Sjambak? Trzeba przyznać, że odkrywanie Cirgamesc i jego tajemnic potrafi wciągnąć czytelnika. 
"Człowiek, który widział przyszłość" Edmonda Hamiltona (przełożyła Marta Nejman) to jedno z moich ulubionych opowiadań w tej antologii. Tytułowy bohater zostaje oskarżony o używanie czarów i postawiony przed Nadzwyczajnym Inkwizytorem Króla Francji. W ramach swej obrony – choć obie strony od początku wiedzą, że mowa ta niczego nie zmieni, a wyrok już zapadł – opowiada o tym, jak został przeniesiony do przyszłości. Lata czterdzieste XX wieku jawią mu się jako świat pełen fantastycznych rozwiązań. Oglądać go wszakże może nawet z powietrza, a podróże po tym niesamowitym świecie trwają tak krótko i dają tyle rozmaitych możliwości. Opowiadanie jest znakomicie napisane i choć lata, które dla Henry'ego Lothiere'a są daleką przyszłością, dla nas są już odległą historią – opowieść ta fascynuje Czytałam ją z wypiekami na twarzy, co raczej nieczęsto mi się zdarza i co może się wydawać dziwne w tym wypadku. Jednak "Człowiek..." całkowicie mnie urzekł.
"Projekt Cisza" Williama Tenna to historia wczesnego podboju kosmosu. Mamy więc Amerykanów, którzy za wszelką cenę chcą zwyciężyć walkę o to, kto pierwszy postawi stopę na Księżycu. Zostaje więc powołana nadzwyczajna jednostka i równie niecodzienna załoga, która ma dokonać tego niesamowitego czynu. Wszystko idzie zgodnie z planem, aż w pewnej chwili, za późno już, by cokolwiek uczynić, okazuje się, że nasi bohaterowie napotykają na... No właśnie na co, na kogo? I jak sobie poradzą w tej stresującej, napiętej sytuacji? Autor trzyma nas w atmosferze grozy, by na zakończenie totalnie zaskoczyć i zagrać nam na nosach.
 "Ostatni wróg" H. Beama Pipera (przełożyła Ewa Chani Skalec, czyli moja skromna osoba) to najdłuższy tekst w tej antologii i zarazem drugi z moich ulubionych. Możliwe, że ma na to wpływ fakt, iż w związku z jego tłumaczeniem, czytałam go już do obecnej chwili pięć razy, ale myślę, że nawet po jednorazowej lekturze moje zdanie by się nie zmieniło, ponieważ zachwycił mnie od pierwszej strony, a im dalej, tym było lepiej. Trzeba być prawdziwym Pisarzem, by na tak niewielu stronach (90 w tym wydaniu) umieścić tyle ważnych przesłań i to na dodatek w świetnej scenerii, z bohaterami, którzy są jak żywi. Piperowi się to udało i bardzo go za to cenię. Zresztą w obecnej chwili jest to jeden z moich faworytów na najlepszych autorów, jakich w tym roku czytałam. W "Ostatnim wrogu" mamy więc wielką intrygę polityczną, odpowiedzialność jednostki za losy świata, różnice w poglądach i wierzeniach, które bezwzględnie przekładają się na opcję polityczną. Mamy wartką akcję, ciekawe postaci i bardzo mądry morał całej opowieści. Opowiadanie to wpisuje się w cały cykl o Policji czasu i jest drugim dotychczas przetłumaczonym na polski z tej serii. Jako, że udało mi się niedawno zdobyć to pierwsze, wkrótce do niego zasiądę i jestem go bardzo, bardzo ciekawa. Liczę, że główni bohaterowie się powtórzą, ponieważ się już do nich przywiązałam. Nawet, gdybyście nie mieli ochoty na pozostałe teksty – opowiadanie "Ostatni wróg" po prostu trzeba przeczytać (choć nie wierzę, że nie zainteresują Was również pozostałe literackie dzieła i dziełka).
"Sześć placów czasu" R. A. Lafferty'ego (przełożył Tomasz Walenciak) to pełne zagadek i tajemnic opowiadanie o zwykłym człowieku żyjącym na Ziemi. Okazuje się jednak, że każdego z nas może spotkać coś naprawdę niesamowitego, a taka przygoda okaże się pozytywna bądź nie w zależności od tego, jak potraktujemy i spożytkujemy otrzymany dar. Rewelacyjnie poprowadzona narracja, świetny pomysł... Niestety w obecnej chwili można się już bez problemu domyśleć, jakie będzie zakończenie. Nie przeszkadza to jednak czerpać radości z lektury. Myślę tez, że w latach 60 XX stulecia finał tej historii mógł zaskakiwać. Bardzo mi się podobało wprowadzenie mężczyzny, którego twarzy Vincent nigdy nie zobaczył, a którego osoba odmieniła całkowicie jego, raczej nudne, życie. W ogóle świat oglądany z perspektywy Vincenta jest bardzo drobiazgowo i ciekawie opisany i warto się nad nim zastanowić.
"Parlamentariusz" Murraya Leinstera (przełożył Krzysztof Zarzecki) to klasyczne sf, w którym mamy do czynienia z ludźmi i mieszkańcami obcej planety. Problem polega na tym, że obie strony obawiają się, że ta druga, nieznana rasa jest tą, która jakiś czas temu ich zaatakowała, posyłając "do piachu" tysiące, o ile nie miliony istnień. Jak się przekonać, czy "ci drudzy" są nastawieni do nas przyjaźnie, czy może jednak wrogi? Jakie podjąć decyzje, kiedy przyjdzie do pierwszego spotkania i jaką w tym wszystkim role odegra wielki, bury pies imieniem Buck? Kiedy czytałam to opowiadanie, przed oczami miałam sceny z "Babilon 5", kiedy to ludzie i Minbari również starają się pokazać nowo poznanej rasie, że są nastawienie pokojowo. Tamta historia kończy się jednak zupełnie inaczej. Może właśnie dlatego, że nie było w ich świecie Bucka...
Czym może się skończyć głupi romans  młodego oficera i głupiutkiej pielęgniarki, oglądających wybuch atomówki? Odpowiedź na to pytanie otrzymacie czytając opowiadanie "Psychoupiór" Cyrila M. Kornblutha (przełożył Wiktor Bukato). To dość mroczna opowieść o wampirze, który jednak żywi się zupełnie inaczej, niż można by się spodziewać, słysząc slow "wampir". Podróżując z miasta do miasta, prowadzi życie odludka, ponieważ posiada moc, która wystraszyłaby większość ludzi. Nie obawia się ich jednak. Do czasu, gdy trafi do miasteczka, które zamieszkują imigranci ze Starego Świata. Okazuje się, że maja bardzo rozległą wiedzę, a gdy połączyć wiedze ze starymi wierzeniami... Ciekawa historia, która jest bardzo nieamerykańska, ponieważ okazuje się, że to imigranci z Europy są mądrzejsi, sprytniejsi i odważniejsi od Amerykanów.
To miał być prawdziwy raj. tego oczekiwali koloniści. To obiecywali ludzie z Instytutu Badań Biologicznych. jednak okazało się, że życie tam jest równie, o ile nie bardziej, ciężkie, niż na innych zaludnionych już światach. "Feliksa" F. L. Wallace'a (przełożył Jan Dehmel) to fascynująca opowieść o eksploatowani nowego miejsca, w którym przyjdzie żyć ludzkim kolonistom, bo mówiąc szczerze – nie mają innego wyjścia. Nie ma powrotu, przynajmniej przez dłuższy czas. Zresztą co, jak co – ale nawet, jeśli na Feliksie nie miało być myszy, ani szczurów, a są, to w końcu człowiek mądrzejszy od nich, poradzi sobie. Czy na pewno? Genialna historia o tym, jak jeden gatunek może się przystosować do trudnych warunków życia i jakie mechanizmy rozwojowe wytworzyć, by nie tylko przetrwać, ale zwyciężyć wszelkie przeciwności, które wszechświat ma w zanadrzu. Trzecie najlepsze opowiadanie w tej antologii.
"Szczęśliwe zakończenie" Macka Reynoldsa i Fredrica Browna (przełożył Marcin Łukasiewicz) na koniec, gdyż tytuł idealnie pasuje, by zamknąć lekturę. Czy dyktator tak wielki i mający na sumieniu rozpętanie wojny w całym systemie może znaleźć spokój? I mowa tu zarówno o spokoju duszy, zakładając, że takowa posiada, jak i o spokojnym życiu, w którym nie będzie mu codziennie zagrażało potępienie, nienawiść, strach...? Być może taką oazą spokoju okaże się Wenus, choć Pan Smith nie może być tego pewien. "Szczęśliwe zakończenie" to opowieść o moralności, odpowiedzialności i różnicach w zwyczajach pomiędzy kulturami. Co dzieje się w głowie człowieka zupełnie samotnego, nie tylko opuszczonego przez wszystkich, ale także znienawidzonego przez niemal każdego mieszkańca znanego świata? Jakie myśli będą go nawiedzać? Autorzy w genialny wręcz sposób obrazują psychikę takiego upadłego dyktatora, jednocześnie przeciwstawiając mu prosty lud, ufnych Wenusjan. Czy uda mu się odnaleźć odkupienie, czy może jednak otrzyma zasłużoną karę? Co ciekawe, zupełnie nie udało mi się odgadnąć zakończenia, a to wielki plus, szczególnie przy takich starych opowiadaniach. Bardzo udany tekst.
Na tym kończę moją recenzję. Niedługo zabieram się za drugi tom antologii Złoty wiek SF. Liczę, że będzie mi się czytało równie przyjemnie, czego mogę się spodziewać zważywszy na to, jakie nazwiska pojawiają się w spisie treści.

wtorek, 10 grudnia 2013

Oko Jelenia. Srebrna Łania z Visby – Andrzej Pilipiuk

Wydawnictwo: Fabryka słów
Lublin 2008
Cykl: Oko Jelenia, tom II
Oprawa: miękka
Liczba stron: 368
Ilustracje: Rafał Szlapa
ISBN: 978-83-7574-016-5




Drugi tom cyklu "Oko Jelenia" jest bardziej nastawiony na przygodę, niż pierwszy. Takie przynajmniej miałam wrażenie w czasie lektury pierwszych stu stron. Potem zaczęłam w to wątpić, by znów przekonać się, że pierwotne przeczucie na ogół jest właściwie i nie ma co za bardzo nad nim dumać.
Większość akcji toczy się w Nidaros, w którym "zatrzymali się" nasi bohaterowie. Na szczęście Markowi i Staszkowi udaje się odbić Helę z rąk okrutnego kata, jednak nie zostaje ona bez uszczerbków na zdrowiu – tak fizycznym, jak i psychicznym. Mniej więcej połowa powieści dotyczy właśnie następstw dni spędzonych w lochach katowskich. W połowie mniej więcej okazuje się, że nasza trójka musi się rozdzielić. Marek ma się udać do Bergen w poszukiwania alchemika Sebastiana, Hela i Staszek zaś do Uppsali. Obie te podróże obfitują w mnóstwo nieprzewidzianych sytuacji, które są ciekawe zarówno pod względem fabularnym, jak i pozwalają nam lepiej poznać psychikę bohaterów, ich wcześniejsze doświadczenia oraz spojrzenie na życie. Jeśli chodzi o fabułę, więcej nie pisnę słowa, by Wam nie psuć uczty.
Pilipiuk spisał się na medal, choć oczywiście nikt nie jest idealny. Zacznę więc od minusów, które mniej, czy bardziej rzuciły mi się w oczy. Nadal nie mogę pojąć, jak to się stało, że zwykli faceci z końca XX, czy też początku XXI wieku mają tak rozległą wiedzę w tak różnych dziedzinach. W przypadku Staszka jest to zupełnie nielogiczne, szczególnie, że przecież obaj byli raczej nieudacznikami w swoich czasach i niczego nie udało im się osiągnąć. Staszek, który był średnim uczniem, jak mawiali nauczyciele – zdolnym, ale leniwym – nagle wpada na pomysł, że wyhoduje... penicylinę. Nic to, że wpada na ten pomysł, ale nagle okazuje się, że pomijając pewne niewielkie przeciwności losu niemalże mu się to udaje. Ja nie wiem, ale mnie w szkole nie uczyli o tym, jak penicylina została wynaleziona, ani tym bardziej jak ją wyhodować w domowych warunkach. Nie przypominam sobie, żeby to słowo choćby raz padło na jakimkolwiek przedmiocie, a zdecydowanie w szkole uważałam, byłam pilna, wsłuchana w nauczycieli i wszystkim zainteresowana... Dziwne to jakieś... Natomiast rozległa wiedza historyczno-kulturowa Marka czasem powala. Gdyby chociaż Autor w pierwszym tomie napisał, że Marek, choć został informatykiem, to tak naprawdę pasjonował się historią, był miłośnikiem starej broni, czytał książki, oglądał filmy... Cokolwiek. Nic. Nada. Informatyk, jak się teraz okazuje, raczej dość kiepski – dlatego poszedł uczyć do szkoły – i nagle potrafi po jednym spojrzeniu określić, z jakiego drewna została wykonana jakaś broń, zna się właściwie na wszystkim w XVI wieku... Nie, to mi się nie podoba. Brak tu logiki,a szkoda, bo właściwie wystarczyło kilka zdań w pierwszym tomie, by to się kupy trzymało. Ponieważ wszystkie te ciekawostki, które padają z ust bohaterów są naprawdę świetne i wiele się można dzięki nim nauczyć.
Drugi (i na szczęście ostatni) minus to samo tytułowe Oko Jelenia. Wydawać by się mogło, że cykl to taka jakby powieść drogi, w której bohaterowie maja do wykonania swoisty quest. No i niby tak, tyle, że w typowych historiach tego typu doskonale wiemy, czego szukamy, dlaczego tego szukamy, często też, gdzie to coś jest. Inaczej jest u Pilipiuka. Mgliste pojęcie o istocie Oka. Gdzie jest to już jakaś wyższa matematyko-geografio-historia. No i dlaczego? Po pierwsze – dlaczego jest tak ważne? Po drugie – dlaczego Skrat nie mógł sam go odnaleźć, skoro ma przecież tyle niesamowitych zdolności? Trochę to dziwne, bo jak dobrze pomyśleć, to Oko Jelenia nie ma dla czytelnika, przynajmniej na tym etapie, większego znaczenia. Ja zupełnie o nim nie pamiętałam, nie myślałam, dopóki nazwa jego nie padła pod koniec powieści z ust Petera Hansavrittsona. Wówczas dopiero przypomniało mi się, że bohaterowie właśnie tego Oka szukają.
Przechodzimy więc do plusów, których jest sporo i które zawsze radują me serduszko. W końcu łącza się wątki przybyszów z przyszłości z wątkiem Hanzy. Marek poznaje Petera Hansavrittsona, by razem z nim udać się w podróż do Bergen. Jednocześnie coraz lepiej poznajemy Inę. Opowiada ona o swej planecie, o różnicach między jej gatunkiem, a człowiekiem. Tłumaczy też, skąd czerpie wiedze o ludzkości – tu już poleciała na całego i to bardzo ciekawe. Wiele tłumaczy, naprawdę. Aż strach się bać, że jeśli kiedyś przyjdzie nam się zmierzyć z jakąś kosmiczną potęga, mogą korzystać z tych samych źródeł i dojść do podobnych wniosków...
Dla podkręcenia turbinek pojawia się jeszcze Bractwo Świętego Olafa, które dostarczy nam trochę wrażeń archeologicznych. Mam olbrzymią nadzieję, że Pilipiuk pociągnie dalej ten wątek, ponieważ można go świetnie rozwinąć, jednocześnie zapoznając polskiego czytelnika z wiedza historyczną i legendami norweskimi.
Jeszcze dwa mocne uderzenia tego tomu. Estera... Żydówka, która żyje gdzieś wewnątrz Heleny. Pojawiła się w pierwszym tomie dosłownie na sekundę, po to chyba tylko, by nie stać się deus ex machina w tym drugim tomie. Teraz natomiast jest nie tylko ważna dla samej fabuły, ale także dla poznania istoty różnych uczuć. Między innymi zmusi nas do dokładnego przemyślenia, kim jest człowiek, czym są jego wspomnienia, czym jest dusza...
Ostatnia kwestia i już zaraz kończę. Teologia u Pilipiuka? Ciekawe. Kim jest Bóg, jak to jest, że wierzono w niego na tak różne sposoby? Co oznacza pojęcie "prawdziwy Bóg". Ina ma ciekawe wytłumaczenie i myślę, że warto się z nim zapoznać. Ponadto pięknie wpisuje się w te rozważania natura scalaka. Co właściwie jest na nim zapisane? Wspomnienia, marzenia, sny, dusza? A co, jeśli trochę przy nich pogrzebać? Tu przyciąć, tam uwypuklić? Czy nadal będę tym samym człowiekiem, czy już nie? Pilipiuk zadaje w tym tomie wiele ważnych pytań egzystencjalnych, jednocześnie karmiąc nas świetnie napisaną powieścią doprawioną szczyptą humoru, przede wszystkim zaś pełną przygód i historycznych ciekawostek. Jego bohaterowi są wyraziści – w tym tomie jeszcze bardziej, niż w poprzednim – i niewiele można tej książce zarzucić. Czytać więc tylko, czytać.
Jeśli chodzi o samo wydanie, cóż... W końcu to Fabryka słów, więc piękna oładka, rewelacyjna w ogóle szata graficzna, ilustracje Rafała Szlapy, dobra korekta, niewiele błędów. Tu raczej same plusy, można wymieniać i wymieniać, ale po co? Lepiej zabrać się za trzeci tom.





Andrzej Pilipiuk na Dune Fairytales:
Pozostałe:

Zaproszenie

Kochani, chciałam Was serdecznie zaprosić do czytania. Nie tylko książek, ale także drugiego bloga, którego prowadzę. Nie mówię już "mojego drugiego bloga", ponieważ nie czuję, że on jest mój. Pisze na nim już kilka osób, co jakiś czas pojawiają się nowi chętni. Mam nadzieję, że grono tych wspaniałych ludzi będzie rosnąć, podobnie grono czytelników. Chciałabym bardzo, byście czerpali radość z odwiedzania bloga "Dla każdego... coś dobrego". Byście znajdowali na nim jak najwięcej interesujących Was wiadomości. Byście polecali dalej, komentowali. Marzą mi się dyskusje z Wami. 
Co chwilę pojawiają się na blogach różne udogodnienia. Jest mnóstwo nowych pomysłów, część z nich wcielamy w życie od razu, na część musicie jeszcze trochę poczekać. Jednak my nie piszemy tylko dla siebie, tylko po to, by przelać słowo na przysłowiowy papier. Chcemy się dzielić naszą wiedzą, naszą pasją, naszymi spostrzeżeniami i pomysłami z Wami właśnie. Możemy zrobić naprawdę wiele, ale bez tego ważnego czynnika, jakim jest czytelnik... literatura nie może właściwie nic osiągnąć. 
Tym samym zapraszam więc do odwiedzania (jak najczęściej, ponieważ niemal codziennie pojawiają się nowe teksty) bloga "Dla każdego... coś dobrego" pod adresem:

sobota, 7 grudnia 2013

Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca – Ilia Erenburg

Wydawnictwo: Czytelnik
Warszawa 1957
Oprawa: Twarda z obwolutą
Liczba stron:287
Przekład (z rosyjskiego): Maria Popowska
Tytuł oryginału: Бурная жизнь Лазика Ройтшванеца
ISBN: brak



Zacznę od tego, co najbardziej dziwi, czyli tłumaczenia tytułu. Dlaczego pani Popowska zmieniła imię głównego bohatera? Cóż, zapytać już chyba nie mogę, nie sądzę, by jeszcze po tym świecie chodziła. Szkoda, bo zupełnie nie mogę tego zjawiska pojąć. szczególnie, że w związku z ta zmianą, niektóre dialogi tracą znaczenie i jeśli ktoś nie potrafi oryginalnego tytułu przeczytać to kompletnie nie zrozumie, czym Lejzorek (czyli Łazik, a więc Łazarz) mówi... Bardzo szkoda.
Przechodząc jednak do rzeczy – dzisiaj dość krótko i zwięźle, gdyż o tej powieści trudno opowiadać. Trzeba ją po prostu przeczytać. Ja zrobiłam to już dwa razy (po raz pierwszy czytałam jakieś dwanaście lat temu).
Lejzorek (będę, z przyzwyczajenia używała tego imienia) to krawiec mężczyźniany z Homla. Czy krawiec dobry? Trudno powiedzieć, gdyż zdanie o tym, jak szyje znamy tylko jego. Grunt w tym, że Lejzorek to myśliciel, filozof i wielki piewca bolszewizmu. Nic to, że nie przeczytał właściwie żadnego dzieła Lenina, skoro wie, o czym ten pisał.Ironia losu sprawia, że jedno nieszczęsne westchnięcia na wieść o śmierci jednego z towarzyszy sprawi, iż Lejzorek zostanie postawiony przed sądem, oskarżony o znieważenie symboli państwowych i skazany na uwięzienie. Nic strasznego, nie wywieziono go gdzieś na Syberię. Spędził trochę czasu za kratkami, miał czas na swoje filozofowanie, a kiedy wyszedł... No właśnie... Kiedy wychodzi z więzienia nic już nie jest takie samo – nie ma swego mieszkania, nie ma zakładu, przychodzi mu więc podjąć decyzję, co dalej. Rusza więc w świat, zajmując się przeróżnymi zajęciami. Rozmnaża nieistniejące króliki, jest pisarzem, poetą, malarzem. Na ogół prędzej, czasem później dostaje od życia kolejnego kopniaka, jednak nie poddaje się, wyznając zasadę, że trzeba się pchać, pchać do przodu, przed siebie, a w końcu się uda. Niestety, życie ma wobec niego zupełnie inne plany i Lejzorek nigdzie nie zagrzewa miejsca – ani w Polsce, ani we Francji, ani w Anglii. Na końcu swej wędrówki trafia do Palestyny, ale i tam nie zostaje zaakceptowany. Tamtejsi Żydzi niespecjalnie przepadają za Żydami ze Wschodu, a Lejzorek, chociaż wciąż przytacza różne przypowieści talmudyczne,to jednak jest bolszewikiem.
Zarówno samo życie głównego bohatera, jak i opowieści, które snuł, jego filozoficzne rozważanie każdego, nawet najmniejszego, problemu – to coś, z czym po prostu trzeba się zapoznać. Bo choć historia nie kończy się happy endem (a przynajmniej nie takim, jakiego można by oczekiwać), to nie dla niego czyta się "Burzliwe życie...", ale dla całej tej niesamowitej terytorialno-egzystencjalnej wędrówki, która jest udziałem Lejzorka.
Powieść napisana została w roku 1927, o czym informuje notka na końcu (dokładnie: kwiecień-październik 1927), w Paryżu. W ZSRR nie została jednak nigdy wydana, choć tłumaczono ją na wiele języków. W Polsce pierwsze wydanie ukazało się już 1928, kolejne właśnie w 1957. W Rosji dopiero zaś w 1989 roku, a to z pewnością dlatego, że "Burzliwe życie" jest satyrą, tragikomedią opowiadającą o czasach NEPu (NEP – Nowa Ekonomiczna Polityka przypadająca na lata 1921-1929). Mimo tej niesamowitej historii autor, Ilia Erenburg, najbardziej jest znany ze swej (wydanej w 1954 roku) powieści "Odwilż", od której nosił nazwę również okres w historii ZSRR i PRLu.
Znalazłam w książce kilka błędów, jednak nie są one rażące. Najbardziej, mimo wszystko, razi właśnie zmiana imienia głównego bohatera. Poza tym książka posiada twardą oprawę, dzięki czemu przetrwała te wszystkie lata w niemal idealnym stanie. Jedynie obwoluta do niczego się nie nadaje (stąd odszukałam zdjęcie z sieci, niestety tez nie najlepszej jakości, za co przepraszam).
Jednym słowem –nie zastanawiać się, czytać. Szczególnie, że "Burzliwe życie" doczekało się wznowień i nie jest specjalnie trudne do zdobycia.

wtorek, 3 grudnia 2013

Lato Duńczyków – Ellis Peters

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2010
Cykl: Kroniki Brata Cadfaela, t. XVIII
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 316
Przekład (z angielskiego): Marek Michowski i Joanna Szczepańska
Tytuł oryginału: The Summer of the Danes
ISBN: 978-83-7506-440-7




Po przeczytaniu XIX części Kronik Brata Cadfaela byłam bardzo pozytywnie usposobiona do historii bernardynów z Shrewsbury. Bardzo się więc ucieszyłam, gdy otrzymałam tom poprzedni. Niestety, tym razem trochę się zawiodłam.
Powieśc można podzielić jakby na trzy wątki. Pierwszy z nich to
misja, z którą Cadfael i brat Marek wyruszają do Walii. Zdaje się jednak tylko pretekstem do tego, by opuścili swe ziemie i znaleźli się tam, gdzie rzeczywiście maja miejsce ważne historycznie zdarzenia. Drugi wątek opowiada o konflikcie pomiędzy dwoma braćmi – Owainem i Cadwaladrem. Jest to wątek ciekawy, pełen niespodziewanych zwrotów akcji, zmian sojuszów, zdrad i podchodów. Niestety, nagromadzenie walijskich imion, które są do siebie straszliwie podobne, sprawiło, że zupełnie się gubiłam,nie mogąc czasami ogarnąć, o kim tera czytam. Postaci były do siebie strasznie podobne i chyba tylko jeden Cadwaladr, który nie był szlachetnym i słownym rycerzem wybijał się z tłumu. Trzeci wątek dotyczy pięknej Heledd, córki kanonika Meiriona, która została przeznaczona na żonę  Ieuanowi ap Iforowi. Rzecz w tym, że pewna siebie, trochę krnąbrna i bardzo inteligentna dziewczyna wolałaby samodzielnie wybrać towarzysza swego życia. I to ten watek przesądził o tym, że nie wystawię powieści złej noty, ponieważ Heledd jest iskierką nadziei w tej historii. Jej postać sprawia, że chce się czytać dalej, choćby po to, by dowiedzieć się, jak potoczą się jej losy.
"Lato Duńczyków" to opowieść o zdradach, ludzkich namiętnościach i nie zawsze honorowych rycerzach. nie powinno więc specjalnie dziwić, że Owain bardziej szanuje Otira, przywódcę Duńczyków z Dublina, którzy przybyli na jego ziemię w celu podboju, niż swego rodzonego brata, Cadwaladra, który ich tu sprowadził. Ludzie honoru zawsze się dogadają, mogą wierzyć sobie na słowo, a ich obietnice są warte więcej, niż branie zakładników. Niestety, Walia początków XII wieku nie jest taka piękna i bajeczna, jakbyśmy sobie tego życzyli. Tak więc Cadfael, Marek i piękna Heledd staną się na jakiś czas (właściwie na większość czasu opisanego w powieści) zakładnikami i choć wiemy przecież, że Cadfael przeżyje bez większych uszczerbków (bo cóż by się stało z serią, nawet jeśli nie czytaliście dalszych tomów), to nie możemy być pewni co do pozostałych bohaterów.
Powieść czytało mi się bardzo ciężko od samego początku, ponieważ najpierw nie mogłam zrozumieć sytuacji politycznej i tych wszystkich zawiłości. Zupełnie nie wiedziałam, kto jest kim, nie mogłam zapamiętać kto kogo zabił i dlaczego, a kto się temu sprzeciwiał. Kiedy już zaczęła się właściwa akcja powieści, było lepiej. Z nieco ponad 300 stron muszę przyznać, że ostatnia setka mi się podobała i trzymała w napięciu. Szkoda jednak, że najpierw musiałam się trochę przemęczyć z poprzednimi dwustoma. 
Założenie było słuszne Z pewnością osoba bardziej obeznana z historią tego rejonu (albo czytelnik zaznajomiony z wcześniejszymi tomami cyklu) lepiej sobie poradzi z lektura i będzie z niej czerpać więcej przyjemności. Całkiem prawdopodobne, że moje "problemy" wynikały właśnie z tego, że nie przeczytałam poprzednich siedemnastu tomów...
Największe jednak trudności wynikały z imion bohaterów. Za każdym razem, kiedy dochodziło do rozmowy, spotkania czy jakiegoś szybkiego przejścia z jednego obozu do drugiego i akcja dotyczyła dwóch przeciwników, okazywało się, że mieli imiona zaczynające się od tych samych liter, a wprowadzenie Leifa, jako agenta Duńczyków wykończyło mój biedny móżdżek. Nadal tez do końca nie pojmuje historii, która połączyła Gwiona i Bledriego ap Rhysa, ani kim właściwie był Gwion w stosunku do Cuhelyna. Pewnie, gdybym czytała uważniej, udało by mi się to ogarnąć, trudno mi się jednak było skupić w niektórych momentach. 
Jeśli więc macie ochotę na te tom, ale nie czytaliście poprzednich – doradzam sięgnięcie najpierw po chronologicznie wcześniejsze. Tak,jak tom XIX można było czytać w zupełnym oderwaniu od wszystkiego, tak XVIII jest w tym przypadku trudny.
Jeśli chodzi o stronę graficzo-redakcyjną, czy tez po prostu wydawnicza. Książka, jak cała seria, wydana w przyjemnej szacie graficznej, wygodna wielkość, idealnie sprawdzająca się w podróży. Eleganckie wydanie, mimo, że raczej pocketowe. Niewiele błędów, ładnie wykonane mapki na końcu (chociaż właściwie nie bardzo wiem, co mają wnosić do tego akurat tomu). Dość spory plus w tej kwestii.

Ellis Peters na Dune Fairytales:

Podpatrujac świętych – Phyllis McGinley

Wydawnictwo: Świat Książki
Warszawa 1997
Oprawa: twarda
Liczba stron: 235
Przekład (z angielskiego): Maria Kłos-Gwizdalska
Tytuł oryginału: Saint Watching
ISBN: 978-83-7129-502,2



Phyllis McGinley pokazuje nam świętych Kościoła rzymskokatolickiego zupełnie z innej perspektywy, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. To nie głęboko uduchowione osoby, które od urodzenia były nieskalane i właściwie bliskie bytom anielskim. To ludzie z krwi i kości, mający swoje słabości, lubiący się śmiać, podróżować... Jej opowieść o świętych zachwyca nowatorskim podejściem i sympatią, jaka pała do swych ulubieńców. Widać na każdej stronie, że jest wielką wielbicielką tych ludzi.
Najlepiej będzie, jeśli przytoczę choćby jeden fragment:


Wspomniałam już o Franciszku z Asyżu, który nazywał ptaki siostrami i żywił mysz dokuczającą mu w celi. Czasem się wydaje, że jest on jedynym świętym znanym i uznawanym przez cały świat, choć często z niewłaściwych przyczyn. Figury Franciszka, bezduszne jak pocztówki z pozdrowieniami, stoją w tysiącach podmiejskich ogródków, mylone często z posążkami bożka Pana lub nawet Piotrusia Pana. Prawdziwy Franciszek, surowy dla siebie samego, kaznodzieja, organizator, a przede wszystkim reformator, jest kimś zupełnie innym niż potulny marzyciel z legend. Oczywiście część z tej legendy Franciszka jest prawdziwa, jak to zwykle bywa w mitach, albowiem za przykładem swojego Mistrza tak bardzo kochał on świat, że nawet najskromniejszego jego mieszkańca uważał za godnego współczucia i pomocy.” 

McGinley kładzie nacisk na zupełnie inne cechy świętych, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Osoby, o których pisze kochają podróże, lubią się śmiać, otaczają się gronem najbliższych. inni to samotnicy, pustelnicy, który mimo wszystko urzekli tłumy. Jednak autorka udowadnia, że bycie świętym nie oznacza jedynie całodobowej modlitwy, głodówki, odmawiania sobie wszelkich uciech życia. że nie wszyscy święci byli poważni, że nie urodzili się już z aureolą. Że bycie świętym nie oznacza zawsze i tylko zamknięcia się przed światem, nie oznacza wybrania samotności. Że nie zawsze kontakt kobiety i mężczyzny jest z gruntu nieczysty, że kobieta i mężczyzna mogą się przyjaźnić i pozostawać świętymi (choć ja w przyjaźń damsko-męską akurat nie wierze, ale to zupełnie inna sprawa). Tak, jak Bonifacy i Lioba albo Wenancjusz i Radegunda. Tak współczesna i piękna jest historia Anny Marii Javouhey (przełom XVIII i XIX wieku) i znaczenia jej posłannictwa dla ówczesnego świata. Autorka tłumaczy fenomen, który mógłby być niezrozumiały, a jednak okazuje się jasny i przejrzysty. Niesamowita jest jej opowieść o Szymonie Słupniku, urzeka zupełnie nam nieznana strona Augustyna z Hippony, zadziwia postać Franciszka Borgii...
Ciekawa konstrukcja tej książki sprawia, że w ogóle nam się nie nudzi. Święci zostali w pewien sposób podzieleni, choć o niektórych z nich możemy przeczytać w więcej, niż w jednym miejscu. Czasem bowiem Autorka wspomina o nich, gdy pisze o tym, że święci lubili się śmiać, innym razem znów, kiedy opowiada o tym, jak przyjaźnili się z przedstawicielami płci przeciwnej. Czasem w trakcie lektury sama miałam uśmiech na twarzy, a kilka razy wręcz się zaśmiałam. Nie spodziewałam się takiej rekcji po tego typu lekturze. tym lepiej. Widać bowiem, że nie są to jedynie suche dane, zebrane z wielu źródeł historyczne informacje o tych, którzy zostali już wyniesieni na ołtarze, a historia opowiedziana z pasją, miłością i wielkim szacunkiem dla ich człowieczeństwa. Bardzo istotny jest także ostatni rozdział książki, w którym McGinley opowiada o tych, których sama widziałaby w gronie świętych, a którzy do tego oficjalnego grona raczej nigdy nie trafią, ponieważ nie byli członkami Kościoła rzymskokatolickiego. Myślę, że rozdział ten daje sporo do myślenia.
Książkę czytało mi się bardzo dobrze. Jest napisana prostym językiem, płynnie i przyjemnie. Oczywiście, nie jest to lektura łatwa, należy się przy niej skupić, ponieważ, mówiąc kolokwialnie, na jej stronach święty świętego świętym pogania. Mimo to jednak łatwo się "wkręcić". "Podpatrując świętych" to naprawdę książka, którą warto zakupić i przeczytać, a czasem do niej wracać. Choćby po to, by przekonać się, że świętym może być każdy z nas. Gorąco polecam.