Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. Białe Pióro. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. Białe Pióro. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Zatrzymać iskry – Grażyna Kamyszek

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 206
ISBN: 978-83-64426-16-2





"Zatrzymać iskry" to dalszy ciąg opowieści o życiu Renaty Sadzik-Parker. Tym razem jednak będzie nieco inaczej niż w powieści "Zobaczyć iskry" i to nie tylko dlatego, że zabraknie – z oczywistych względów – Martina. A i życie Renaty, można powiedzieć, wywróciło się do góry nogami, chociaż jak najbardziej w pozytywnym kierunku.
Tematyka drugiego tomu historii Renki jest zupełnie inna, niż wcześniej nam znanej opowieści. Niewiele tym razem Autorka poświęca przemyśleń emigracji zarobkowej – jest ona poniekąd którymś tam z kolei tłem. Wspomina się o niej od czasu do czasu, wszak gdyby nie ten społeczny problem, Renata nigdy pewnie nie znalazłaby się w Gelsenkirchen. 
W "Zatrzymać iskry" Renata jest już nie opiekunką seniorów, ale młodą żoną i matką bliźniaków, Ani i Martina. Między nią a Thomasem wszystko zdaje się układać. Uprawomocnia się orzeczenie o nabyciu spadku po Martinie, dzięki czemu Renata otrzymuje pewien "mająteczek". Zbyt różowo? Jak to w życiu bywa, wata cukrowa zostaje posolona litrami łez, a radosne krzyki nowonarodzonych bliźniaków przerywane są szlochem dorosłych i krzykiem pełnym żalu. Co się stanie? Nie napiszę, ale mogę Wam zdradzić, że będzie się działo całkiem sporo.
Tym razem większe znaczenie dla wydarzeń będzie miała babcia, seniorka rodu Sadzików, uparta starowinka, która od młodości ma pewne marzenia, z którymi dotąd się nie ujawniła. A jej koleżanki, "staruszeczki, moherowe panieneczki" dadzą nie raz popalić i Sadzikom i Parkerom. Niezmiernie ważną postacią powieści jest pani Edel, koleżanka Anny z domu seniora. Jej historia z pewnością Was wzruszy i zapadnie w pamięci jako pewien symbol tysięcy niemieckich i polskich kobiet, które przeżyły "wyzwolenie". Jej przyjaźń z babcią Sadzikową też okaże się w pewnym stopniu symboliczna. 
Co z pozostałymi bohaterami? Jednym wiedzie się lepiej, innym gorzej. Jedni przychodzą, inni odchodzą. Nad niektórymi uronicie łzy, innymi zupełnie się nie przejmiecie. Czy Renata znajdzie przyjaciół na niemieckiej ziemi? Czy może namówi męża do przeprowadzki do Polski? Jak zareaguje rodzina na pojawienie się w niej dwóch maluchów o ciemnej skórze? 
Mam wrażenie, że dalszy ciąg opowieści o Rence jest znacznie smutniejszy od pierwszego. Choć nadal pojawiają się tu radosne chwile, choć raz po raz któryś z bohaterów sypnie żarcikiem, jakoś tak nie było mi do śmiechu. Jedynie chyba w sytuacjach, gdy główne skrzypce grała babcia Sadzikowa. Ona rzeczywiście rozładowywała atmosferę, która co i rusz gęstniała.
Nad głowami Renki i Thomasa pojawiają się ciemne chmury. Czy znowu zabłysną na ich niebie promienie słońca? Czy ich dzieci będa się wychowywać pod niebem polskim, czy niemieckim, czy może...?
Ogólnie powieść bardzo mi się podobała i uważam, że trzyma poziom pierwszej części. Może właśnie dlatego, że Autorka nie powielała tematów, ale wskazała na zupełnie inne sprawy. Tak, jak to bywa w życiu – człowiek zakłada rodzinę, rodzą się dzieci – zmieniają się cele, priorytety, marzenia. Grażyna Kamyszek pokazała to idealnie.
Co mi się nie podobało? Te stany "podkurzenia" Renaty. Co to, u diabła, znaczy "podkurzenie"? Albo jest zdenerwowana, albo wkurzona, albo ma wybuch i wówczas już "podkurzenie" nie ma z tym wiele wspólnego. Niezgrabne jakieś to określenie po prostu, ale właściwie skoro pojawiało się w pierwszej części, to należało się trzymać nomenklatury. Jakoś denerwowało mnie nazywanie dzieci "czekoladkami". Rozumiem, że miało to być na żarty i z miłością, a jednak nie mogę sobie wyobrazić, by jakaś matka tak mówiła o własnych pociechach. Ale to już może moje czepianie się, bo powieść ciekawa i mądra, korekta całkiem dobra, więc czegoś uczepić się było trzeba...
Tak więc polecam wszystkim, którzy czytali "Zobaczyć iskry". Tym zaś, którzy jeszcze nie zapoznali się z pierwszą częścią przygód Renki – proponuję od razu zaopatrzyć się w oba tomy.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:
http://dzosefinn.blogspot.com/2014/12/2-przeczytam-tyle-ile-mam-wzrostu.html



Książka przeczytana w ramach Wyzwania: 
 

środa, 29 października 2014

Na krańcach luster – Piotr Ferens

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 482
Grafiki: Tomasz Lipka
ISBN: 978-83-64426-14-8






Ulice miasta z wolna zatapiały się w miękkiej, kamiennej ciszy. Ciemnoniebieskie, nieruchome niebo tkwiło w wygładzonym milczeniu, a połyskujący krąg księżyca odbijał się rozmazaną smugą na wyślizganych kocich łbach. Chłodne nocne powietrze niespiesznie płynęło nad wyludnionymi chodnikami, cicho szumiało pośród wiszących mostów od lat strzegących nurtu Sekwany lub z lekkim szelestem przemykało po parkowych alejach, trącając liście śpiących drzew.

Ulegliście już takiemu zauroczeniu, jak ja, kiedy zabrałam się za lekturę tej powieści? Nie? Niemożliwe!
Zaczyna się ostro. Paryż, początek XX wieku, plac Pigalle, noc (ewentualnie późny wieczór). Panie trudniące się najstarszym zawodem świata i pewien mężczyzna, który bacznie je obserwuje. Wiemy, że nie ma dobrych zamiarów wobec tej, którą wybierze. I bynajmniej nie chodzi tu o jego rozbuchane potrzeby seksualne. Szalony naukowiec, który z miłości do kobiety i chęci dokonania wielkiego odkrycia jest w stanie bez wahania poświęcić ludzkie życie. Ot, płomień zgasł. A panienki z placu Pigalle i tak raczej nikt nie będzie szukał...
Niemal sto lat później polski inżynier, Daniel Naderski, wraca do kraju, by otrzymać dwie smutne wiadomości. Z listu od przyjaciela dowiaduje się o zaginięciu jego pięknej żony. Z pisma od notariusza... o śmierci tegoż przyjaciela. Wyrusza do Francji, by poznać szczegóły tych tragicznych zdarzeń. Zanim odkryje prawdę, czeka go wiele "przygód". Spotka mnóstwo nowych ludzi – część z nich będzie mu chciała pomóc, część stanie po przeciwnej stronie walki, która trwa od przynajmniej stuleci, a może i od zarania czasu. Tajemnice będą się mnożyć niczym dobrze pączkujące drożdże, a atmosfera sprawi, że nie będziecie się przejmowali zarwaną nocką, przejechanym przystankiem, czy zupełnie niezrozumiałym upływem czasu. Wszystko w tej powieści jest bowiem nieprawdopodobne, a wir wydarzeń wciąga do zupełnie innego świata. Natomiast zakończenie, cóż, zakończenie może Was zwalić z nóg, radzę więc czytać je na siedząco. Piotr Ferens uderzył w bardzo delikatną nutę, jednocześnie dotykając jednego z podstawowych strachów każdego chyba człowieka. Co takiego mam na myśli? Przeczytajcie, dowiecie się.
"Na krańcach luster" to historia niesamowita i pełna magii. To połączenie świetnie napisanego i trzymającego w napięciu thrillera, z fantastyką i przygodówką. Na dodatek jeszcze całkiem ciekawe elementy powieści psychologicznej, no i... Paryż. Cudowny, tajemniczy, ze swymi zaułkami, wielkimi zabytkami, bukinistami i historią, która jest wciąż żywa w jego powietrzu. Père-Lachaise, Montrmarte, dzielnica łacińska. Sekwana, która pochowała już niejednego. Każdy kamyk kryje w sobie duchy przeszłości, każda książka wiąże się w jakiś sposób z tym, co przeżyło miasto. Francuska stolica i magia luster. Chcecie poznać prawdziwą historię szklanych tafli, przy której opowieść o Alicji z Krainie Czarów zdecydowanie należy włożyć między bajki? Oto pozycja dla Was. 
Autor bardzo zadbał o to, by bohaterowie jego dzieła byli dobrze odmalowani. Są ludźmi z krwi i kości, mają swoje zalety i wady, a na dodatek każdy z nich jest inny. Łatwo ich od siebie rozróżnić już od początku, mimo że jest tych postaci całkiem sporo. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom – nie każdy jest w rzeczywistości tym, za kogo się podaje. Zresztą, czym jest rzeczywistość? Przekonajcie się sami, sięgając po "Na krańcach luster".
Powieść napisana jest przepięknym językiem, który pobudza wyobraźnię i działa jak plaster na zranioną duszę w świecie, w którym w internecie czytamy w większości średniej jakości artykuły i artykuliki, a coraz mniej osób dba o poprawne wyrażanie się, nie mówiąc już o bogatym leksykonie. Szkoda tylko, że książka obfituje w tyle błędów – w większości mam na myśli fatalnie powstawiane (zdaje się, że na chybił-trafił) przecinki. Literówek nie jest nawet wiele, ale ta koszmarna doprawdy interpunkcja...
Uroku całości dodają grafiki, które rzeczywiście świetnie oddają klimat grozy, który wznosi się nad kartami powieści. Jako ciekawostkę podam, że ich Autor zrealizował również film promujący książkę, który to możecie zobaczyć pod tym linkiem.







Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro





Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

poniedziałek, 13 października 2014

Moich pór roku cztery... – Ryszard Wojnowicz

Wydawnictwo: Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron:129
ISBN: 978-83-64426-12-4





Jeśli tęsknicie za pięknym językiem, za wspaniałą przyrodą... Jeśli lubicie poetycką prozę... Jeśli miłość i ptaków śpiew są znane Waszym sercom... To jest to właśnie książka dla Was. Na jesienne chłodne popołudnia, na wiosenne poranki, na zimowe wieczory. Dobra o każdej porze, choć wymagająca skupienia. Przeniesie Was w miejsca, które być może są tuż za płotem, zaraz obok, a jednak... niedostrzegalne, pomijane, zapomniane, kiedy Wy wyjeżdżacie na wakacje do ciepłych krajów i innych egzotycznych miejsc.
Ryszard Wojnowicz pokazuje nam piękno polskiej przyrody. Łączy je równocześnie z czystą miłością do kobiety. Bo czyż nie jest cudownie móc wspólnie podziwiać cuda natury, mieć wspólne pasje, razem podpatrywać kukułki wykluwające się w cudzych gniazdach albo...? Poezja płynie ze stron tej niegrubej książki. Poezja piękna i romantyczna, choć spisana prozą i zdecydowanie bardziej zrozumiałam od tradycyjnej poezji. Przeniesie Was na zielone łąki, na zarośnięte szuwarami stawy, w niesamowite i groźne góry.
Cóż długo się rozpisywać, kiedy samemu trzeba przeczytać, by poczuć te motyle w brzuchu, przypomnieć sobie pierwszą wielką młodzieńczą miłość, zatopić się we wspomnieniach, w marzeniach... Wojnowiczowi udaje się coś niebywałego – prowadzi nas po świecie realnym, a jednak całkowicie baśniowym. Takie historie pisze tylko życie. Takie urokliwe miejsca zapewnić może tylko rzeczywisty świat, który nas otacza. Dlaczego go nie dostrzegamy? Któż to wie. Dobrze, że są tacy ludzie jak Wojnowicz, którzy o nim przypominają.
Sami tylko posłuchajcie: "Słońce w zasadzie kończyło swe widnokręgowe wędrowanie i popołudnie coraz wyraźniej zaczynało pachnieć wschodzącą purpurą jego zachodzenia, kiedy opuściłem wypełnione bezczynnością zacisze domu." Czyż to nie piękne?
Wyobraźnia robi swoje. Soczyste opisy wywołują niesamowite widoki. Czujecie na twarzy ciepło słońca, albo krople deszczu. Wszystko to na dodatek napisane pięknym językiem, z którym tak rzadko spotykamy się w dzisiejszej literaturze często nastawionej na akcję albo kontrowersyjność.
Klimatyczna okładka i cztery fotografie w środku dopełniają całość. Oczywiście mogę się przyczepić do literówek, których kilka się znalazło, ale chyba sobie podaruję.





Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

sobota, 23 sierpnia 2014

Nie jestem już dzieckiem – Luiza Dobrzyńska

Wydawnictwo: Białe Pióro
Warszawa 2014
Cykl: Wiedźma z Podhala, część 2.
Oprawa: miękka
Liczba stron: 211
ISBN: 978-83-64426-13-1






Edi przywykła już do Małej Świerkowej i jej mieszkańców. Szczerze pokochała ciotkę Janinę i wuja Freda. Nawiązała przyjaźnie w szkole i poza nią, poznała świat, o istnieniu którego większość ludzi nie ma pojęcia. Wśród jej najbliższego otoczenia są wampiry, biesy, czarownice, tytani, a nawet sama Żywia. Na domiar złego wielkimi krokami zbliża się... matura.
Druga część "Wiedźmy z Podhala" w niczym nie ustępuje pierwszej. Nadal mamy wartką akcję – może nawet czasami bardziej fascynującą i trzymającą w napięciu, niż w pierwszej części. Wiemy już, kto jest kim, mamy świadomość, że na Edi czyha wielkie niebezpieczeństwo. Czy poznamy w końcu tajemniczego i groźnego Wolanda? Czy dowiemy się, jakie tajemnice ukrywa przed siostrzenicą Janina? Czy Edi odkryje, dlaczego jej matka zrezygnowała ze swych mocy – czy stała za tym rzeczywiście jedynie miłość do ludzkiego mężczyzny? Dlaczego tytan Helion ma taką słabość do nastoletniej przyszłej adeptki? I kim właściwie jest Marek, którego Edi od pierwszej chwili obdarzyła nieufnością i niechęcią?
W "Nie jestem już dzieckiem" pojawią się nowi bohaterowie, których wcześniej nie poznaliśmy, co spowoduje niemałe zamieszanie wśród członków rodziny Batorych i ich towarzystwa. Inni odkryją swoje drugie "ja" i zaskoczą zarówno swoje otoczenie, jak i czytelnika. 
Czarne chmury zbierają się nad niewielką podkrakowską miejscowością. Nawet czarownice nie mają wystarczająco dużo mocy, by je przegonić. Na dodatek wciąż brakuje jednej czarownicy, a Edi – mimo, że jeszcze niedojrzała – musi pomagać. Uczy się w szkole, zajmuje zwierzętami w szpitaliku ciotki, odkrywa tajemnice wszechświata, walczy z łowcami wampirów. Niełatwe zadanie dla nastolatki, która przecież dopiero poznaje prawdziwe życie, której wciąż jeszcze brakuje wiedzy i, przede wszystkim, doświadczenia. Tym razem jednak dziewczyna nie przyjmuje wszystkiego tak łatwo i naiwnie, jak w pierwszej części historii. Zadaje więcej pytań, próbuje lepiej zrozumieć otaczający ją świat i prawa nim rządzące. Zaczyna rozumieć prawdziwą cenę magii...
"Nie jestem już dzieckiem" to świetna kontynuacja "Jesteś na to zbyt młoda". Luiza Dobrzyńska pokazała, że potrafi sobie doskonale poradzić z długą historią. Szkoda jedynie, że musimy teraz czekać na część trzecią, bo aż chce się po nią wyciągnąć macki i czytać dalej, razem z Edi odkrywać ten niesamowity świat.
Jeśli chodzi o samo wydanie, to nie znalazłam chyba żadnej literówki, a przynajmniej żadnej sobie nie wynotowałam. Natomiast w dwóch miejscach miałam wrażenie, że czasoprzestrzeń została zaburzona i coś się mocno nie zgadza. To właściwie jedyna krytyczna uwaga dotycząca tej pozycji. 
Nie mogę się już doczekać kontynuacji historii. Z jednej strony mam nadzieję, że na trylogii się skończy, ponieważ nie wyobrażam sobie czekania na kolejne tomy, z drugiej zaś chciałabym, by było ich więcej, bo historia jest doprawdy porywająca. Może więc kompromis? Na przykład czterystustronicowe zakończenie w jednym tomie?
Polecam z całego serducha.


Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro







Książka przeczytana w ramach Wyzwania:
 

środa, 30 kwietnia 2014

Pisane nocą – Bożena Pajdosz

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 100
ISBN: 978-83-64426-05-6






Upłynęły już przynajmniej trzy tygodnie, odkąd przeczytałam tę książkę. Dlaczego aż tyle czasu, zanim usiadłam do recenzji? Ponieważ napisanie o "Pisane nocą" nie jest łatwe. Z wielu względów, również osobistych. Przede wszystkim jednak literackich. Co to oznacza?
Powieść, choć nie do końca jestem pewna, że można ją tak nazwać... Załóżmy jednak, że powieść... Uderza autentycznością, atakuje nas całą gamą emocji, uczuć, łez, złości, bólu, rozterek... Atakuje? Po trosze właśnie tak. Emocjami nie tylko uderza, emocje z niej wypływają, wsiąkają w czytelnika, nie chcą odejść, nie pozwalają zapomnieć, zmuszają do ciągłego myślenia... O czym? O tym, że życie pisze dla nas scenariusze dalekie od wyidealizowanych bajek, które mama czytała nam w dzieciństwie. Że czasem to kobieta musi być silniejsza. Że nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną – umieranie boli. Nie tylko Ciebie, ale i Twoich bliskich. Przede wszystkim bliskich, którzy muszą zostać, kiedy Ciebie już nie ma. Zostać i nadal żyć... Czasami tak, jakby nic się nie stało, nic nie zmieniło. Nieraz daje "szansę" na przygotowanie się, na przyswojenie sobie umierania, na "zaznajomienie się" ze śmiercią. Czy jednak ta pozorna szansa, ten prezent od losu, który niby pozwala uporządkować niezakończone sprawy nie jest czasem bardziej przekleństwem?
"Pisane nocą" to książka, która zadaje mnóstwo trudnych pytań. Czy na nie odpowiada? Daje swoistą odpowiedź, pokazuje jedną z możliwych dróg. Tę, którą przeszła Autorka, kiedy zachorował jej mąż. Kiedy umierał i kiedy ostatecznie odszedł, a ona została.
Młodzi, zakochani do szaleństwa. Mają swoje marzenia, swoje plany. Coś się układa, coś wychodzi, co innego nie. Ot, życie. Bilans jednak wychodzi stale na plus. Bo mają siebie, mają dach nad głową, rodzi się dziecko. Jest miłość, jest szczęście, jako-takie bezpieczeństwo. Jeszcze przed nimi wiele dekad spędzonych na wspólnym prowadzeniu winnicy, w pewnym momencie na bawieniu wnuków. I nagle ten wyrok... Rak. U niego. Co dalej? Jak przygotować najbliższych na to, że pewnego dnia już go nie będzie? Jak nauczyć ich żyć? Bo przecież muszą żyć dalej. A potem pustka, bo odszedł. Mąż, kochanek, przyjaciel. Ojciec. I została. Z dorosłym synem, który potrafi pomóc i pocieszyć, ale nie jest Nim. I nigdy nie będzie. A pewnego dnia założy własną rodzinę, a ona znów zostanie sama. Z winnicą, która była Jego wielką miłością...
Badziewne znicze na grobie, sztuczne kwiaty. Nie lubi tego. Już, już ma je wyrzucić, zła, że ktoś to postawił na Jego nagrobku. I wtedy zdaje sobie sprawę że przecież nie tylko ona Go straciła. Byli tez inni, którzy go kochali, szanowali, lubili. Mają prawo do tego, by na swój sposób się z Nim pożegnać. Choć tak ciężko... Tak ciężko przywyknąć do myśi, że ktoś inny tez cierpi z powodu Jego odejścia.
"Pisane nocą" przepełnione jest takimi mocnymi scenami. Wyciskaczami łez? I tak i nie. To coś więcej. Szczególnie, gdy mamy świadomość (a mamy ją), że to swego rodzaju biograficzna powieść. Że Autorka pisze o swoich przeżyciach, swoich uczuciach. Śmierci swojego męża...
Później jakby druga część opowieści. Tym razem te ostatnie miesiące widziane oczami... Jego. Zupełnie inne spojrzenie, a jednak tak samo przejmujące.
Dlaczego tak trudno o tym pisać? Boli. Temat. Słowa. Wspomnienia. Boli też to, że... książka jest napisana fatalnie. Próbowałam, wierzcie mi, z całego serca próbowałam to sobie tłumaczyć potokiem myśli, bólem, żalem, miłością, tym wszystkim, co Bożena Pajdosz musiała czuć, kiedy pisała. Próbowałam, ale nadal nie potrafiłam w żaden sposób uzasadnić fatalnej polszczyzny. Wzruszająca historia, która łapie za serce i mimo tych kilku tygodni nie chce puścić... chyba nie powinna się znaleźć na księgarskich półkach. Przynajmniej nie w takiej wersji. Wymaga jeszcze wiele poprawek. Choć nie sądzę, by zostały wprowadzone, by książka ukazała się powtórnie. Zbyt wiele bólu...
Czy polecam? Nie potrafię powiedzieć. Jeśli język polski jest Ci raczej obojętny i nie sprawia bólu jego kaleczenie – w stu procentach tak, bo naprawdę warto poznać tę opowieść. Jeśli jednak masz z tym problemy, może zastanów się jeszcze nad sięgnięciem po tę powieść. W każdym razie miej na uwadze, że językowo odbiega ona od tego, co nazwać by można "poprawną i ładną polszczyzną".





Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


środa, 23 kwietnia 2014

Kubiś i Cała Reszta – Nikodem Konstanty Pawłowski

Wydawnictwo: Białe Pióro
Warszawa 2014
ebook (format pdf)
Liczba stron: 48
ISBN:978-83-64426-08-7






Ależ to był świąteczny prezent, ależ niespodzianka. "Taka bajka dla dorosłych" – usłyszałam i nie byłam przekonana, czy przypadnie mi do gustu. Zabrałam się późnym wieczorem, kiedy wskazówki zegara wskazywały zdecydowanie, że Wielki Piątek zmienia się już w Wielką Sobotę. Chciałam tylko przeczytać kawałek, pierwszy rozdział, żeby zobaczyć, czy jest to lektura odpowiednia na świąteczne dni, tymczasem... Zanim się położyłam spać, przeczytałam całość. A nawet więcej – niektóre fragmenty czytałam powtórnie – na głos, by i mój Mąż mógł razem ze mną śmiać się do łez z inteligentnego humoru najwyższych lotów. Od początku jednak.
Już tytuły rozdziałów dają pewien przedsmak, że będzie być może wesoło. W ogóle bardzo mi się one podobają – w pewien sposób nawiązują do tytułów rozdziałów z dziewiętnastowiecznych książek przygodowych, gdzie z tytułu naprawdę można się było domyślić, co będzie dalej. Do tego są naprawdę zabawne, a mnie (jak być może już wiecie) nie tak łatwo szczerze rozbawić. Czy to ja, niczym Kubuś Puchatek, mam mały rozumek, czy pora późna miała z tym coś do czynienia, nie wiem, ale dopiero w okolicy piątej strony tekstu dotarło do mnie, co tak naprawdę czytam. I zmylił mnie zarówno Kubiś, jak i Hieronim Hfaścik, a nawet Ptak Pu. Dopiero, gdy na scenie pojawił się Pysiaczek, przejrzałam na oczy.
Tekst jest króciutki. Na dodatek opatrzony ilustracjami, o których jeszcze za chwilę. W związku z powyższym – to niecałe 40 stron wspaniałej literatury, która bawi do łez. Trudno jednak o tym pisać tak, by nie zdradzić za wiele, a także, by nie okazało się, że recenzja jest nieadekwatnie za długa w stosunku do recenzowanego utworu. Dlatego napiszę dzisiaj niewiele, bardzo krótko – acz treściwie. Nie uśmiałam się tak szczerze chyba już przynajmniej od roku, a już z pewnością nie nad książką. I chyba dotąd w całym życiu tak wiele fragmentów nie czytałam  komuś na głos po to, by mógł się śmiać ze mną. A od czasu lektury "Kubisia..." jestem... Pysiaczkiem!
Niestety książki tej nie dostaniecie, przynajmniej na razie, w formie papierowej. Jest dostępna jedynie jako ebook. Może dlatego, że jest tak króciutka. Chciałabym jednak zobaczyć ją pewnego dnia na mojej półce. Najlepiej w formie wydłużonej, przynajmniej dwukrotnie. Liczę na to, że Autor wróci do przygód bohaterów z Całkiem Innych Sadów.
Minusy? Nie podobały mi się ilustracje, ale to chyba kwestia gustu. Michał się z nich śmiał i uważał za zabawne. Nie można mieć wszystkiego, a w gruncie rzeczy "Kubiś..." dał mi tyle radości, że nie będę narzekać. Polecam.



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

środa, 16 kwietnia 2014

Zobaczyć iskry – Grażyna Kamyszek

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 225
ISBN: 978-83-64426-03-2






"Zobaczyć iskry" to powieść obyczajowa. Ostatnio niezbyt często miałam okazję trafiać na takie pozycje. Częściowo z mojej winy, ponieważ... trochę się ich boję. Nie lubię płytkich opowieści z gatunku "kobiety to czytają". Nie mam nic przeciwko debiutantom, sama marzę o tym, by dołączyć do ich grona. Kiedy jednak na półkach w księgarni widzę nowe powieści obyczajowe pisane przez debiutantki (debiutantów również, ale mniej), to jakoś nie mam specjalnej ochoty, by zabrać je do domu. Szczególnie, że obok zazwyczaj tyle fascynujących tytułów... Tym bardziej więc cieszy mnie, gdy mogę Wam napisać, że "Zobaczyć iskry" Grażyny Kamyszek to powieść, która mnie urzekła. 
Piękna polszczyzna, której używa Autorka jest olbrzymim plusem tej książki. Szczególnie, że Grażyna Kamyszek potrafi wyważyć słowa. Wie, kiedy być Mickiewiczem w spódnicy (czy może bardziej Szymborską), a kiedy bohaterka (narracja jest tu pierwszoosobowa) może trochę... "porzucać mięsem". Język w każdej sytuacji odpowiada nakreślonemu portretowi psychologicznemu bohatera, który się odzywa, nie bez znaczenia jest też konkretna sytuacja, panująca atmosfera. Niewielu współczesnych autorów zwraca na to tyle uwagi, co Autorka "Zobaczyć iskry".
O czym jest ta powieść? O pewnej kobiecie, młodej jeszcze, bo tuż przed trzydziestką. Nauczycielce niemieckiego. Kiedy jej szkoła ma zostać zburzona i przebudowana na jakiś hotel, centrum konferencyjne, czy inne ustrojstwo, na które pewien inwestor wyłożył z pewnością niemały majątek, Renata zostaje "na bruku". Wykształcenie i ładna buzia niewiele pomagają. Szansy na zatrudnienie nie ma, za to coraz łatwiej i częściej udaje jej się zajrzeć do kieliszka. Kiedy więc pewnego dnia jej mama przynosi wiadomość, że jest praca... Renata postanawia rzucić się na głęboką wodę. Może nie taką głęboką, bo tylko na pewien czas, tylko na próbę i to w zawodzie, o którym ani wcześniej nie myślała, ani – tym bardziej – nie marzyła. Zostaje opiekunką starszych ludzi. Jedzie do Niemiec...
Tu dopiero zacznie się prawdziwa historia. Jak odnajdzie się tam inteligentna kobieta z wyższym wykształceniem, która straciła ukochana pracę, zmuszona została do opuszczenia równie ukochanego miasta i na dodatek niedługo przed tym została zdradzona i zostawiona przez swego nie mniej ukochanego Adama? Czy przyzwyczai się do tego, że starszy pan imieniem Martin będzie do niej mówił Ryfka, jakby była jakąś żydowską dziewczyną? Jaka tajemnica kryje się pod tym imieniem i jak zakończy się ta opowieść sięgająca jeszcze przedwojennych lat? Czy Renata w końcu odnajdzie swoje prawdziwe ja? Czy w Niemczech znajdzie szczęście i... w końcu zobaczy iskry?
"Zobaczyć iskry" to jednak nie tylko opowieść o Renacie. To polskie społeczeństwo szukające lepszego jutra. Emigracja zarobkowa, która w XXI wieku na nowo staje się popularna. Choć nie z wyboru, a – jak to zwykle z emigracją bywa – z konieczności. To ciekawy obraz kobiet (bo akurat tu były w tej roli jedynie panie), które dla zarobku (czasem głównego, czasem, by dorobić do niewysokiej przecież emerytury), poświęcają czas, siły oraz kontakty z rodziną i jadą za zachodnią granicę, by pomagać starszym, zamożnym Niemcom.
Osobiście bardzo zainteresowała mnie opowieść o Maćku, koledze Renaty, młodym poloniście, który walczył z jeszcze większymi przeciwnościami losu, niż główna bohaterka. Trochę żałuję, że nie było o nim więcej. 
Zakończenie trochę mnie... właściwie to nie wiem. Nie chcę też za wiele Wam zdradzić. W każdym razie chyba jest dobre. Jak dłużej o tym myślę, tak mi się wydaje.
Książkę czytałam jednym tchem. Na dodatek wydawnictwo rzeczywiście postarało się z redakcją. Okładka również bardzo mi się podoba. Nie mam właściwie żadnych negatywnych odczuć w związku z tą książką, co nieczęsto się zdarza. Gorąco polecam ten niesamowity debiut, a Autorce życzę powodzenia, jeśli postanowi dalej pisać.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

środa, 2 kwietnia 2014

Jantar i Słońce – Joanna Terka

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 220
ISBN: 978-83-644-2604-9

 

Moi Drodzy. Być może pamiętacie, że pod koniec zeszłego roku czytałam powieść "Jantar i Słońce" Joanny Terki. Bardzo mi się ona spodobała i w związku z tym z przykrością musiałam poinformować, że wydanie było, delikatnie mówiąc, niespecjalnie dobre. Liczne błędy utrudniały czytanie, a okładka w ogóle nie zachęcała do nabycia książki. Tym bardziej więc cieszę się, że mogę Was poinformować o drugim wydaniu tej powieści. W innym wydawnictwie. W nowej szacie graficznej. 

"Jantar i Słońce" wydało obecnie Wydawnictwo Literackie Białe Pióro. Okładka jest prześliczna i bardzo cieszę się, że stoi już w mojej bibliotece. Jeśli wcześniej nie czytaliście recenzji powieści, podaję link:


środa, 19 marca 2014

Złapać króliczka – J.M.R. Michalski

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 327
ISBN: 978-83-64426-0-5






Stare przysłowie mówi, by nie sądzić książki po okładce. Prawda jest jednak taka, że każdy z nas wstępnie ocenia powieść po tym, co się znajduje na jej oprawie. Dlatego też od samego początku miałam pewne opory wobec książki J.M.R. Michalskiego. Kobieta jest ładna, jednak niczego jej nie ujmując – okładka po prostu kojarzy mi się z pudełkiem od jakiegoś lżejszego filmu pornograficznego. Nie umiem do końca tego wyjaśnić, takie jednak było moje pierwsze skojarzenie i, niestety, nie zmieniło się. Minus za okładkę zatem.
Miało być ironicznie. Trochę się tego obawiałam. Nie lubię ironii, szczególnie, jeśli wiem, że tekst ma traktować o seksie. Zaraz przed oczami stają jakieś głupkowate filmy, typu "Kac Vegas". Trudno. Książka to nie film. Zobaczymy, co dalej.
Otwieram, zaczynam czytać i... mijają dwie godziny, a ja jestem w połowie (tak, niestety bardzo wolno czytam). Jestem... zauroczona? Może to trochę nieodpowiednie słowo, zważywszy na treść powieści, jednak najbliższe temu, co czułam. W każdym razie – byłam w bardzo pozytywnym szoku. Autor naprawdę wykonał kawał dobrej roboty. Obraz psychologiczny postaci to coś po prostu fantastycznego. Nic tu nie dzieje się przypadkowo. Nawet, kiedy student robi coś głupiego po pijaku – wynika to z jego głębokich przekonań i nie odbiega szczególnie od tego, co czyni na co dzień, kiedy jest (w miarę) trzeźwy. Oczywiście wyjątki od reguły się zdarzają, ale tylko urozmaicają lekturę. Podoba mi się pomysł forum internetowego, na którym mężczyźni uczą się podrywu. Nie, żebym chciała takiego faceta poznać – interesujący jest po prostu sam pomysł. Tym bardziej, że większość forumowiczów ma zasady i, wbrew pozorom, szanuje kobiety.
Wszystko zaczyna się od pewnych urodzin. Kacper organizuje swojej dziewczynie przyjęcie-niespodziankę, które nie skończy się najlepiej. Ani dla niego, ani dla niej, ani – w dłuższej perspektywie – dla większości bliskich mu osób. Sama impreza mnie specjalnie nie zszokowała, ponieważ domyśliłam się, jak się zakończy. Gdzieś już widziałam podobną scenę w jakimś filmie. Skutki jednak były dla mnie całkowicie zaskakujące.
Sama przecież nie tak dawno skończyłam studia (no dobrze, dość dawno, bo 7 lat temu). Czy naprawę tak wiele się od tego czasu zmieniło? Czy to może różnica miast, kierunków? A może to właśnie ta ironia – przejaskrawienie sytuacji, by zasygnalizować problem? Nie wiem, w każdym razie z każdą kolejną stroną w głowie pojawiały się nowe myśli, które nie dawały spokoju.
Można by na pierwszy rzut oka pomyśleć, że to taka nasza polska wersja amerykańskiego filmu "Wieczny student", który szczerze polecam. Jest to jedna z niewielu komedii z USA, które naprawdę lubię, do których wracam i przy których zawsze się śmieję. Zresztą w powieści jest nawet do niej pewne odwołanie w jednym z dialogów! Nic jednak bardziej mylnego. J.M.R. Michalski nie bawił się w jakieś głupie kawały, które przychodziły do głowy bohaterom wspomnianego filmu. Pokazał życie studenckie zdecydowanie bardziej prawdziwe. Poza imprezami jest tu i czas na naukę, przyjaźnie, prawdziwe uczucie, spotkania z profesorami, rozmowy o przyszłości... Czyli jednym słowem to, co zajmuje studentowi większą część jego młodego życia.
Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana, chociaż różne społeczne aspekty, które Autor sygnalizuje, potrafią zaskoczyć. Na dodatek akcja jest wartka i trzyma w napięciu. Nie zawsze, ale w końcu to nie powieść sensacyjna, a raczej bardziej społeczno-psychologiczna. 
Moim zdecydowanie ulubionym bohaterem jest postać, powiedzmy, trzecio-planowa, czyli Władimir Lubokobit. Starszy pan, który pochodzi z Rosji. Kiedyś, chyba jeszcze za rządów Lenina, a może już Stalina (trzeba przyznać, że oś czasowa w powieści jest trochę zaburzona, o czym za chwilę), odwiedził wiele ciekawych miejsc, po czym ostatecznie osiadł w Radomiu. Jest sąsiadem Kacpra i jego przyszywanym dziadkiem. Ze swych podróży przywiózł wiele interesujących opowieści, którymi częstuje swojego "wnuczka". I właśnie te dziadkowe historie podobały mi się najbardziej i powodowały co jakiś czas salwy śmiechu (rzadko spotykany objaw w czasie czytania).
Czy pod tym płaszczykiem uszytym ze zdrady, seksu, wygodnictwa i braku poszanowania społecznych zasad oraz kobiecego ciała można znaleźć jakiś głębszy sens? Czy w ogóle książka ta opowiada o czymś więcej, niż studenckim rozpasaniu? Moim zdaniem – tak. To miłość, wierność, przyjaźń, oddanie, szacunek i poświęcenie. Pojawiają się co jakiś czas. Nieraz zwyciężają, nieraz ponoszą sromotną klęskę. Jak to w życiu bywa. Liczycie na happy end? Może się doczekacie, może nie, nie zamierzam zdradzać. Pod tym względem jednak "Złapań króliczka" jest bardzo ciekawą lekturą – nigdy nie wiecie, co się wydarzy na następnej stronie.
Na początku denerwowało mnie trochę, że wszystkie bohaterki nosiły białe bluzki. Na szczęście Autor w pewnym momencie ocknął się i zauważył też inne kolory. Niestety do końca miałam wrażenie, że kobieta z włosami do ramion, czy łopatek ma włosy... krótkie. Ciekawe, ile muszą mierzyć centymetrów, by Pan Michalski uznał je za długie?
Podział wewnątrz rozdziałów jest niestety mało czytelny. Czasami dopiero po kilku zdaniach docierało do mnie, że akcja dzieje się już innego dnia, albo w innym miejscu. Było to dziwne uczucie, potęgowane jeszcze masakrą przecinkową (raz ich nie było, tam gdzie winny się znaleźć, innym razem pojawiały się zupełnie bez sensu). Jak już wspomniałam oś czasowa jest trochę zaburzona, jednak autor już na samym początku uprzedza, że czas akcji jest nieokreślony. Choć więc pojawiają się daty, a także rozwiązania techniczne rodem z lat 2012-2013, to ta historia mogła się dział również z dziesięć lat wcześniej. A wiek pana Władimira wskazuje, że nawet dużo, dużo wcześniej.
Ciekawe są tytuły rozdziałów. Bardzo tajemnicze i zmuszające do podjęcia poszukiwań nad ich znaczeniem. Ciekawe, czy będziecie się dobrze bawić w roli detektywa.
Książkę oceniam bardzo dobrze. Jest zdecydowanie warta przeczytania. Trochę o dziwo, trochę na przekór moim obawom. Troszkę przerażająca, zmuszająca do przemyślenia kilku spraw, do zastanowienia się nad stanem dzisiejszego, polskiego społeczeństwa dwudziestoparolatków. Myślę, że Wam również może się spodobać.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


niedziela, 9 marca 2014

Moc Akvamarynu – Julia Bardini

Wydawnictwo: Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 138
Ilustracje: Ilona Ejsmont i Agnieszka Kazała
ISBN: 978-83-64426-01-8





Julia Bardini – urodziła się 2 września 1999 roku w histo­rycznym miasteczku Sarzana, w słonecznej Italii. Wesołe i beztro­skie dzieciń­stwo wywoły­wało promienny uśmiech na jej twarzy do 11 roku jej życia. Małżeń­skie problemy jej rodziców przyczy­niły się do przyjazdu Julii wraz z mamą do utęsk­nionej ojczyzny jej rodzi­cielki – Polski. We wrześniu 2010 roku Julia zasiadła w szkolnej ławce w 6 klasie szkoły podsta­wowej w Tomaszowie Mazowieckim. Dziew­czynka wiedziała, że będzie ciężko, bo słabo pisała i mówiła po polsku; myliła znaczenie wyrazów, źle je wymawiała. Zamknęła się w swoim świecie fantazji, zbudo­wanym na bazie przeczy­ta­nych w dużej ilości książek fantasy, począt­kowo tylko w języku włoskim, a następnie powoli języku polskim. Julia jest niezwykle upartą i konse­kwentną w działaniu dziew­czynką, posta­no­wiła napisać książkę w języku polskim.
Julia napisała swoją książkę. Co więcej, wydała ją. Jednak wiemy, że w dzisiejszych czasach, gdy ktoś zapłaci, wydać może właściwie wszystko. Nie zawsze da się to czytać. W przypadku Julii Bardini i jej "Mocy Akvamarynu" zasada ta jednak nie ma zastosowania. Bo choć Autorka jest bardzo młoda, choć jeszcze niedawno nie radziła sobie z językiem polskim, to jej powieść jest znakomitym przykładem tego, że jak ktoś chce i się stara, to nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. "Moc Akvamarynu" nie jest lekturą wybitną, jest jednak historią bardzo ciekawą i do tego naprawdę dobrze napisaną. Bez żadnego ale. Jeśli zaś wziąć pod uwagę wiek Autorki – jest lekturą genialną. W ostatnim czasie wpadło w moje ręce kilka książek nie najwyższych lotów, o czym wkrótce się przekonacie – kiedy się zepnę w sobie i zmuszę do napisania ich recenzji. Tym bardziej więc ta, niedługa przecież, opowieść urzekła mnie i na jeden wieczór przeniosła do świata pełnego magii, fantastycznych syren i ciepłego słońca mojej ukochanej Sycylii...
Chyba jeszcze nie miałam okazji czytać o syrenach, choć przecież są one tak często spotykane w popkulturze (pomijam, oczywiście, klasyczną mitologię, z której się wywodzą, choć tak inne..). Kiedy więc zaczynałam czytać, nie wiedziałam, na co mogę liczyć. Tym bardziej, że i Autorka młodziutka i debiut literacki. Wiemy, jak to bywa z debiutami. Troszeczkę się bałam, że będzie to bardzo dziecinna powiastka. Nie jest. Oczywiście, gdyby pisał tę powieść autor dorosły, znany i ceniony, z pewnością bardziej bym się czepiała. Pamiętam jednak, za jakie teksty literackie ja byłam chwalona w wieku Julii, za jakie dostawałam szóstki w szkole i... były one dalekie temu, co otrzymałam tym razem.
W dużym skrócie – jest to historia, w której świat, jaki znamy, przeplata się z magicznym. Główni bohaterowie to Polacy, Włosi i właśnie Syreny. Choć podział nie jest taki prosty. Jeśli do dzisiaj byliście przekonani, że jesteście zwykłymi ludźmi, możecie się pewnego dnia zdziwić. Magia jednak istnieje, a w ciepłych morzach, pośród ukwiałów żyją syreny, które przyjaźnią się z delfinami. Od dawna jednak obawiają się Jego. Kogo? Ach, to długa historia, a imienia Jego nikt nie wymawia. Wiedzą jednak, że to postać zgoła zła, do cna zepsuta, żądna władzy... Ktoś, kto na świat ześle klęski, a kiedy się to stanie – zapanuje Zło. Do walki z Nim stają właśnie nasi główni bohaterowie.
Autorka bardzo ładnie splata różne wątki. Jej powieść jest wielokulturowa – jak rodzina, z której pochodzi Julia. Na początku trochę mnie denerwowało, że syrenka ma na imię Alina, mimo że żyje we włoskich wodach, a siostra Marka Jankowskiego... Annabel. Szybko jednak się do tego przyzwyczaiłam. Muszę przyznać, że bohaterowie bardzo szybko przypadli mi do gustu i razem z nimi przeżywałam wszystkie przygody, które były ich udziałem. A mieli ich co nie miara. Niestety, jak to w życiu bywa, nie wszystkim się udało. To olbrzymi plus – że nawet tak młoda Autorka nie boi się zabić swoich bohaterów, nie słodzi zanadto, nie tworzy jakiejś różowej papki niezdatnej do przeżucia. "Moc Alvamarynu" ma głębszy sens. Jest dobrze napisana, choć widać, że warsztat potrzebuje jeszcze szlifu. Wciąga, jak morski wir i aż chciałoby się, by wciągnął na tyle głęboko, byśmy mogli spotkać wśród tych wód taką piękną Alinę...
Dodatkowym atutem książki są ilustracje, a właściwie szkice delfinów i syren. Bardzo mi się podobały.
Będę z pewnością śledzić dalsze losy Julii Bardini i mam nadzieję, że uda jej się jeszcze kiedyś przenieść mnie w równie magiczny świat. Życzę jej powodzenia i... trochę zazdroszczę. Wam natomiast polecam "Moc Akvamarynu", która już wkrótce pojawi się nakładem Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Książka przeczytana w ramach wyzwania:




środa, 29 stycznia 2014

Dzieci planety Ziemia – Luiza Dobrzyńska

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2013
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 314
ISBN: 978-83-64426-00-1



Będzie to jedna z najcięższych recenzji, do jakich usiadłam w ostatnim czasie. Ta niepozorna ze względu na swą objętość (przecież zaledwie 300 stron właściwego tekstu) powieść spowodowała u mnie prawdziwą lawinę przemyśleń. Zarówno w sferze filozoficznej, jak i językowej. Dawno już nie zdarzyło się, bym tak drobiazgowo podeszła do jakiejkolwiek lektury i zrobiła sobie w czasie czytania tyle notatek. Czy to dobrze? Przekonajcie się sami.
Autorka ma już na koncie trzy powieści, a za "Duszę" zdobyła na zeszłorocznym Falkonie II nagrodę literacką Nautilius. Jest wielką fanką Star Treka i... to widać w jej powieści, o czym jeszcze wspomnę. Szczególnie, że widoczne to jest w zupełnie innych sferach, niż można by się spodziewać. "Dzieci planety Ziemia" nie mają właściwie wiele wspólnego ze space operą. Przypuszczam jednak, że gdyby miały – też, jako fanka serii – byłabym ukontentowana. Luiza Dobrzyńska idzie jednak o krok dalej i jest to dość duży krok.
Nie sądź książki po okładce? Dlaczego nie? Okładka powieści – o dziwo – bardzo mi się podoba. Z reguły wolę spokojniejsze, a jednak coś w niej jest. Zaproszenie do poznania tego nowego świata, planety Patris, na którą przybyli ludzie z dalekiej Ziemi? Chyba tak, zaproszenie to dobre słowo. Zastrzeżenia? Mało wyróżniający się tytuł. Wolałabym, by był zapisany czarną czcionką, jak nazwisko Autorki.
Przejdźmy do treści. Wspomniałam już, że rzecz się dzieje na planecie Patris. Ludzie przybywają tam w nie do końca jasnych dla mnie okolicznościach. Wiemy, że na Ziemi miała miejsce katastrofa ekologiczna i w związku z tym od lat prowadzony jest program kosmiczny mający na celu znalezienie miejsc, które staną się nowymi domami ludzkości. Dlaczego jednak na wyprawę udali się ci konkretni bohaterowie, nie wiemy. W niektórych miejscach wydaje się to zupełnie logiczne, aż tu nagle okazuje się, że wybudzona pasażerka w ogóle nie wiedziała, że wysłano ją w podróż kosmiczną. Innym razem znów wybudzony zostaje kryminalista, a przecież wiadomo, że tacy są w ziemskim społeczeństwie usuwani. Cóż... na amen, że tak kolokwialnie powiem. Takie maleńkie niekonsekwencje są do wychwycenia przy uważnym czytaniu, choć mimo wszystko nie przeszkadzają za bardzo. Chciałabym... przeczytać jakieś opowiadanie nawiązujące do tej powieści, które wytłumaczyłoby mi, jak wyglądał wybór tej załogi i pasażerów. Być może takie wyjaśnienie znajduje się w trzech wcześniejszych powieściach Autorki. Chyba się na nie skuszę ;)
"Dzieci planety Ziemia" to przygodówka, obyczajówka, kryminał, sf i romans w jednym. Pewnie jeszcze o jakimś gatunku zapomniałam, ponieważ powieść porusza tak wiele zagadnień i tak pięknie je łączy w spójną całość, że chylę czoła przed Luiza Dobrzyńską. Już samo to, że zaskakiwała mnie właściwie na każdej stronie jest wielkim sukcesem. Co prawda przewidziałam ostatnia scenę... chyba jest do przewidzenia dla wnikliwej czytelniczki. Tak, czytelniczki. Myślę, że mężczyźni mogą się nie domyślić. Jednakże jeśli chodzi o pozostałe strony – ciągle byłam zaskoczona. W pewnym momencie przestałam już nawet próbować zgadnąć, co się będzie dalej dziać. I tak bym nie zgadła, tyle tu niesamowitych niespodzianek. Rzeczywiście czułam się, jakbym wraz z kapitanem Kirkiem Willnerem, Estrellą Solis i resztą bohaterów trafiła na tę niesamowitą, pełną tajemnic planetę.
Patris wydawała się być niemalże rajem dla osób, które pamiętają jedynie miasta i nieliczne tereny ekologiczne, do których wstęp mieli tylko wybrańcy. To prawdziwa kraina mlekiem i miodem płynąca. Zieleń, mnóstwo przydatnych kopalin, zwierzęta, które w większości (poza harpoidami) zdają się nie być dla człowieka groźne, a stanowić mogą całkiem dobry pokarm. Szczególnie w porównaniu z chemicznymi zamiennikami jedzenia, do których załoga już przywykła. Owszem, zbudowanie całej infrastruktury, nowego świata właściwie, to nie jest coś prostego i zdają sobie z tego sprawę. Szczególnie teraz, kiedy utracili kontakt z rodzinną planetą i nawet nie wiedzą, czy ona jeszcze istnieje. Patris zdaje się oddawać im wszystko, co ma w sobie najlepszego. Czy jednak na pewno nie jest niebezpieczna? W końcu już wcześniej próbowano ją skolonizować, ale wieści o załodze Hawkinga przepadły. Jakby... stało się coś złego.
Świat, który opisuje Dobrzyńska jest zupełnie inny od tego, ktory znamy dzisiaj. A jednak... Tak łatwo uwierzyć, że do tego właśnie nieuchronnie zmierzamy. Czy "Dzieci planety Ziemia" mają być dla nas przestrogą? Swego rodzaju drogowskazem? Wszakże wiele już takich dzieł powstało, które to miały nas wystraszyć przed zgubnym zapatrzeniem w technologię, grzebaniem w ludzkim DNA czy próbami stworzenia sztucznej inteligencji... Przestrzegały, opisywały straszliwe skutki, my czytaliśmy, rozmawialiśmy, zastanawialiśmy się i... dalej przecież robimy swoje. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że zamiast pisać teraz recenzję go gazety, siedzę na blogu. Jak daleko posunie się ludzkość, by ułatwić sobie codzienne życie? Czy powróci do programów eugenicznych, nad którymi przecież pracowano w hitlerowskich Niemczech? Czy spartańska zasada porzucania kalekich znów powróci do łask? Czy być może normalnym stanie się, że światem rządzić będzie wojsko, utrzymując pokój swą żelazną ręką, ręką naprawdę świetnie uzbrojoną? Co się stanie, jeśli naukowcom uda się stworzyć prawdziwe androidy, niczym Data ze Star Treka, czy Raul z powieści? Czym jest tak naprawdę człowiek, co sprawia, że jesteśmy gatunkiem wyróżniającym się spośród innych istot? Na te i wiele innych pytań Dobrzyńska stara się odpowiedzieć w swej najnowszej powieści. Choć chyba odpowiedzieć to złe słowo. Stara się nas naprowadzić, skierować nasz tok myśli na te problemy. Odpowiedzieć musimy sobie sami. A potem... już tylko działać, albo znów zapomnieć...
Muszę tu również pochwalić, że bohaterowie tej historii próbują naprawdę zrozumieć otaczający ich świat. I to nie tylko naukowo. Autorka świetnie pokazuje relatywizm ocen. To, czy coś jest dobre, czy złe. Wystarczy czasami jedno pokolenie, by zupełnie odwróciły się wartości, którymi ludzie się kierują. Kilkaset lat to prawdziwa przepaść i nieraz aż trudno pojąć, że o takiej jednej pewnej przecież rzeczy można było w ogóle myśleć w inny sposób. Bo jakże to? A jednak. Takie ukazanie zmian w świadomości społeczeństw bardzo podwyższa ocenę tej powieści.
No to jeszcze kilka plusów. Autorka zdecydowanie wie, o czym pisze. Jej wiedza w zakresie biologii, chemii, biochemii musi być olbrzymia. Wie także dużo na temat kształtowania się planet, życia na nich, kolejnych faz ewolucji. "Dzieci planety Ziemia" to naprawdę dobra powieść science fiction, a nie tylko fiction. Nagromadzenie danych jednak tak ładnie wplecione zostało w fabułę, że absolutnie nie razi. Zresztą na końcu książki znajduje się jeszcze słowniczek wyjaśniający niektóre trudne pojęcia oraz te, które Autorka stworzyła na potrzeby tego konkretnego tekstu. Niektóre hasła znalazły się tam – moim zdaniem – niepotrzebnie, być może jednak mniej zaznajomionemu z sf czytelnikowi się przydadzą. 
Bardzo ładnie komponują się z całością wyjątki z kroniki prowadzonej przez Estrellę, czyli Ettę. Być może wiecie już, że zawsze lubię takie dodatki, pokazujące zdarzenia z perspektywy danej osoby... pamiętniki, listy, zapiski wszelakie. Te akurat tworzą oficjalną i publiczną kronikę, a nie są jedynie zdaniami pisanymi do poduchy, ale i tak bardzo dobrze uzupełniają treść, przy okazji w żaden sposób nie zdradzając, co się za chwilę stanie.
Zanim dojdę do ostatniego plusa, zapoznajcie się z kilkoma negatywnymi uwagami. Przede wszystkim przecinki. Czasami postawione są w dziwnych miejscach, co dezorientowało mnie w czytaniu. To jest, niestety, największy minus całej książki. Trochę za często też pojawiały się w początkowej fazie wyrażenia w cudzysłowie. Nie pojmowałam tego zapisu, na szczęście około setnej strony Autorka przestała ich używać. Denerwowały mnie krótkie łączniki zamiast długich myślników, które powinny być używane w dialogach.
W jednym miejscu nastąpiła swego rodzaju konsternacja. Cały akapit został powtórzony słowo w słowo i już myślałam, że to błąd i jakieś fragmenty wydrukowano dwukrotnie. Okazało się, że jednak nie. Rozumiem, że zadano jedno i to samo pytanie dwa razy, w związku z czym udzielono takiej samej odpowiedzi. Jednak użyłabym innych słów, a nie przepisywała całą odpowiedź, jak wykutą na pamięć regułkę, szczególnie, że udzielał jej człowiek, a nie android, którego można by o takie powtórzenie posądzić.
Moje ostatnie "ale". Powieść napisana jest dojrzale, szczególnie w warstwie merytorycznej. Powiedziałabym nawet, że bardzo dojrzale. Dlatego dziwią w niektórych momentach frazy, które wyglądają, jakby wyszły prosto z wypracowania gimnazjalisty. Przypadków takich było, na szczęście, tylko kilka i można je pominąć, ale dziwiły bardzo, ponieważ reszta jest napisana na dość wysokim poziomie (pomijając nieszczęsne przecinki).
Ostatni plusik na zakończenie. Autorka puszcza oczko do fanów Star Treka. Jakie oczko? Ano takie, że niektórych swych bohaterów nazwała... trekowo. Np. jeden z nich to Rod Denberry (dla tych, którzy nie wiedzą, twórca kultowej serii to Gene Roddenberry), a kapitan ma na imię Kirk (nazwisko kapitana z oryginalnej serii ST). Ponadto pojawia się w powieści również doktor Derkacz, a kim w rzeczywistości jest Piotr Derkacz, fandom polski doskonale wie.
Podsumowanie? Cieszę się, że nie wprowadziłam systemu oceniania typu ileś punktów na ileś, bo wówczas – za te nieszczęsne przecinki – ocena mogła by okazać się znacznie zaniżona. Jeśli kogoś takie rzeczy nie denerwują, to koniecznie po tę powieść musi sięgnąć. Właściwie, nawet jeśli denerwują, to musi, ponieważ "Dzieci planety Ziemia" to historia niebagatelna, mądra, dobrze przemyślana, wciągająca... Po prostu naprawdę bardzo, bardzo dobra. Ma dużą szansę, by znaleźć się wśród najlepszych w tym roku, choć wiadomo – mamy dopiero styczeń. W każdym razie gorąco ją Wam polecam, a sama niedługo zorientuję się w kwestii zakupienia wcześniejszych pozycji autorstwa Luizy Dobrzyńskiej.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro
http://bialepioro.pl/


Książka przeczytana w ramach Wyzwania



Książka przeczytana w ramach Wyzwania