Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

wtorek, 13 grudnia 2016

Dziennik Coachingowy. 365 pytań do Twojego coacha – Kamila Rowińska i Kamila Kozioł

Wydawca: Rowińska Business Coaching, 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: łącznie ok. 400
Ilustracje: nie podano
ISBN: 978-83-938479-4-5; 978-83-938479-5-2;
978-83-938479-6-9;
978-83-938479-7-6






Nigdy nie lubiłam słowa coach. Zawsze mnie irytowało. Pewnie dlatego, że ogólnie zawsze irytowało mnie... istnienie coachów. Dlaczego zatem postanowiłam skorzystać z tej szansy i przez okrągły rok "pracować" z coachami? 
Namówiła mnie przyjaciółka. Gdyby zaprosiła mnie na szkolenie coachingowe, to pewnie powiedziałabym "nie". Ona jednak, wiedząc po części jakie jest moje nastawienie do tematu, podeszła mnie niejako. Podarowała mi cztery tomy "Dziennika coachingowego". I okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Cóż, chyba zna mnie lepiej niż ja sama.
Myślę, że zanim zabrałam się do pracy minęły jakieś dwa tygodnie. Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie pierwszy wpis widnieje pod datą 9 lutego 2015, a ostatni 8 lutego 2016. Tak, wiem, zaraz będzie rok odkąd skończyłam pracę. Czy to znaczy, że coś poszło nie tak? Nie, po prostu końcówka ciąży, pojawienie się na świecie Bliźniaczek, ogólny chaos, entuzjazm, strach, zmęczenie... Wiecie – macierzyństwo nie sprzyja pisaniu długich recenzji. Uznałam jednak, że najwyższy czas, by podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami z rocznej pracy z "Dziennikiem...".
Każdy tom odpowiada mniej więcej jednemu kwartałowi, nie są to jednak oderwane od siebie części. Tworzą jedną zwartą całość, z którą pracę możecie rozpocząć w dowolnym dniu w roku. Nie sposób jednak zacząć od połowy, czyli np. od trzeciego tomu, i... nie widzę większego sensu, by w ogóle zaczynać, jeśli się nie jest gotowym na całość. Po prostu treści pięknie ze sobą korespondują, nawiązują do różnych poprzednich i następnych zadań i rzeczywiście są jakby jednym długim, naprawdę długim, spotkaniem. Wejrzeniem w siebie. 
Tryb jest cykliczny, choć nie do końca. Wygląda to mniej więcej tak: po określeniu swojego miejsca, celu i rzeczywistości przechodzimy do cyklicznych: afirmacji, następnie celów, a potem wdzięczności. Dalej następuje jeden, dwa dni z innymi zadaniami i znowu kolejno afirmacje, cele i wdzięczność. Kolejna porcja nowości i afirmacje... Myślę, że już rozumiecie. Z jednej strony ta cykliczność może w pewnym momencie trochę nużyć, z drugiej nagle odkrywamy, że zmieniamy cele, bo już je spełniliśmy, że jesteśmy wdzięczni za drobiazgi i zaczynamy się cieszyć nawet z tego, że... mamy czym oddychać. To niesamowite wrażenie, gdy w życiu będącym pasmem trudności i strachu nagle odkrywasz, że masz tak wiele rzeczy i, przede wszystkim, osób, za które powinieneś być wdzięcznym.
Proste? Nie do końca. Niektóre zadania wykonuje się w kilka minut, ale niektóre są takie trudne, że de facto zajmują cały dzień, a i tak nie jesteś potem pewien, że zrobiłeś wszystko. I nie chodzi o to, że siedzi się z "Dziennikiem..." całą dobę. Robisz swoje, ale dumasz, myślisz, "rozkminiasz", szukasz odpowiedzi. Z pozoru proste pytanie okazuje się ciężkim orzechem do zgryzienia. Ponieważ życie nie jest łatwe, odnalezienie siebie i odkrycie, czego się naprawdę chce to żmudna praca i... właściwie dopiero sam jej początek.
Jeśli o mnie chodzi to uwielbiałam większość zadań. Pozwoliły mi one na poukładanie wielu spraw, z którymi nie potrafiłam się wcześniej uporać. Wyznaczeniu prawdziwych, realnych celów i terminów ich wykonania. Nadto zaczęłam dostrzegać drobnostki, dzięki którym świat jest piękny. Szczerze – zastanawiam się, czy za rok albo dwa nie zakupić "Dziennika..." raz jeszcze i nie przejść przez tę całą drogę po raz drugi. To byłoby ciekawe doświadczenie. 
Zadania są jasno określone (chyba tylko jednego z 365 nie zrozumiałam) i naprawdę mądre.
Dodatkowe atuty: ciekawe ilustracje, które po prostu cieszą oko, cytaty motywacyjne, które zostały doskonale dobrane, miejsce na własne myśli, które często i chętnie uciekają, jeśli ich się od razu nie zapisze.
Minusy: trochę mało miejsca na zapisywanie tego, co jest zadaniem. Często musiałam naprawdę ściskać wypowiedzi, żeby się zmieścić, a i tak nieraz musiałam pisać gdzieś po bokach, bo miejsca po prostu nie starczało. 
Afirmacje: nie, nie, nie. Irytowały mnie niesamowicie. Początkowo traktowałam to jako ćwiczenie pamięci. Jak wiele z 26 afirmacji będę w stanie zapisać z pamięci. Jednak to nie miało sensu, ponieważ ja po prostu zupełnie nie wierzę w moc afirmacji i zamiast mnie podbudowywać, sprawiały, że się wkurzałam i niecierpliwiłam. Po ośmiu miesiącach odpuściłam i przestałam je zapisywać. I pewnie zrobiłabym to samo, gdyby było ich tylko pięć. 
Dlaczego nie podano, kto wykonał ilustracje, których są całe setki – tego wyjaśnić nie umiem i mam nadzieję, że w kolejnych wydaniach zostanie ten błąd naprawiony.
Podsumowując zatem: "Dziennik coachingowy" jest dla wszystkich, którzy czują, że muszą sobie ułożyć życie, że jakieś sprawy są nie do końca załatwione, że sami nie wiedzą, do czego dążą. To idealna wręcz pozycja dla każdego, kto potrzebuje drastycznej zmiany wprowadzanej w delikatny sposób, wymagający jednak systematycznej i poważnej pracy nad sobą.

czwartek, 8 grudnia 2016

O czym szumią wierzby – Kenneth Grahame

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2016
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 271
Tytuł oryginału: The Winds in the Willows
Przekład (z angielskiego): Maria Godlewska
Ilustracje: Inga Moore
ISBN: 978-83-65521-75-0






Pewnego dnia spokojny, mieszkający w swej norce Kret zaczyna czuć coś dziwnego. Nie sprawiają mu już przyjemności wiosenne porządki, bielenie ścian zdaje się dość nudne, choć przecież nigdy wcześniej nie było. Co się dzieje? Otóż poczciwe, futrzaste stworzonko niespodziewanie zaczyna odczuwać chęć do poznania świata i przeżycia przygody. Przypomina Wam to coś? Owszem, trudno nie pomyśleć o słynnym hobbicie Bilbo Bagginsie, który wyruszył w świat, za przygodą właśnie. Jednak "O czym szumią wierzby" to nie książka zainspirowana opowieścią o dzielnym hobbicie, o nie. Kenneth Grahame swoją historię, powstałą dzięki spisaniu "opowieści do poduchy", które opowiadał synowi, wydał niemalże trzydzieści lat przed Tolkienem. I trzeba przyznać, że jest ona znacznie, znacznie ciekawsza (i to nie tylko dlatego, że nie jestem fanką powieści o hobbitach).
Tak oto zaczyna się wielka przygoda Kreta. Poznaje on wiele zwierząt z otaczającej jego norkę okolicy. Najpierw dzielnego Szczura, dzięki któremu będzie mu dane przeżyć nie tylko całe mnóstwo przygód, ale również siłę prawdziwej przyjaźni... na dobre i na złe. Wśród grona bliskich mu zwierzątek znajdą się również mądry Borsuk i szalony, kompletnie nieodpowiedzialny Ropuch (którego przygody są chyba najciekawsze).
Choć w pierwszej chwili może się wydawać, że "O czym szumią wierzby" to po prostu bajka dla dzieci, warto się w nią wgłębić. Uczy ona nie tylko o sile przyjaźni i potędze marzeń, ale również ukazuje mnóstwo ludzkich przywar i życiowych prawd, mimo że została napisana już ponad sto lat temu. Choć technologia poszła do przodu, dokonało się kilka znaczących przewrotów społecznych, medycyna odmieniła oblicze ludzkiego życia... to człowiek tak naprawdę niewiele się zmienił. Nadal w każdym z nas drzemie głód przygód, a równocześnie wielka potrzeba odnalezienia swego "kawałka podłogi". Chcemy być sławni, kochani, podziwiani, pragniemy, by coś po sobie pozostawić, a tak naprawdę czujemy się wciąż samotni i potrzebujemy drugiego człowieka. Tacy też są bohaterowie Grahame'a. Czasami znudzeni, czasami zgubieni, innym razem butni i dumni, a kolejnego dnia po prostu potrzebujący ramienia do wypłakania się. Dobrzy i źli, ciepli i odpychający, dzielni, uczciwi, złośliwi, waleczni, podstępni. Piękny portret człowieczeństwa ukazuje nam ta cudowna grupa futrzaków.
Powieść napisana jest przepięknym językiem, który urzeka w każdym zdaniu. Przekład Marii Godlewskiej wspaniale oddaje klimat opowieści z początków ubiegłego wieku. Jest elegancki, a jednocześnie bardzo przystępny. W powieści można co i rusz znaleźć sporą dawkę dobrego, angielskiego humoru, co jest olbrzymim plusem całości (tak jakby jeszcze jakieś dodatkowe plusy były konieczne...). 
Wydanie jest po prostu boskie i żadne inne słowa tego nie oddadzą. Te ilustracje to prawdziwy majstersztyk. Dokładnie tak wyobrażałam sobie świat opisywany przez Autora. Na dodatek poza wieloma całostronicowymi ilustracjami niemal na każdej stronie jest jakiś obrazek – a to postać, a to jakiś ładny, sielski widoczek. Tę książkę można nie tylko czytać, ale również oglądać niczym album pełen przepięknych prac. I jeszcze ten cudowny zapach druku... Rozmarzyłam się na to wspomnienie. 
Jeśli jeszcze szukacie prezentu na Święta, nie tylko dla dziecka, to właśnie go widzicie. Zresztą co tu dużo mówić, "O czym szumią wierzby" plasuje się na 16. miejscu na liście The Big Read BBC, która to lista obejmuje dwieście książek wszech czasów. Po prostu wstyd tego dzieła nie znać i nie mieć na swojej półce, a najnowsze wydanie Zysku jest naprawdę wyjątkowe.






Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera – Jan Grzegorczyk

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2016
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 396
Ilustracje: Andrzej Załecki
ISBN: 978-83-65676-00-9






Chciało by się rzec, że to z dawna wyczekiwana książka, Powieść, na którą czekało się niecierpliwie. Oj, chętnie bym tak napisała, jednak... Już dawno pogodziłam się z myślą, że "Cudze pole" kończy opowieść o księdzu Wacławie. Na szczęście tym razem się pomyliłam, a Jan Grzegorczyk dostarczył mi nie tylko wielu mocnych wrażeń, ale również udowodnił, że każda kolejna jego książka jest jeszcze lepsza od poprzedniej. Niewielu się to udaje, szczególnie w cyklu.
Wacław, co chyba nie dziwi, gdy zważyć na fakt spisania kolejnych jego przypadków, przeżył... gwoździowanie. Tak, za żadne skarby nie chce tego przykrego zdarzenia nazywać krzyżowaniem, choć wielu tak je własnie określa. W tym niektórzy bardzo nieprzychylnie. Jak zwykle zresztą, Groser spotyka na swej drodze tyle samo dusz życzliwych, co i takich, które chętnie widziałyby go w piekle, a jeszcze lepiej urządziłyby mu piekło na ziemi. Rzecz w tym, że tak wygląda życie każdego, kto choć raz wychyli się przed szereg, a jak już doskonale wiemy, Groser wychyla się co i rusz.
W "Perle" pojawi się kilka nowych postaci, ale w większości, mimo wszystko, będą tu osoby dobrze nam znane. 
I tak, śledztwo w sprawie gwoździowania będzie się toczyło przez całą powieść, nie zdradzę Wam jednak kto okaże się winnym. Mogę jedynie nadmienić, że po drodze ucierpi przynajmniej kilka osób.
Przypadek afrykański... Cóż, w Afryce zaledwie kilkadziesiąt stron, ale rzeczywiście wyjątkowa to była podróż i to nie tylko dla samego Grosera, ale również dla mnie. Choć najmocniejsze uderzenie, również w dosłownym tego słowa znaczeniu, będzie później, pod koniec powieści.
Grzegorczyk buduje napięcie z każdą kolejną stroną, choć przecież już pierwsze zdania są bardzo mocne i wydaje się, że już nic bardziej wstrzymującego oddech nie wymyśli. Zaskakuje jednak i to bardzo pozytywnie. Znów pokazuje nam całą "plejadę gwiazd". I znów nikt nie jest zdecydowanie dobry czy zły. Czasem zaś okazuje się, że siedzący od dwóch dekad w więzieniu recydywista ma sumienie czystsze od... księdza. Historia każdej postaci daje do myślenia i zmusza, by choć na chwilę zastanowić się, po której "stronie mocy" my jesteśmy i jak Autor sportretowałby nas.
"Perła" różni się od poprzednich tomów tym, że jest bardziej nakierowana na wnętrze Wacława, na jego przeżycia i przemyślenia niż na jego działanie. Tutaj dzieje się więcej u innych, u Wacława... dzieje się, owszem, ale ukazane to jest jednak bardziej z perspektywy tego, jak on wszystko widzi, odczuwa. Uważam, że to był bardzo trafiony pomysł.
W powieści pojawiają się również, i to nawet dość często, maile – w szczególności od Magdy, która wyrusza, wraz z mężem, do Syrii. Korespondencja Grosera jest ciekawa i wiele wnosi do całej historii. I, jak być może wiecie, w moim odczuciu jest wielkim plusem, ponieważ mam wielką słabość do powieści epistolarnej. 
Czym jest tytułowa perła? Grzegorczyk zwiedzie Was kilkukrotnie zanim napisze, o co właściwie chodzi. A może... może tych pereł jest w powieści po prostu znacznie więcej?
Najnowsza część historii Grosera rozkłada na łopatki, trzymając cały czas w napięciu. Trudno się od niej oderwać, choć życie do tego zmusza. Jednak wciąż gdzieś z tyłu głowy jakiś piskliwy głosik zdaje się nadawać: "weź książkę, weź książkę, czytaj dalej... co też się dzieje u Grosera".
Miłym dodatkiem są ilustracje. Pięknie wykonane, wzbudzają cała masę uczuć. Idealnie pasują do tej powieści.
Kilka błędów, niestety, znalazłam. Nie zaburzały jakoś mocno przyjemności płynącej z lektury, ale myślę, że można ich było uniknąć. Może w kolejnym wydaniu.





Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

poniedziałek, 21 listopada 2016

Boże Narodzenie z wydawnictwem Jedność

"Jezus malusieńki. Opowieść o Bożym Narodzeniu"
Julia Stone
Wydawnictwo: Jedność
Kielce 2016
Oprawa: twarda
Liczba stron: 32
Tytuł oryginału: The Christmas Story for Little Angels
Przekład (z angielskiego): Karolina Tudruj-Wrożyna
Ilustracje: Dubravka Kolanovic
ISBN: 978-83-7971-527-5











"Kreatywne zabawy świąteczne. Szopka na Boże Narodzenie"
Joanna Góźdź
Wydawnictwo: Jedność
Kielce 2016
Oprawa: miękka
Liczba stron: 60
Ilustracje: Ola Makowska
ISBN: 978-83-7971-571-8






Boże Narodzenie to prawdziwie magiczny czas. Wszędzie, gdzie się nie obejrzeć, jesteśmy bombardowani tą prawdą. Świąteczne piosenki w marketach, śnieżynki, domki Świętego Mikołaja, pisanie listów do Laponii, piękne choinki... Zaraz, ale przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Bo Bożego Narodzenia nie obchodzimy na część Mikołaja i wielkiego wora pełnego prezentów. Czy byłeś grzeczny przez cały rok, czy też nie – Boże Narodzenie to dzień, którego by nie było, gdyby dwa tysiące lat temu w pewnej stajence nie urodził się On. Boży Syn, oczekiwany od wieków Król Żydowski.
Chcesz tę historię opowiedzieć swojemu dziecku? Pomoże Ci w tym bogata oferta wydawnictwa Jedność, w tym dwie książki, które dotarły również pod naszą strzechę. Moje Dziewczyny zachwycone, a wiem, że uradowany będzie ktoś jeszcze. Nie mówiąc już o tym, jaka będzie w pewnym momencie frajda, gdy wszystkie dzieciaki w rodzinie dorosną do tego, by razem tworzyć bożonarodzeniową szopkę.
Nie chcę jednak zajmować Wam zbyt wiele przedświątecznego czasu. I tak, wiem, że do Wigilii jeszcze nieco ponad miesiąc. Ale już za kilka dni wkraczamy w Adwent i warto ten czas spędzić z rodziną, a nie przed komputerem.
"Jezus malusieńki..." to wspaniała, ciepła opowieść o tym, jak narodził się Jezus. Napisana językiem idealnie dostosowanym do małego słuchacza czy czytelnika. Do tego zawierająca prześliczne ilustracje, które wprowadzą maluchy w cudowny klimat i przybliżą historię biblijną. Moje siedmiomiesięczne Córeczki były zauroczone, nie mogły oderwać oczu od obrazków, choć nie pozwalałam im dotykać książeczki (z tego były trochę niezadowolone), ponieważ nie jest ona przeznaczona do zabawy przez takie szkraby. Strony są zwyczajne, papierowe, nie tekturowe, dlatego po prostu czytałam, siedząc między nimi i pokazywałam im ilustracje. Ilustracje, które i mnie rozczulały. Naprawdę kawał dobrej edukacyjnej roboty w pięknym wydaniu. I już nie będę się czepiała braku tej jednej kropki, która powinna być, a jej nie ma... z "Jezusa malusieńkiego..." bije tyle ciepła i miłości, że każde niedociągnięcie (a jest tylko to jedno) ujdzie Wydawnictwu płazem. Autorka i Ilustratorka to idealnie zgrany zespół. Gorąco polecam dla dzieci w każdym wieku.
Drugą propozycją jest książeczka, która nie tylko opowiada historię narodzin Jezusa, ale dokładnie, krok po kroku, pokazuje jak stworzyć z dzieciakami szopkę bożonarodzeniową. Również Młodym czytałam, ale były już chyba trochę zmęczone. Tekstu jest znacznie więcej, książka jest przeznaczona raczej dla trochę starszych pociech niż moje. Znajdziecie tu również piękne ilustracje, które z pewnością spodobają się Waszym dzieciom. No i to, co jest tu równie ważne jak sama opowieść – budowanie szopki. Wiele postaci do wykonania, w większości z plasteliny (która jest dołączona do zestawu), "wykroje" do części wykonywanych z tektury czy materiałów, określenie stopnia trudności. Dzięki temu dokładnie wiecie, czy Wasz czterolatek jest w stanie samodzielnie wykonać figurkę, czy lepiej by zrobił ją sześciolatek, a może nawet będzie niezbędna Wasza pomoc. Wprost nie mogę się doczekać chwili, kiedy razem z Córkami zaczniemy lepić i pewnego dnia zobaczymy całe piękne Betlejem, wykonane w całości naszymi rękami. Będzie pięknie, a ta książeczka z pewnością stanie się jedną z naszych ulubionych.
Jeśli więc chcecie spędzić czas Adwentu w miłej, rodzinnej atmosferze i pokazać Waszym dzieciom, na czym rzeczywiście polega Boże Narodzenie, przelać na nie nieco tej wspaniałej i podniosłej atmosfery – zapraszam Was w niesamowitą podróż ze świątecznymi propozycjami wydawnictwa Jedność.





Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Jedność

środa, 9 listopada 2016

BLW i nie tylko – żywienie dzieci

Bobas lubi wybór
Wydawnictwo: Mamania
Warszawa 2011
Tytuł oryginału: Baby-led Weaning: helping Your Baby To Love Good Food
Przekład (z angielskiego): Aleksandra Sekuła, Anna Rogozińska, Anna Zdrojewska-Żywiecka
Oprawa: miękka
Liczba stron: 247
ISBN: 978-83-62829-02-6












Sekret zdrowego dziecka
Wydawnictwo: Penelopa
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 151
ISBN: 978-83-62908-91-2





Dzisiaj pierwsza z zupełnie inaczej pisanych recenzji. Będzie takich więcej i to już wkrótce. Na czym polega różnica? Nie piszę o jednej książce, a o dwóch czy trzech. Tematycznie. Dzisiaj temat żywienia, za jakiś czas polecę Wam dwie książki, bez których nie wyobrażam sobie ciąży i pierwszego półrocza życia dzieciaczka.
"Bobas lubi wybór" czyli BLW to metoda karmienia niemowląt, a właściwie metoda odstawiania ich od pokarmów mlecznych. Czy jeszcze dokładniej – rozszerzania diety o produkty niemleczne, ponieważ mleko i tak przez pewien czas (minimum do ukończenia przez malucha pierwszego roku życia) się podaje. W każdym razie – BLW to dokładnie Baby-led weaning, czyli odstawianie prowadzone przez dziecko. Jednym słowem książka ta traktuje o tym, jak zachęcić dziecko do tego, by samo sięgało po jedzenie, by je poznawało, jadało urozmaicone, zdrowe i ciekawe posiłki i nie grymasiło przy stole. Jednocześnie podpowiada rodzicom (i innym opiekunom), jakich błędów żywieniowych uniknąć. Czy książka ta jest w stanie pomóc w wychowaniu dzieci, które nie będą niejadkami (jak głosi hasło na okładce)? Trudno powiedzieć. Wszak każde dziecko jest inne i ja bym tak nie generalizowała. Oczywiście rozumiem, że takie hasło się sprzedaje, a z poradnikami tak już bywa, że... muszą się sprzedawać. 
Dlaczego sięgnęłam po tę pozycję? Ponieważ wszyscy wokoło zachwalają metodę BLW, a ja zupełnie nie byłam do niej przekonana. Czy teraz jestem bardziej? Hm, dzisiaj pierwszy dzień BLW za nami i było naprawdę przyjemnie. Bałagan nawet całkiem mały, choć wiadomo, Dziewczyny się w końcu rozkręcą i będzie pewnie więcej do sprzątania. Książka jednak przekonała mnie do tego, że warto podjąć próbę i pokazać dzieciom fantastyczny i bogaty świat kulinarny, a nie tylko na okrągło proponować im papki wielowarzywne czy wieloowocowe. 
Książka ma zarówno plusy, jak i minusy, Pozytywne jest w niej to, że przedstawia metodę krok po kroku, zaczynając od krótkiej opowieści o tym, jak karmiono kiedyś, jak się to wszystko zmieniało i jakie są najnowsze zalecenie WHO. To ważne dla rodziców, którzy się na BLW decydują – dla spokoju ich sumień, dla upewnienia, że robią dobrze, ale i dlatego, że dostają do ręki swoisty oręż do walki z tymi, którzy "wiedzą lepiej", jak opiekować się ich dzieckiem. I nie chodzi mi o to, by nagle stanąć okoniem i powiedzieć naszym mamom i babciom, że mają się nie wtrącać, a wszystko co one robiły, robiły źle. Jednak świat się zmienia, nowe badania poszerzają naszą wiedzę i po prostu należy z tego korzystać. Szczególnie, gdy w grę wchodzi dobro naszych maluchów. Po przeczytaniu tej książki z pewnością każdy będzie doskonale wiedział, co powiedzieć tym bardziej opornym, by przekonać ich, że przynajmniej warto spróbować. Krok po kroku Autorki prowadzą nas od definicji i historii BLW, poprzez pierwsze próby, mnóstwo zasad, o których należy pamiętać, choć wydają się nieraz całkiem naturalne (a nieraz wręcz przeciwnie), do wspólnych rodzinnych posiłków, a kończą na ogólnych informacjach dotyczących zdrowego żywienia. Podają podstawowe zasady żywieniowe – niestety trochę zbyt ogólnikowo, a także pomysły na posiłki dla dzieciaków. Z tyłu znajduje się również, dość przydatna moim zdaniem, tabela składników odżywczych w konkretnych pokarmach. Minusy? W kółko Macieju... Rozumiem, że można o czymś w jednej książce napisać dwa razy. Dobrze, to poradnik, więc trzy, tak dla przypomnienia najważniejszych spraw. Ale nie w kółko to samo? W niektórych momentach miałam już po prostu dosyć. Czy Amerykanie są naprawdę tak głupi, że trzeba im wszystko tyle razy powtarzać? W moim odczuciu zupełnie niepotrzebne są też historie rodziców, które właściwie wszystkie wyglądają tak samo – kiedyś karmiliśmy tradycyjnie i była tragedia, teraz odkryliśmy BLW i jest cudownie. Naprawdę, wystarczyły by dwa, trzy przykłady. 
W książce znajduje się również kolorowa wkładka ze zdjęciami dzieciaczków jedzących zgodnie z zasadami BLW. Ogląda się to całkiem przyjemnie, ale w niektórych przypadkach można się przerazić, szczególnie jeśli należy się do grupy rodziców, którzy naprawdę lubią porządek...
Przejdźmy zatem do kolejnej pozycji. Częściowo jest to książka bardzo naukowa, ale właśnie dlatego bardzo ważna – nie traktuje tematu składników odżywczych po łebkach, jak np. "Bobas Lubi Wybór". Napisana przez polską lekarkę, pediatrę i alergologa, osobę od lat zajmującą się również zdrowym odżywianiem i problematyką otyłości. Zawiera świetne omówienie wszystkich składników odżywczych – bardzo dokładnie, ze wskazaniem, co jest korzystne dla organizmu, a co nie. Znajdziecie tu również szczegółowe zasady karmienia – tak dzieci, jak i dorosłych. Jest to więc książka traktująca temat nie tylko dogłębniej, ale również znacznie szerzej. Dodatkowym plusem jest omówienie problematyki otyłości zarówno z perspektywy zapobiegania jej, jak i walki z nią, gdy już wystąpi. Ponadto na końcu jest również kilka pomysłów na domowe pyszne i zdrowe jedzenie, przystosowane do naszego polskiego podwórka (bez amerykańskich udziwnień wymagających robienia zakupów w wielu sklepach i szukania produktów, za które trzeba zapłacić krocie, a których zastępników nie potrafimy znaleźć). Minusy? W niektórych momentach lektura trochę nuży, jeśli nie jest się w nią całkowicie zaangażowanym, ale tak już bywa z pozycjami bardziej naukowymi niż popularnymi. Przyczepić się tu jednak muszę do "pomocy redakcyjnej". Naprawdę nie wiem, na czym ona polegała, ale napisać, że jest kiepska, to bardzo delikatne i grzeczne. Pod tym względem jest raczej fatalnie i to jedyny (dla mnie, niestety, poważny) błąd, który potrafię tu wskazać.
Jeśli więc chcecie dowiedzieć się czegoś ciekawego o żywieniu, szczególnie jeśli macie małe dzieci, gorąco polecam obie lektury, które się pięknie uzupełniają i pozwalają zobaczyć tematykę żywienia z szerszej perspektywy.

wtorek, 18 października 2016

Saga Grzech pierworodny (26 tomów) – Anne-Lise Boge




Wydawnictwo: Elipsa
Warszawa 2006 (1. wyd.) – 2007 (2. wyd.)
Oprawa: miękka
Tytuł oryginału: Arvesynd 
Poszczególne tomy przekładali różni tłumacze
Łączna liczba stron: ok. 5000



Dzisiaj urodziny bloga. Piąte, okrągłe. Zatem coś specjalnego i zupełnie innego niż dotychczas. Nie recenzja pojedynczej książki, ale całej serii, obejmującej, bagatela, 26 tomów!
Muszę przyznać, że zabieram się do tej recenzji od bardzo dawna, mianowicie od lutego (a mamy już przecież drugą połowę października). Dlaczego? Nie jest łatwo opisać tak rozległą historię, która składa się w jedną całość, choć czytana jest, jakby nie spojrzeć, na raty. Dodatkowo, jak pewnie już wiecie, na ten okres przypadła końcówka ciąży i pojawienie się na świecie moich ślicznych Córeczek, więc czasu wciąż nie starcza. Pomyślałam jednak, że to naprawdę dobra okazja, by opowiedzieć Wam o Mali Buvik i jej życiu. O sadze, po której przez kolejne dwa miesiące nic mi się nie podobało.
Wszystko rozpoczyna się od pewnego fatalnego spotkania. Na weselu Mali wpada w oko bogatemu Johanowi, który, nawet jej nie znając, postanawia, że zostanie ona jego żoną. Szanowany właściciel ziemski jest wielką szansą dla młodziutkiej i biednej Mali, a szczególnie dla jej zadłużonego ojca. I to właśnie dlatego dziewczyna ostatecznie zgadza się na zamążpójście, choć przez wiele, wiele lat będzie tego żałowała. Życie u boku pana ze Stornes to pasmo upokorzenia, bólu i nieszczęścia. Gdy więc w majątku pojawia się pewnego dnia miły, czarujący, radosny i czuły Jo, Mali zaczyna czuć motyle w brzuchu. Chwila zapomnienia zaważy na przyszłości całych pokoleń zamieszkujących Stornes i okoliczne majątki.
Nie chciałabym zdradzać za wiele z fabuły, byście mogli czerpać jak najwięcej radości z lektury. Napiszę jedynie, że akcja rozgrywa się w pierwszej połowie XX wieku, w Norwegii i obejmuje cztery pokolenia. Znajdziecie więc na stronach kolejnych tomów całą plejadę gwiazd – część bohaterów pokochacie, część znienawidzicie. Niektórzy będą Was irytować, innych będziecie żałowali. Z pewnością jednak na długo pozostaną w Waszej pamięci. Och, do dzisiaj nie mogę Stornesów wyrzucić z głowy choć już tyle miesięcy i lektur za mną. 
Anne-Lise Boge pisze takim językiem, że strony się po prostu połyka. Jej opisy są żywe, postaci naturalne, opowieść wielowątkowa i zagmatwana jak na dobra sagę przystało. Jest tu miłość, wierność, zdrada, śmierć, narodziny (Mali jest w pewnym stopniu również akuszerką). Jest spory kawałek historii Norwegii, a poniekąd również całej Europy ogarniętej dwiema wojnami i dwiema dekadami pokoju. W końcu piękne widoki, mroźne, ciemne zimy, kiedy właściwie nie widać słońca i krótkie lata kończące się wspólnymi pracami na pastwiskach. Połowy ryb i pewna szopa na łodzie, która wielokrotnie będzie ważna dla całej opowieści. To również wspaniały portret norweskiego społeczeństwa ówczesnych czasów – tradycji, kuchni, historii – jednym słowem, codziennego życia doprawionego delikatnie szczyptą wielkiej polityki.
Jak dla mnie rewelacja! Niedługo zabieram się za kolejną sagę Autorki. Mam nadzieję, że będzie równie wciągająca i zapadająca w pamięć, szczególnie że pojawia się w niej również Mali.
Poniżej okładki kilku wybranych tomów. 



















czwartek, 13 października 2016

Królowa – Elżbieta Cherezińska

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2016
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 590
ISBN: 978-83-65521-38-5







Dalszy ciąg fascynującej opowieści o moich ukochanych Piastach, a szczególnie Świętosławie i naszym pierwszym królu, Bolesławie.
"Żadna sztuka stracić życie na wojnie. Prawdziwy wyczyn to je zachować, nie tracąc honoru." I na tych dwóch, wypowiedzianych przez Bolza, zdaniach mogłabym poprzestać, ponieważ wyśmienicie oddają klimat "Królowej". Wojen bowiem w tej powieści wiele – i dosłownie i w przenośni.
Walka o cesarski tron, wojny czeskie, sprzymierzenie się wszystkich wrogów – to tylko niektóre przeciwności, na które natknie się książę Bolesław, który dąży do stworzenia silnej Słowiańszczyzny i niezależnej Polanii. Podboje angielskie, walki o władze w Skandynawii... Zdrady, romanse, śluby, śmierci. Mnóstwo śmierci i mnóstwo zdrad. I ciągłe, nieustające próby, by schrystianizować zarówno Europę środkową, jak i północną.
Życie Świętosławy zostaje wywrócone do góry nogami, kiedy pewien zaufany człowiek zdradza jej tajemnicę. Giną po kolei jej bliscy, a ona... dostaje koronę kolejnego królestwa. Dlaczego zatem nie jest szczęśliwa? Gdzie popełniła błąd?
Bolesław jest bliski osiągnięcia celu, kiedy jednak zupełnie się tego nie spodziewa, otrzymuje cios prosto w plecy. Jak to się dzieje, że wśród najbardziej oddanych przyjaciół znajduje się zdrajca?
Dzieci dorastają, a rodzice – jak to rodzice – wraz z nimi przeżywają ból. Bolesław i Świętosława chcą dla swych potomków jak najlepiej, ale nie każdemu jest dane, by spełniać swe marzenia. Drogi Bolesława i jego pierworodnego syna, Bezpryma, coraz bardziej się rozchodzą. Świętosława i Olof również widzą świat z zupełnie różnych perspektyw. A jej młodsze dzieci? 
Odmalowane z wielką pieczołowitością początki polskiej państwowości i toczących się procesów, które ukształtowały dzisiejszą Europę środkową i północną to dokładnie to, czego oczekiwałam po tej lekturze. Czytając "Królową" miałam wrażenie, jakbym tam była, widziała, słyszała... Do tego całe mnóstwo intryg, niespodziewanych zwrotów akcji, barwnych postaci. 
Wydaje się, że na stronicach tej księgi dzieje się jeszcze więcej niż w "Hardej". Na dodatek mniej jest północnej poezji, która mnie raczej rozpraszała i nie dość, że nie wnosiła niczego istotnego, to po prostu zupełnie nie trafiła w mój gust. Myli się jednak ten, kto pomyśli, że "Królowa" nie jest poetycka. Oj, jest i to bardzo. 
Ponadto postaci są bardziej dopracowane niż w pierwszej części. Nikt już nie jest tylko biały czy tylko czarny. Charaktery są nie tylko cechą wrodzoną, ale również wypadkową życiowego doświadczenia, może dlatego z wiekiem bohaterowie Cherezińskiej stają się bardziej... ludzcy. A Świętosława to już nie ta harda dziewczyna, która nikomu nie pozwala na działanie niezgodne z jej wizją – do dojrzała, mądra kobieta, która bacznie obserwuje otaczający ją świat i potrafi wysnuwać wnioski, również z działań innych osób. Oj, przydałaby nam się teraz taka Sigrida, przydała. 
I co chyba również nie bez znaczenia – tym razem Cherezińska skupia się bardziej na Polanii i cesarstwie, mniej tu wikingów i północnych wojen. Nie, żebym coś przeciwko wikingom miała, jednak zdecydowanie wolę wątki piastowskie.
Do wydania mam nadal tę samą krytyczną uwagę, co przy "Hardej" – nieszczęśnie zrobione drzewa genealogiczne, z których tak naprawdę niezbyt wiele wynika.
Z pewnością chętnie obejrzałabym film (czy nawet serial) nakręcony na podstawie tej niesamowitej dylogii. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że wkrótce otrzymamy zakończenie trylogii "Odrodzone Królestwo", na które chyba wszyscy miłośnicy prozy Cherezińskiej z wielką niecierpliwością czekają. 




Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

poniedziałek, 10 października 2016

Musza góra – Bohdan Głębocki

Wydawnictwo: Media Rodzina
Poznań 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 559
ISBN: 978-83-8008-009-6





Trochę mi ta lektura zajęła. Jednak nie dlatego, że źle się czyta. Po prostu permanentny brak czasu młodej matki Bliźniaczek (ja młoda może nie jestem, ale mamą zostałam niedawno), a także brak sił (fizycznych i mentalnych). Kto nie ma dzieci, ten nie pojmie. Mówię Wam – nawet, kiedy są takie kochane jak Aria i Rebeka (czyli nasze Księżniczki), nawet jeśli przesypiają praktycznie całą noc i niewiele płaczą to wysysają energię do upadłego. I rzeczywiście po całym dniu zabaw, spacerów, karmienia, przewijania, przebierania, tańczenia dla nich (np. do Smerfnych hitów) i czytania im bajeczek i wierszyków... człowiek zamyka oczy na stojąco. Albo odmiennie – zasnąć nie może, ale jak tu włączyć lampkę i czytać skoro obok śpi drugi zmęczony rodzic. Tak więc trwało to długo (ponad dwa miesiące), ale się udało i jestem zadowolona. Czułam, że to będzie ciekawa lektura i się nie pomyliłam. Przejdźmy zatem do meritum.
W powieści przeplata się kilka historii. Z początku trochę trudno się połapać w bohaterach, ale z czasem nie tylko z łatwością ich rozpoznajemy, ale odkrywamy,że ich losy w różny sposób splatają się. Wszystkich łączy Poznań w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Właściwie w powietrzu czuć już zbliżający się konflikt zbrojny. Na pewno przeczuwają go mundurowi, których na stronicach "Muszej góry" przewinie się wielu.
Do grona głównych bohaterów należy z pewnością detektyw Kaczmarek, były poznański policjant, który, chcąc podleczyć nieco firmowy budżet, przyjmuje nowe zlecenie. Do głowy mu nie przyjdzie, że to kiepska sprawa, którą wielu zapłaci własną krwią i już nie ujrzy wschodzącego słońca. Nie lada rolę będzie miała do odegrania również jego wychowanica i pracownica. Ich śledztwo zazębi się w pewnej chwili z postępowaniem prowadzonym przez aspiranta Szuberta. A co z kapitanem owianej sławą :dwójki", Mieczysławem Apfelbaumem? Jakie będzie jego miejsce w tej zagmatwanej, trochę przerażającej, trochę zabawnej, z pewnością dostarczającej mnóstwo wrażeń opowieści? 
W "Muszej górze" jest właściwie wszystko – rzeczowo odmalowane przedwojenne miasto (dlaczego nikomu z bohaterów się ówczesny Poznań nie podoba i wszyscy na niego narzekają?!), wiele różnych perspektyw (polska, żydowska, niemiecka), zagadka, której czytelnikowi nie sposób rozwikłać. Zarysowany mocno problem polskiego antysemityzmu tuż na przednówku wojny, nazistowski tajny projekt, tajemnicze moce i... kopanie na cmentarzu. 
Czy są jakieś minusy? W pewnym momencie poczułam jednak pewien przesyt. Autor chciał dobrze, ale za dużo magii jak dla mnie – golem, duchy, demony, wilkołak, berserkerzy... Można by spokojnie połowę z nich usunąć, a powieść nie tylko nadal byłaby wciągająca, ale wręcz ciekawsza. Sądzę jednak, że wielu się to niecodzienne połączenie spodoba.
Niestety to nie wszystko. Autor popełnił również kilka błędów. Uparcie nazywa poznaniaków poznańczykami, po czym nagle, ni stąd ni z owąd czytamy o poznaniakach. Lekarz, bądź co bądź człowiek z pewnej wyższej klasy, inteligent (pamiętajmy, że jeszcze wtedy nie każdy mógł iść na studia) w rozmowie z Kaczmarkiem wypowiada się językiem typowym bardziej dla ejbra z Rybak niż pana doktora. Dlaczego Autor pisze o Niemcach szwaby zamiast Szwaby też nie potrafię pojąć. Kwiatków takich jest nieco więcej, nie miejsce jednak, by zabierać chleb redaktorom Wydawnictwa. Sprawia to niestety, że – bądź co bądź – bardzo zajmującą książkę czyta się, wciąż zastanawiając się, czy przypadkiem i w warstwie społecznej i historycznej nie ma jakichś podobnych błędów, których czytelnik, nie będący zaznajomionym z owym okresem na poziomie historyka, po prostu nie wyłapie.
Ogólnie rzecz ujmując – "Muszą górę" naprawdę warto przeczytać. Polecam. Myślę jednak, że dobrze by było zapoznać się nieco lepie z ówczesnym Poznaniem i panującym w nim klimatem. Na szczęście dla nie-poznaniaków jest z tyłu książki słowniczek zawierający wyrażenia gwarowe, niemieckiego pochodzenia, a także w jidysz i określenie współczesnych nazw miejsc, które nazywają się inaczej niż w dwudziestoleciu międzywojennym (to akurat przydatne nawet dla rodowitych poznaniaków).