Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

czwartek, 25 kwietnia 2019

Szczodraki, kusaki, lany poniedziałek... Polskie tradycje ludowe – Zenon Gierała

Wydawnictwo: Jedność
Kielce 2019
Oprawa: twarda
Liczba stron: 200
Ilustracje: Mirosław Siara
ISBN: 978-83-8144-129-2






Promo książki znajdowało się w dziale dla dzieci, dlatego wyobrażałam sobie, że będzie to pełna barwnych obrazów pozycja idealna dla moich trzyletnich córeczek. Owszem, kilka kolorowych ilustracji się w niej znajduje, ale niewiele. A i treść przeznaczona jest raczej dla dzieci w wieku szkolnym, a nie młodszych. Choć dla tych młodych czytelników, którzy uczęszczają już do szkoły z pewnością książka ta może być bardzo interesującą lekturą.
Co ciekawe, a właściwie doszukałam się tego zupełnie przez przypadek, nie jest to książka napisana w ostatnim czasie. Jej pierwsze wydanie ukazało się w... 1989 roku! Miało trochę inny podtytuł i miękką oprawę, ale w treści chyba się specjalnie nie różniło. Ciężko to stwierdzić, będę wdzięczna każdemu, kto może na ten temat coś napisać. Zainteresowana historią tytułu, zaczęłam trochę szperać i dowiedziałam się więcej o autorze, który – jak się okazuje – jest nie tylko pisarzem z niemałym już dorobkiem, ale i publicystą, gawędziarzem, regionalistą, a przez wiele lat był również nauczycielem. 
Przejdźmy jednak do samej książki. Podzielono ją na cztery części odpowiadające czterem porom roku. Z początku wydawało mi się, że to dobry pomysł, jednak...  Jako że każda pora roku zaczyna się w okolicach dwudziestego dnia miesiąca, podział ten nie pokrywa się z miesiącami. A i taki jest wprowadzony. Stąd wychodzą niezbyt precyzyjne układy, jak choćby noc świętojańska opisywana w lipcu, bo w końcu jest to święto letnie, ale... No właśnie, czerwcowe. Tyle że czerwiec jest jeszcze wiosną. Wprowadza  to nieco zamieszania i można by to bardzo łatwo naprawić. Skoro zaś książka doczekała się kolejnego wydania, to można mieć nadzieję, że to jeszcze nie jest ostatnie słowo Autora. 
Druga sprawa, która mnie nieco irytowała... Polskie zwyczaje ludowe. Wiadomo, że na 200 stronach nikt nie zawrze wszystkiego. Szczególnie, jeśli nie sili się na pisanie książki naukowej. "Szczodraki, kusaki..." taką książką zaś na pewno nie są. To próba połączenia gawędy o dawnym życiu z publikacją popularnonaukową. I wszystko bardzo pięknie. Naprawdę świetnie się to czyta, ale... Moim "ale" jest podtytuł sugerujący, że w książce zebrano tradycje ludowe z terenu jeśli nie całej Polski, to przynajmniej wielu jej części. Tymczasem, jeśli wczytać się w tekst, od razu widać, że chodzi raczej o ziemię radomską i okolice. Nie znalazłam w książce właściwie wiele o innych ziemiach. A przecież wystarczyło by zmienić podtytuł na, choćby, "tradycje ludowe ziemi radomskiej i nie tylko". Ale to już może moje czepialstwo. Choć nie! Precyzja jest ważna. Nie tylko w tytule. Uderzyło mnie też kilka nieprecyzyjnych  określeń w samej treści – nie miejsce i czas by je wszystkie wywlekać, ale chodziło o to, że Autor dawał do zrozumienia, iż zwyczaje, które opisuje są raczej wymarłą już tradycją, podczas, gdy są żywe właściwie na terenie całej Polski. Zdziwiłam się...
Przejdźmy zatem do plusów. Czyta się rewelacyjne. Zaczynając od trochę nudnych, ale wyczerpujących kartek z kalendarza, z których możemy się dowiedzieć, jakie rośliny pojawiają się w danym czasie, jakie zwierzęta się rozmnażają, czy jakie ptaki (tak, wiem, że ptak to też zwierzę) wracają z ciepłych krajów albo do nich odlatują – aż po niesamowite baśnie i legendy związane z danym miesiącem. Fantastyczne opowieści o kolędnikach, niemal gotowe jasełka, piękne baśnie o Grzymku, Jagusi i świętojańskiej nocy czy o rusałkach, tataraku i piołunie. Opowieści o wiejskich zabawach – aż trudno dzisiaj uwierzyć, w co bawiła się młodzież (i dorośli) przed zaledwie stuleciem. Wszystko napisane jest pięknym językiem, urzekająco, dokładnie tak, jakbyśmy siedzieli przy ognisku i słuchali bajania kogoś, kto naprawdę wie wszystko. Robi wrażenie! 
Książka pokazuje zupełnie inny świat. Taki, w którym ważny był drugi człowiek, wspólny posiłek, stół, przy którym zasiadali bliscy sobie ludzie. Świat bez telewizora, bez smartfona, świat, w którym prosta zabawa sprawiała ludziom dużo radochy, a polewanie się wiadrami wody w lany poniedziałek odbierano jako coś przyjemnego, zamiast zastanawiać się nad stanem zalanego ubrania czy rozmytego makijażu.
Widać już na pierwszy rzut oka, że Autor dokonał czegoś niezwykłego. Iście mrówczą pracę, by zebrać wszystkie te historie, a później jeszcze stworzyć z nich spójną, ładną całość. By na nowo obudzić zapomniane już duchy, przypomnieć o zwyczajach i obrzędach, o których zapomnieli już nawet nasi rodzice. 
Kiedy Dziewczynki podrosną, z pewnością polecę im tę książkę. Na razie były trochę smutne, że mało obrazków, a przez to niespecjalnie zainteresowane. Myślę jednak, że z odpowiednim uprzedzeniem pewnych faktów, z chęcią wczytają się w tę pozycję i przeżyją wiele wspaniałych przygód z opisanymi w niej bohaterami ludowych przypowieści. I sporo nauczą się o tym, jak to żyło się kiedyś na wsi. Nawet jeśli ziemia radomska jest nam raczej obca.

 






Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Jedność

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Głębia – Marek Świerczek

Wydawnictwo: Dom Horroru
Warszawa 2018
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 318
ISBN: 978-83-280-6256-6







 
Z reguły nie czytuję horrorów. Robię jednak wyjątki. Bardzo, bardzo rzadko. Dla Marka Świerczka byłam gotowa takowy uczynić, ponieważ wszystkie jego wcześniejsze powieści głęboko zapadły mi w pamięć – były naprawdę na najwyższym poziomie, szczególnie "Dybuk". Czy zatem "Głębia" zaspokoiła moją ciekawość i spełniła (bardzo wysokie) oczekiwania, czy może jednak nie do końca?
Jak i wcześniejsza twórczość Świerczka, tak i najnowsza jego powieść osadzona jest mocno w Historii. Tym razem rzecz dzieje się w roku 1946. Niedługo po wojnie, Pomorze Zachodnie. Kto uważał na lekcjach historii ten wie, że trwała wówczas wielka akcja przesiedleńcza. Wszyscy zamieszkujący teren Niemcy (z grubsza biorąc) musieli ziemie odzyskane opuścić, zamieszkać w ich domach i gospodarstwach mieli natomiast imigranci zza wschodniej granicy i inni chętni Polacy. Do takiej niewielkiej nadmorskiej miejscowości, w której rzesze niemieckich wygnańców czekają na swoją kolej, by ruszyć w drogę, dociera właśnie Zygfryd Kurtz. Z powodu gruźlicy został właśnie zwolniony z wojska i szuka miejsca na ziemi, w którym przyjdzie mu spędzić ostatnie chwile ziemskiego życia. Kiedy zapuka do drzwi starego nadmorskiego pensjonatu, wszystko się jednak odmieni i to nie tylko w jego życiorysie.
Pensjonat prowadzi Anna, dość jeszcze młoda kobieta. Polka. Żona niemieckiego naukowca, która z jakichś powodów jednak może w swym domu pozostać. Początkowo wydaje się być zwyczajną smutną kobietą, której mąż zaginął, a może zginął, gdzieś w ferworze wojennej zawieruchy. Zresztą nie układało im się przez ostatnie lata, więc i Anna jakoś specjalnie go nie opłakuje. Mimo tego, nie sypia jednak dobrze. Kurtz też ma poważne problemy z bezsennością. Dlatego też już na samym początku swego pobytu w pensjonacie zauważy nocą dziwne światła na plaży. Powodowany zwyczajną ciekawością, rozpoczyna swoiste dochodzenie, które ma na calu wyjaśnienie, czy lokalne legendy o zaginionym w odmętach morza mieście kryją w sobie choć odrobinę prawdy i jak się one wiążą z dziwnymi rytuałami odprawianymi w okolicy przez żołnierzy niemieckich.
Akcja jest niezwykle dynamiczna, a jednocześnie – by trochę czytelnika uspokoić (a może zaniepokoić?) – przerywana wymienianymi przez różne organa władzy raportami. Bo Vinety, najbogatszego ponoć miasta średniowiecznego, które zniknęło z powierzchni ziemi w jedną noc, szuka nie tylko Kurtz, ale i władze polskie i radzieckie. A i Niemcy nie zapomnieli o legendarnych skarbach zatopionego w Bałtyku miasta. Raporty czasem wnoszą też całkiem sporo informacji – dzięki nim czytelnik często zdaje sobie sprawę z tego, czego nie wiedzą jeszcze bohaterowie. Jest jakby krok do przodu, chociaż... Wiadomo, Świerczek lubi swoiste twisty w twistach. Możecie się zatem spodziewać wielu niespodzianek.
Poza poszukiwaniami rodem z Indiana Jonesa w "Głębi" będą też i zabójstwa, i próba pozbycia się niewygodnych dla marksistowskiej idei osób. Oczywiście nie zabraknie gorzałki, miłości, zdrady i całej beznadziei i okrucieństwa, jakie wiążą się z wojną – nawet już po jej zakończeniu. Do tego dochodzi naprawdę imponująca galeria postaci. Bardzo ciekawych, różnorodnych, trudnych do przejrzenia. To olbrzymi plus. Do końca nie wiemy, kto jest kim. Nie mamy pojęcia kto zabił, dlaczego, jak. Życiorysy bohaterów są poplątane, totalnie nieprzewidywalne. I z każdą stroną dowiadujemy się czegoś, co zupełnie zmienia nasze spojrzenie na daną postać. 
Problemy ze snem Kurtza i Anny stoją niejako w opozycji do wartkiej akcji, a jednocześnie są swoistą aluzją do świata, w jakim toczy się opowieść. Bo choć nagłe pojawienie się wojskowych kilku krajów w poszukiwania pomorskiego trójkąta bermudzkiego to działanie iście szalone i wprowadzające niezły chaos, to przecież pomorskie miasteczko, czy też bardziej chyba nawet osada, jest senna w swej istocie. Wiele takich miejsc, które przez dekady żyły swoim spokojnym, nieco sennym właśnie trybem, zostało zmienionych przez działania wojenne. Wielu dobrych i czystych ludzi zbrukanych, jak choćby młode Niemki z powieści, które oddają się żołnierzom za kawałek chleba. Wielu inteligentnych ludzi stoczyło się na samo dno, kierowanych ideologią, która przyniosła zgubę nie tylko im, ale i całym narodom. Spokój i rutyna stoją tu w mocnej opozycji do zwariowanych poszukiwań legendarnej Vinety i jej skarbów. A marksistowska ideologia, gdy chodzi o złoto i władzę, zdaje się nie sprzeciwiać nawet mocno wyssanym z palca opowieściom o syrenach, trytonach i innych morskich potworach.
Zakończenie czytało się chyba najtrudniej. Bo choć nie zawiodło, to czegoś w nim jednak zabrakło. A może po prostu miałam zbyt wygórowane oczekiwania, które rosły z każda kolejną stroną?
Powieść czyta się rewelacyjnie. No ok, bardzo dobrze. Rewelacyjnie byłoby gdyby redakcja nie dała ciała. A dała na całej linii.  Przecinki, kropki, ich brak, złe miejsca. Sporo tego. Ale najgorsze jest to, że po prostu nikt nie wykrył kilku nieścisłości, bubli, które nie powinny się pojawiać w książce wypuszczonej do druku. I nie chodzi już tylko o to, że Kurtz na jednej stronie raz jest porucznikiem, a chwile później (w tej samej rozmowie właściwie) kapitanem. Po prostu za dużo błędów.
Polecam – Wam czytać, a redakcji, poprawić buble.


 
 
 
 
 
 
 

Za książkę dziękuję Autorowi

środa, 10 kwietnia 2019

Liliana Pędziwiatr. Mały osiołek jest wielki – Tanya Stewner

Wydawnictwo: Jedność
Kielce 2019
Oprawa: twarda
Liczba stron: 78
Tytuł oryginału: Liliane Susewind. Ein kleiner Esel kommtgross raus
Przekład (z j. niemieckiego): Anna Taraska-Pietrzak
Ilustracje: Florentine Prechtel
ISBN: 978-83-8144-167-4





Liliana Pędziwiatr, przez przyjaciół nazywana Lili, jest doprawdy niezwykłą dziewczynką. I to nie tylko dlatego, że na głowie ma burzę rudych włosów i zawsze jest kolorowo ubrana. Ma prawdziwy dar, a właściwie dwa dary – potrafi rozmawiać ze zwierzętami, a jej śmiech powoduje, że wokoło kwitną kwiaty. Któż nie chciałby takiej przyjaciółki?
Prawdziwe szczęście mają zatem Jonasz i Jagoda oraz otaczające ich zwierzęta. Ot, choćby pies Bonsai, kotka Hrabina von Szmit, czy konie: Merlin, Darling i Naomi. Obcują z Lili na co dzień i razem z nią przeżywają liczne przygody. 
"Mały osiołek jest wielki" to pierwszy tom bestsellerowej serii, która właśnie została przetłumaczona na język polski i wydana nakładem wydawnictwa Jedność. Po jej lekturze mogę od razu napisać – z pewnością nabędziemy i kolejne części, bo historia opisana tutaj jest naprawdę fascynująca, porywająca i bardzo mądra.
Co takiego wydarzyło się w życiu Liliany? Otóż do, należącej do rodziców Jagody, stadniny koni przybywa nowy mieszkaniec. Tym razem to nie koń, a osioł imieniem Pepe. Wcześniej mieszkał w zoo, razem z... kozicami. Jednak nie bardzo mogli się ze sobą dogadać i w końcu Pepe został odkupiony i teraz ma mieszkać wśród koni. Cóż, niby fantastycznie, ale... Pepe ma pewien problem, mianowicie nie czuje się wystarczająco dobry, wielki, godny. Kozice były zwinne i skakały po pagórkach, a on spadał. Konie biegają prędko i wdzięcznie, a on nie umie. Wciąż czuje się gorszy, wciąż stara się im dorównać, w końcu ośmiesza się jedynie i sprawia, że wszyscy wokoło mają go za przysłowiowego głupka. To Pepego pogrąża jeszcze bardziej. Wydarzy się jednak coś, co może wszystko zmienić. Co? Musicie przeczytać sami. Gwarantuję jednak, że uśmiejecie się, wzruszycie, i  uznacie, że to przygoda warta poznania. Lili i jej przyjaciele z pewnością wiele się od siebie nauczą, a Wy nie będziecie się nudzili.
Jak wspomniałam książka ta jest pierwszym tomem serii. Na razie widzę cztery tytuły, przy czym dwa pierwsze prezentowane są jako odpowiednie dla dzieci od sześciu lat, dwa kolejne dla ośmiolatków. Moje trzylatki bardzo się wciągnęły w opowieść o Lili, Pepem i pozostałych przyjaciołach, choć oczywiście czytałam im ja. Duża czcionka z pewnością zaś będzie ułatwieniem przy samodzielnej lekturze starszych dzieci.
To mądra, pouczająca historia o tym, że najważniejsze jest być sobą, a mierzenie się ciągle z innymi na ogół nikomu nie wychodzi na dobre. Prawdziwą wartość mają przyjaźń, odwaga, dobre serce.
Książka jest naprawdę przepięknie ilustrowana. Kolory tańczą w niej niczym w zaczarowanym ogrodzie. Jestem zachwycona. Gorąco polecam!
 







Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Jedność

wtorek, 9 kwietnia 2019

Polscy święci i święte, czyli bohaterowie dla dziewcząt i chłopców

Wydawnictwo: Jedność
Kielce 2019
Oprawa: twarda
Liczba stron: 40
Ilustrowała: Ola Makowska
ISBN: 978-83-8144-154-4













Wydawnictwo: Jedność
Kielce 2019
Oprawa: twarda
Liczba stron: 40
Ilustrowała: Ola Makowska
ISBN: 978-83-8144-155-1








Przed kilkoma laty w ofercie wydawnictwa Jedność pojawiły się książki o bohaterach dla chłopców i bohaterkach dla dziewcząt. Nie byli to jednak rycerze w lśniących zbrojach, pogromcy smoków, strażacy, księżniczki i aktorki. Bohaterami były postaci biblijne. W tym roku natomiast, chyba idąc za ciosem, Wydawnictwo przedstawia kolejną niejako odsłonę tych opowieści. Tym razem Bohaterami przez duże B są święci i święte (oraz błogosławieni i błogosławione) polskie.
Każda z książek to siedem wciągających opowieści o ludziach, dla których najważniejszy był Bóg, a co za tym idzie również drugi człowiek. I Polska, ich Ojczyzna. Począwszy od wczesnego średniowiecza, a na współczesności kończąc, dzieci poznają takie osobistości jak choćby księżna Kinga, królowa Jadwiga, Faustyna Kowalska, Hanna Chrzanowska, Wojciech Sławnikowic, Stanisław ze Szczepanowa,  Maksymilian Kolbe czy Jan Paweł II. Ich biografie napisane są pięknym językiem, w sposób przystępny już dla kilkulatków. Moje trzyletnie córeczki słuchały z wielkim zainteresowaniem, a i ja z przyjemnością im czytałam o naszych rodowitych świętych. 
Każda z historii opisana została na 4-5 stronach. Można zatem każdą z nich przeczytać dziecku "za jednym zamachem", bez męczenia go przydługimi opowiadaniami. To bardzo ważne, bo widzę po swoich dzieciach, że kiedy czytamy coś dłuższego, z przerwami, to niewiele zapamiętują z tego, co było dzień czy dwa dni wcześniej i wciąż zadają pytania, zamiast słuchać dalszego ciągu. Wydaje mi się więc, że taka konwencja niedługich powiastek o każdym ze świętych to prawdziwy strzał w dziesiątkę.
Młody czytelnik pozna oczywiście nie tylko biografie polskich świętych, ale przede wszystkim odkryje, na czym polega dobro. Miłość bliźniego, pomoc ubogim i chorym, oddanie drugiemu człowiekowi, miłość do Boga i Ojczyzny, walka o wyznawane wartości. Od drobnych gestów i uśmiechu aż po oddanie życia za drugiego człowieka. Jednocześnie będzie mógł zauważyć, że te same cechy i wartości miały kolosalne znaczenie zarówno przed tysiącem lat, jak i współcześnie. W pierwszej chwili dziwiłam się, że "biografie" nie są przedstawione chronologicznie, teraz jednak wydaje mi się, że to był celowy zamysł, mający ukazać właśnie ten piękny uniwersalizm Dobra przez duże D.
Wspaniałe ilustracje Olu Makowskiej są dodatkowym atutem tych pozycji. Naprawdę przyjemnie się na nie patrzy, a Waszym dzieciom z pewnością się spodobają, jak i podobają się moim.
Minusy? Nieco denerwujące – i zupełnie dla mnie niezrozumiałe – jest justowanie tekstu tylko od lewej. Utrudnia sto skupienie się na lekturze, bo linijki trochę skaczą przy czytaniu. Można tego uniknąć bez większych problemów, dlatego nie mogę zrozumieć, dlaczego zdecydowano się na taką wersję. Chętnie bym to zmieniła gdybym tylko mogła.

 
 
 
 
 







Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Jedność