Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. Varsovia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyd. Varsovia. Pokaż wszystkie posty

środa, 13 maja 2015

Meczet Notre Dame rok 2048 – Elena Czudinova

Wydawnictwo: Varsovia
Warszawa 2012
Oprawa: miękka
Liczba stron: 310
Tytuł oryginału: Мечеть Парижской Богоматери. 
La Mosquée Notre Dame de Paris:
année 2048
Przekład (z rosyjskiego): Aleksandra Lewandowska
ISBN: 978-83-61463-03-0
 
 
 
 
 
 
 
Powieść napisana w 2004 roku odbierana mogła być wówczas jako futurystyczna. Czy dziś nadal można ją tak postrzegać? W pewnym sensie tak, choć przez tę dekadę wiele się wydarzyło. Niestety, wiele wskazuje również na to, że obawy Autorki mają poważne podstawy i jeśli Europa nie zastanowi się poważnie nad kwestią poprawności politycznej, a Kościół nad zrównywaniem wszystkich religii... pewna wariacja przedstawionej przez Czudinovą fabuły może stać się rzeczywistością tak naszą, jak i naszych dzieci i wnuków.
Głównym miejscem akcji jest Francja, choć Autorka wspomina również o innych państwach. Często przewija się tutaj Rosja, ważną rolę odgrywają Grecja i Serbia, w pewnym momencie okazuje się także, że Polska jest poniekąd... centrum chrześcijańskiego świata. Jednak kraje te pojawiają się "jedynie" we wspomnieniach bohaterów, choć ich historia na przestrzeni lat, czy nawet wieków jest tym, co tych ludzi ukształtowało i sprawiło, że w ostatecznej walce staną na swoich pozycjach. 
Paryż to strefa szariatu. Euroislam jest silny, jak nigdy dotąd. Chrześcijańska Europa poszła w zapomnienie, gdy powoli państwa oddawały coraz więcej władzy muzułmanom. Gdy w 2030 papież abdykował i Tron Piotrowy pozostał pusty (choć, jak się przekonacie wraz z jednym z głównych bohaterów, nie do końca była to prawda), wyznawcy Allaha osiągnęli zwycięstwo. Palono książki, zamknięto kina, ocenzurowano Internet, kobietom nakazano nosić parandże i być całkowicie posłusznymi mężom. Kościoły już wcześniej zamykano, klasztory podlegały kasacji. Powstawały w nich meczety. Tak też się stało z piękną, gotycką katedrą Notre Dame, która jest przecież także pewnym symbolem nie tylko wiary, ale i długowiecznej kultury europejskiej. Teraz (czyli w roku 2048) nosi ona nazwę meczetu Al-Franconi.
Książkę można czytać i postrzegać w dwóch wymiarach. Pierwszym z nich jest akcja – dość wartka, interesująca, na końcu naprawdę mocno trzymająca w napięciu. Ładnie się rozwijająca i dobrze skonstruowana. Trzeba przyznać, że Autorka miała ciekawy pomysł i całkiem dobrze poradziła sobie z jego realizacją. Choć może nie jest to dzieło wybitne pod kątem literackim, jest naprawdę dobre. Jednak już po kilkunastu stronach wiedziałam, że "Meczet..." czytam zupełnie pod innym kątem. Mianowicie najważniejsze są tu postawy bohaterów, ich przemyślenia i dyskusje, a także – co się z tym wiąże – edukacyjny aspekt tekstu. 
Bohaterów nakreśliła Czudinova wielu, choć można z łatwością wymienić kilka najważniejszych osób. Będą to więc Rosjanka Sonia Sevazmiou, Serb Słobodan, Francuzi: ksiądz Lotair, Jeanne, Eugene Olivier i Valerie, czy prawowierni: Kassim, Asette, Zinab i Abdullah. Ukazując świat ich oczami, Autorka pokazała różne postawy ludzi wobec wyborów, jakich przychodzi im dokonywać. Zobrazowała też Paryż pełen skrajności – bogate domy prawowiernych, szczególnie imama meczetu Al-Franconi i straszliwe warunki, w jakich żyją ci, którzy się nie chcieli "nawrócić". Obraz paryskiego getta, choć pojawia się jedynie w swoistych przebłyskach, jest przerażający. Powraca wspomnienie gett tworzonych przez faszystowskie Niemcy, nie sposób się przed tym obrazem uchronić. Równie okropna jest scena, w której dochodzi do ukamienowania starszego mężczyzny, którego skazano na tę okrutną karę za... wytwarzanie wina. Świat, w którym przyszło żyć bohaterom Czudinovej jest z jednej strony straszliwy, a z drugiej bardzo realny. Można o tej powieści powiedzieć, że jest futuryzmem, który powoli staje się rzeczywistością.
Autorka na samym początku zastrzega, że wszystko, co opisała jest wytworem jej wyobraźni i nie utożsamia się z opiniami swych bohaterów. Jednak nie sposób nie uznać, że powieść jest swoistym ostrzeżeniem. Przy czym, jeśli czytać uważnie, dochodzi się do wniosku, że wbrew wszystkiemu, Autorka wcale nie nawołuje do nienawiści muzułmanów, do zamykania się przed nimi. Przestrzega przed niebezpieczeństwem, jakie niesie ze sobą islamizacja Europy, ale przecież pięknie wykazuje, że nienawiść i chęć zemsty wcale nie dają człowiekowi radości i poczucia spełnienia. Że zemsta wcale nie jest słodka, że słodsze jest... wybaczenie.
Książka na poziomie edukacyjnym jest natomiast prawdziwą perełką. W samej treści, jak w licznych przypisach Autorka, Tłumaczka i Redakcja przekazują czytelnikowi naprawdę sporą dawkę wiedzy o historii, filozofii i religii. Osobiście jestem osobą, która żywo interesuje się historią i współczesnością Kościoła. Chyba jeszcze nigdy dotąd nie spotkałam się w beletrystyce z taką ilością informacji dotyczących liturgii i różnic między Kościołem czasów trydenckich a Kościołem tzw. posoborowym (czyli po soborze watykańskim II), choć dużo na ten temat czytam. Żadna powieść nie zwraca na to tyle uwagi. Zresztą to nie tylko kwestia zwracania uwagi na szczegóły – w powieści Czudinovej te szczegóły to nie tylko dodatek, czy tło – one są niezmiernie ważne nawet dla samej akcji książki, a niektórzy bohaterowie w nich właśnie dopatrują się... przyczyn, dla których islam opanował zachodnią Europę.
W pewnym sensie mistyczne zakończenie jest jakby zwieńczeniem licznych symboli, do których zaliczyć można choćby wiek księdza Lotaira (33 lata, jak Chrystus umierający na krzyżu), stygmaty Valerie, czy powrót chrześcijan do katakumb (niczym za czasów apostolskich). 
"Meczet Notre Dame..." nie jest książką łatwą, nie czyta się jej szybko, połykając kolejne strony. Czytelnik co chwile przystaje, by zastanowić się nad sensem tego, o czym właśnie przeczytał. Choć owszem, są takie fragmenty, które czyta się raczej z zapartym tchem i raczej jedynie dla dobrej, wartkiej akcji, ale ich jest jednak mniej. Aktualność tematu i bardzo ciekawa konstrukcja powieści sprawiają, że jest to książka, po którą warto sięgnąć, choć korekta i redakcja zdawała się w niektórych momentach trochę przysypiać. Na szczęście tych momentów było niewiele. Być może... osoby za nie odpowiedzialne również w tym czasie przeżywały głębokie przemyślenia nad przyszłością Europy i świata.
 
 
 
 
 
 
 
Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Varsovia

 
 
 
 
 
 
 

czwartek, 16 kwietnia 2015

Ab ovo – Rafał Bąk



Wydawnictwo: Varsovia
Warszawa 2011
Oprawa: miękka
Liczba stron: 373
Ilustracje: Rafał Bąk
ISBN: 978-83-61463-02-3









Tym razem zacznę od okładki, ponieważ trudno przejść obok niej obojętnie. Robi wrażenie tym większe, kiedy się ją dotyka i pod opuszkami palców wyczuwa delikatne linie pięknego wzoru wisiorka, który nosi główny bohater powieści. Okładka oczarowała mnie całkowicie, a motyw naszyjnika zainspirował do stworzenia własnej biżuterii nawiązującej do pomysłu Autora.
Nie po okładce jednak sądzić należy książkę, przechodzę więc do treści powieści Rafała Baka, by zakończyć kolejnym artystycznym akcentem.
Historia zaczyna się dość normalnie. Od razu poznajemy głównego bohatera, Jana Suma, który jest jednocześnie pierwszoosobowym narratorem. Całą opowieść poznajemy zatem z jego perspektywy. Jan jest tatuażystą (choć Autor używa określenia tatuator, które nie przypadło mi do gustu). Jak każdy człowiek, miewa lepsze i gorsze dni, czasami denerwuje się na żonę, nieraz wkurzają go klienci, innym razem jest zbyt zmęczony, by pobawić się z dziećmi. Stara się jednak być jak najlepszym człowiekiem, mężem i ojcem. W pracy też sobie radzi. Nie tak dawno wraz z całą rodziną wyprowadził się z Warszawy na cichą wieś, gdzie szukał spokoju i wytchnienia. Jan boryka się bowiem z jeszcze jednym problemem – jest alkoholikiem. I choć od dawna nie pije, alkohol wpływał na jego życie wielokrotnie.
Pewnego dnia Jan wybiera się do kościoła i tam właściwie rozpoczyna się jego wielka przygoda – wędrówka przez Europę i przez czas. Spotkany w jednej z kościelnych ław anioł poinformuje go bowiem, że ma do wykonania nie lada misję. Nie od razu wyjawi jej cel, ale obieca Janowi jedno – że będzie on chroniony, a pomocny mu w tym będzie wisior, którego ma nigdy nie zdejmować. Tak, ten właśnie, który zdobi okładkę książki.
Jan niespodziewanie przeniesiony zostaje do średniowiecza, w początki XV stulecia. Ziemiami, które uznaje za czysto polskie władają Krzyżacy, którzy przygotowują się do zdobycia jeszcze większej władzy. Jednak nie tylko Zakon jest mu wrogiem. Stawka jest znacznie wyższa, a poza wspaniałym zakonnym rycerstwem w szranki z Polakiem z XXI wieku i jego poplecznikami staną wysłannicy szatana. Stoczona zostanie walka, która zaważy na losach całego świata. Czy Jan wraz z Ramonem, Lamontem i Mikołajem oraz kilkoma innymi dzielnymi śmiałkami pokona siły zła, przechyli szalę zwycięstwa na stronę wojsk polsko-litewskich i da szansę na zbawienie upadłym aniołom, które chcą wrócić na łono Ojca?
Powieść jest napisana bardzo zgrabnie i wyśmienicie się ją czyta. Interesujący pomysł, wartka akcja, ciekawi bohaterowie – wszystko to sprawia, że "Ab ovo" jest lekturą wartą polecenia. Bez wątpienia też Autor przyłożył się do badań nad czasami, które opisuje – nad strojami, zwyczajami, czy językiem. Choć, niestety, nie udało mu się uniknąć kilku drobnych pomyłek (jak choćby rozpisywanie się o kiltach, które pojawiły się dopiero jakieś sto lat później).
Bardzo ciekawa zdaje się w pierwszej części warstwa językowa powieści. Od razu widać, że rozmówcy pochodzą z różnych epok, wynikają z tego różne interesujące, a czasami zabawne historie. Później się to zmienia, a to za sprawą wisiora, który okazuje się również... urządzeniem tłumaczącym. Nie spodobało mi się to. Kiedy nagle wszyscy zaczęli mówić do siebie w zrozumiały sposób, a i odbiór wypowiedzi pozostałych poprzez Jana stał się taki, jakby rozmawiał z nam współczesnymi – historia straciła sporo uroku i naturalności. Szkoda, bo zapowiadała się językowa perełka.
Bohaterowie przemierzą Europę – częściowo konno, częściowo na "zaczarowanym"" statku. Napotkają na swej drodze nowych sprzymierzeńców i wrogów. Nikt nie jest w powieści Bąka biały ani czarny. Znajdziecie tu wiele odcieni szarości, bo każdy z nas ma w sobie zalążek dobra i zalążek zła. Nawet anioły.
Jezus umarł na zbawienie ludziom. Czy i upadłe anioły mają na nie szansę, czy na zawsze już pozostaną z piętnem, które wyryło się na nich, kiedy postanowiły przystąpić do buntu szatana?
Dzisiejszy świat bardzo różni się od tego, który znali ludzie średniowiecza. Dało to Autorowi możliwość opisania wielu dylematów moralnych, które były udziałem Jana. Szczególnie tak różne podejście do zadawania śmierci ma w tej powieści duże znaczenie i daje do myślenia również czytelnikowi.
Korekta i redakcja spisały się bardzo dobrze. Moje odczucia w kwestii okładki już znacie. Zarówno ją, jak i zawarte wewnątrz książki liczne grafiki stworzone zostały przez samego Rafała Bąka, możemy więc zobaczyć, jak wyglądają bohaterowie – tacy, jakich on sobie wyobrażał, kiedy o nich pisał. To ciekawe doświadczenie i naprawdę wyśmienity pomysł. Na dodatek grafiki są naprawdę rewelacyjne.
Czy mogę się czegoś przyczepić? Owszem. Denerwowało mnie, że Jan jest tak świetnym znawcą pojęć marynistycznych, świetnie potrafi z daleka ocenić rodzaj broni, zbroi czy hełmu noszonego przez średniowiecznego rycerza, a zupełnie nie radzi sobie choćby z prostym przeliczeniem centymetrów na cale. Jego wiedza była bardzo rozległa, choć nie została niczym wytłumaczona. Wręcz przeciwnie – można było wnioskować, że o średniowieczu, uzbrojeniu i statkach Jan wie niewiele, a jednak dokładnie potrafił opisać je z najdrobniejszymi nawet szczegółami. Bywało to strasznie irytujące.
Książkę zatem mogę szczerze polecić każdemu, kto lubi dobrą intrygę i ciekawą przygodę.







Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Varsovia



poniedziałek, 23 marca 2015

Ostatni papież. Tajemnica przepowiedni Malachiasza – Dariusz Hryciuk

Wydawnictwo: Varsovia
Warszawa 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 281
ISBN: 978-83-61463-09-2







To już moja druga powieść o tym samym tytule. Czy najnowsza powieść polskiego autora dorówna "Ostatniemu papieżowi" Luisa Miguela Rochy?
Tytuł intryguje, ponieważ zawiera w sobie aż cztery przyciągające słowa: ostatni, papież, tajemnica i przepowiednia. Malachiasz zostaje niewiadomą, która potęguje to uczucie. Do tego dodajemy elektryzującą okładkę ze starym pergaminem, woskową pieczęcią i Watykanem w tle. Trzeba przyznać, że Autor i Wydawnictwo osiągnęli zamierzony cel – intrygują i kuszą. "Odkryj przepowiednię na temat zbliżającego się końca czasów i nadejścia Antychrysta" – taki oto napis widnieje w prawym górnym rogu. Można chcieć czegoś więcej? Patronaty portali granice.pl oraz sztukater.pl są niejako potwierdzeniem tego, że powieść jest "na poziomie". Otwieramy więc i zaglądamy do środka, wszak nie powinno się sądzić książki jedynie po okładce.
Na samym początku wymienieni są bohaterowie, ich imiona, nazwiska i to, kim są. W kolejności alfabetycznej, dwie strony. Wierzcie mi, na początku lektury ta ściąga bardzo się przydaje, ponieważ postaci w powieści jest naprawdę wiele i zanim się do nich przyzwyczaicie, minie kilkadziesiąt stron (o, nowa miara czasu!).
Początkowo historia biegnie powolutku, ale już przy końcu pierwszego rozdziału przyspiesza. David Stone jest wziętym dziennikarzem. Obecnie pracuje w redakcji New York Timesa i wieczorem ma odebrać nagrodę dla "Dziennikarza roku". Szykuje się elegancka gala, czerwony dywan, przemówienia, oklaski, piękne kobiety... Tymczasem jedyne, o czym potrafi myśleć David, to stygnący na stole kurczak z mikrofalówki, burczenie w brzuchu i głębokie przekonanie, że nie cierpi takich spędów, na których wszyscy wszystkim włażą w wiadomo którą część ciała. Kiedy odważy się zrzucić maskę i pokazać, kim naprawdę jest, zawalczyć o zasady, które wyznaje i wypowiedzieć wojnę jednemu z amerykańskich kongresmenów, jego życie odmieni się nie do poznania. Utrata pamięci, pobyt w szpitalu, ucieczka przed nasłanymi mordercami, nagonka w mediach – to tylko kilka z kłód, które Davidowi rzucają ludzie, którym nadepnął na piętę. 
Tymczasem na jednej z farm niedaleko Nowego Jorku Esther Sayes kończy przygotowywanie pięknego witraża do pobliskiego kościoła. Robi to pro publico bono. Jej dobre serce i otwartość są jednym z powodów, dla których farma tonie w długach, a na jej terenie mieszka kilkoro pokrzywdzonych przez los, którzy nie mieli się gdzie podziać. Co może łączyć bogatego i znanego Davida z cichą, pokorną i miłosierną Esther? Czas pokaże, że niezbadane są ścieżki Pana.
Dariusz Hryciuk oddaje w ręce czytelników książkę z pogranicza sensacji, powieści futurystycznej,  moralistycznej i teologicznej. Ten czasami wybuchowy koktajl smakuje całkiem przyzwoicie. Nie, źle się wyraziłam. Jest naprawdę smakowity, mimo kilku zostających w zębach okruchów, o których później. 
Wielowątkowa i wielopłaszczyznowa powieść ukazuje nam świat niedalekiej przyszłości, do którego z całą pewnością zmierzamy. Świat pełen technologii wyręczających człowieka, wszechobecnych mediów i ciągłego zagrożenia nuklearnego. W Stanach Zjednoczonych każdy człowiek, który nie postanowił stać poza społeczeństwem został oczipowany. Czipy ułatwiają życie, pozwalają dokonywać płatności, zamówień, informują o historii chorób delikwenta i tak dalej. Jednym słowem – są ogromnie pożyteczne. Z drugiej jednak strony niosą za sobą niebezpieczeństwo – można człowieka namierzyć o każdej porze dnia i nocy, od razu wiadomo co lubi, co kupuje, gdzie bywa, co jeszcze można mu sprzedać. Duże zyski czerpią z tego systemu portale reklamowe. Tak naprawdę jednak najważniejszym graczem na czipowym rynku jest Patrick Bohr, właściciel Konsorcjum Babel. Człowiek, do którego idealnie pasuje miano szarej eminencji, a który chciałby w końcu wyjść z cienia.
Strzelanki na ulicach Nowego Jorku i pościgi za uciekającymi pozytywnymi bohaterami to jednak nie wszystko. Można wręcz powiedzieć, że to jedynie posypka do pierniczków, która je ubarwia, ale nie jest w stanie zaspokoić głodu. Tym najważniejszym składnikiem jest tu bowiem tytułowa tajemnica Malachiasza, na którą przed laty trafił, będąc pracownikiem Tajnych Archiwów Watykańskich, ksiądz (z zupełnie niezrozumiałych powodów nazywany ojcem) Bernard Staniewski, którego poznajemy jako jednego z mieszkańców farmy należącej do Esther. Sami widzicie, krąg się zaciska.
Akcja biegnie wartko. Może nie porywa w jakiś wir, z którego trudno się wydostać, ale z pewnością nie chce się czytelnikowi od książki odrywać, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Bohaterowie Hryciuka są różnorodni i, kiedy już przyzwyczaić się do ich ilości, łatwo rozpoznawalni. Niektórzy są rzeczywiście bardzo wyraziści i dopracowani, ale nie można tego powiedzieć o wszystkich. Czegoś mi brakowało w demonicznym Bohrze, chyba jakiegoś logicznego wytłumaczenia, rysu psychologicznego, który by pozwalał zrozumieć, co nim kierowało (poza rządzą władzy; wydaje mi się, że to jednak za mało w jego przypadku). Fantastyczna jest postać księdza Bernarda, wykreowanie papieża Mikołaja III też należy uznać za sukces Autora. Natomiast Esther jest tak straszliwie naiwna, że aż trudno uwierzyć w możliwość istnienia takiej osoby w XXI wieku.
"Ostatni papież..." to w jednym zdaniu – powieść o odwiecznej walce dobra ze złem. Mamy tu ludzi żądnych władzy, skorych do wielu okrucieństw, matactw i poświęcenia (innych, a nie siebie). Mamy czyste dusze, które zawsze widzą świat przez różowe okulary. I w końcu są oni – ksiądz Bernard i papież Mikołaj III, do których należeć będzie ostateczna rozgrywka. 
Bardzo spodobał mi się pomysł połączenia futuryzmu z teologią. Szczególnie z dodatkiem wiszącego na cieniutkiej nitce realnego i bliskiego zagrożenia wybuchem wojny nuklearnej. W warstwie fabularnej powieść nie ustępuje pomysłowi, a żywy i przystępny język sprawia, że czytanie jest czystą przyjemnością. 
Żeby jednak nie przesłodzić tych znakomitych pierniczków z ich kolorową posypką, trochę sody oczyszczonej, czyli co mi się nie spodobało.
Po pierwsze imiona papieży przełomu XX i XXI wieku. Skoro Autor chciał im nadać inne imiona, trzeba było powieść umieścić w bardziej odległej przyszłości. Informacja o tym, że w początku XXI wieku na Tronie Piotrowym zasiadał Mikołaj II wywołała u mnie wielki zgrzyt i sprawiła, że powieść od razu stała się mniej realna. A szkoda...
Druga sprawa: przypisy. Owszem, w niektórych miejscach mogą się okazać przydatne, jeśli po książkę sięgnie czytelnik nieoczytany, bądź nie znający pojęć związanych z Kościołem. Większość przypisów zdawała się jednak zupełnie zbędna, o ile nawet nie bezsensowna. Naprawdę, w dobie wszechobecnego internetu i dość rozwiniętego systemu edukacji w Polsce nie trzeba nikomu tłumaczyć, czym jest NATO, ani podawać dokładnej lokalizacji indyjskich miejscowości (szczególnie, że ich lokalizacja nie ma żadnego wpływu na odbiór lektury). Tym bardziej tłumaczenie, kim był Adolf Hitler powoduje lekki i żenujący uśmieszek.
Ostatnia sprawa: redakcja. Choć korekta powieści wpadła bardzo pozytywnie, niestety do redakcji mam wiele (to słowo nijak się ma do natężenia moich negatywnych odczuć w tej kwestii) zastrzeżeń. Otóż bubli znalazłam przynajmniej kilka i to dość dużych. Na dodatek takich, które dostrzeże nawet średnio uważny czytelnik. Bubli, które redaktor powinien wychwycić natychmiast i poprawić bez dwóch zdań. Szczególnie, że wymagałoby to na ogół zmiany jednego zdania. Ok, w jednym przypadku trzeba by usunąć niemal dwie strony kompletnie bezsensownego i nielogicznego tekstu, ale to wyjątek. Takie kosmetyczne zmiany były konieczne i bezbolesne, ponieważ ich wprowadzenie w konkretnych miejscach nie wymagało żadnych zmian w dalszych partiach tekstu – to były zdania nie mające wpływu ani na akcję, ani na świat zastany (poza tym wypadkiem z dwiema stronami). Przyznaję – to wina Autora, że takie kilka bubli mu się zdarzyło. Sama jednak wiem, że pisząc książkę, autor zna cały świat, całą historię, żyje w świecie tworzonym i wie o nim oraz jego bohaterach znacznie więcej, niż pisze. I czasem może zapomnieć, że jednak czegoś nie napisał, czytelnik tego nie wie, albo coś sobie wymyślił, a potem zmienił w jednym miejscu i zapomniał, że o tym jest jeszcze trzy akapity dalej. Takie rzeczy się zdarzają. I właśnie dlatego w wydawnictwach pracują redaktorzy. Niestety w tym przypadku, komuś się mocno przysnęło. Naprawdę, wierzcie mi, chciałam tę książkę przeczytać z czystą przyjemnością i nie zauważać błędów (swoją drogą, żadnych literówek nie przyuważyłam), ale tych kilku niekonsekwencji po prostu nie można było przeoczyć.
Co takiego przepowiedział mnich Malachiasz? Imię ostatniego papieża, koniec świata, nadejście Antychrysta? Kim będą ci ludzie i dla kogo koniec czasów okaże się chwilą kary, a dla kogo będzie oznaczał wieczną nagrodę? Przekonajcie się sami.








Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

wtorek, 11 listopada 2014

Mężczyzna z tatuażem – Jack Sharp (Jacek Ostrowski)

Wydawnictwo: Varsovia
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 303
ISBN: 978-83-61463-11-5








Okładka książki może być myląca. Ot, choćby w tym przypadku zdawać się może, że jej autorem jest zagraniczny pisarz, gdy tymczasem jest nim Polak piszący pod pseudonimem. Na portalu lubimyczytac.pl znajdziecie taką informację odnośnie jego pochodzenia: "płynie w nim gorąca krew: słowiańska, macedońska, litewska, a także niemieckich Żydów." Zaciekawieni? Będzie tylko lepiej, wszak to nie biografia Autora i trzeba przyznać, że nawet ta "wymienianka" wydaje się blada przy jego powieści.
Skoro już zaczęłam od okładki, to może w tym kierunku będę kontynuować. Okładka robi bowiem bardzo pozytywne wrażenie, choć po przeczytaniu powieści – już mniejsze. Dlaczego? Ponieważ mimo ładnie skonstruowanego kolażu robiącego czytelnikowi smaczek – nie zgadza się z treścią. Przedstawiony w historii mężczyzna miał tatuaż na nadgarstku, czy też ewentualnie przedramieniu. Cały czas tak go sobie wyobrażałam, tak wynikało z opisów. Tatuaż był piękny, zwracający uwagę, ale z pewnością elegancki i subtelny, a ten na okładce jest po prostu... kolorowy i tyle. Może wynika to z tego, że mam wielką słabość do czarnego tatuażu, a niespecjalnie podoba mi się kolorowy, ale i tak nie pasuje mi on na okładkę tej powieści. Wiem, wiem – czepiam się...
Przejdźmy jednak do sedna sprawy, czyli zawartości "Mężczyzny z tatuażem". Wszystko zaczyna się od pewnej wycieczki do Portugalii, którą Paul Lemaitre i jego żona Jacqueline wygrali w konkursie smsowym. Przyjemny wyjazd okazuje się początkiem niebezpiecznej gry, w którą wplącze się Paul. Jako dziennikarz marzący o sławie, o artykule na pierwszą stronę gazety, o awansie i szacunku – nie może, po prostu nie może oprzeć się pokusie. Kiedy na oczach małżeństwa zostaje popełnione morderstwo, Paul postanawia zbadać tę sprawę. Już od pierwszej chwili jego dziennikarski nos węszy aferę, która zaprowadzi go ostatecznie w miejsca, których nie spodziewał się odwiedzić i odkryje tajemnice ukrywane od czasów II wojny światowej. Akcja powieści pędzi nieraz jak pociąg TGV, co nie powinno dziwić, gdy zważyć, że państwo Lemaitre są Francuzami. 
Paul podróżuje po wielu europejskich krajach, a zagadka, nad którą pracuje zaprowadzi go nawet do Ameryki Południowej. Co łączy tajemniczego mężczyznę zrzuconego z klifu, z Żydówką i jej Niemieckim mężem? Jakie więzy na dekady splotły losy neonazistów i Watykanu? Dlaczego każdy człowiek, który dokłada do tej całej układanki choć jeden klocek, umiera niemal natychmiast po rozmowie z Paulem? 
Trup ściele się gęsto, a zagadka wcale nie zbliża się do rozwiązania. Na dodatek niebezpieczeństwo grozi nie tylko Paulowi i spotykanym przez niego ludziom, ale także ukochanej Jacqueline. Nic więc dziwnego, że nie popiera ona śledztwa męża, a ich związek zostaje bardzo nadszarpnięty.
Autor porusza w powieści wiele kontrowersyjnych tematów, łącząc historię ze współczesnością, akta Watykanu i III Rzeszy z nowoczesną technologią, miłość z nienawiścią. Na dodatek cały czas, niemalże do ostatniej strony nie wiemy, kim jest tajemniczy mężczyzna z tatuażem, który podąża krok za krokiem za nieustraszonym dziennikarzem. Czy stoi po jego stronie, czy chce go zgładzić? Jaka jest właściwie jego historia?
"Mężczyzna z tatuażem" jest powieścią kilkuwątkową (bo nie jestem pewna, czy pojęcie "wielowątkowa" byłoby tu na miejscu). Poznajemy więc w jednej z warstw niesamowitą historię Racheli i jej dzieci, w innej – życie Paula i Jacqueline, a także fragmenty wspomnień tytułowego mężczyzny. Jakby przy okazji Autor częstuje nas smaczkami wielkiej historii. 
Przyznaję, że nieraz myślałam sobie "nie, to niemożliwe, za łatwo mu idzie", albo "jaki właściciel gazety wydałby tyle kasy na pracę jednego dziennikarza?". Paulowi, mimo że wciąż napotykał na kłody (i trupy), szło czasami rzeczywiście za łatwo. Za wszystko płaciło wydawnictwo. Latał po świecie wte i wewte, wydawał kupę kasy, nie mając żadnej gwarancji, że coś z tej historii uda się opublikować. Mało prawdopodobne w dzisiejszym świecie, którym rządzi pieniądz. Aż w końcu... wszystko nabrało sensu i nie mogę zarzucić Autorowi, że przesadził. Tego się nie spodziewałam.
Znalazłam w powieści dwie niekonsekwencje i w kilku miejscach miałam wrażenie, że czasoprzestrzeń została jakoś zaburzona. Nie powiem, że próbowałam sobie to rozpisać, czy rozrysować, bo nie miałam czasu. Poza tym chciałam czerpać przyjemność z lektury, a nie burzyć ją iście dziennikarskim śledztwem. Za żadne skarby nie mogłam tylko zrozumieć (i nadal nie mogę), po co komu do zrozumienia baz Mossadu jidysz. Ale to tylko takie małe czepianie się, które bardzo lubię...
Bohaterowie Sharpa są żywi, z krwi i kości, to nie tylko papierowe postaci, o których się zapomina zaraz po odłożeniu książki. Oczywiście największe wrażenie robi tytułowy mężczyzna i jego historia. Opowiedziana zresztą w bardzo ciekawy sposób. Wyszło to Autorowi rzeczywiście wyśmienicie.
Zakończenie... Zupełnie nieprzewidywalne! Nawet nie traćcie czasu na dumanie, jak się ta historia skończy, bo z pewnością nie uda Wam się rozwikłać zagadki, którą proponuje Sharp. Prawdziwe mistrzostwo. Duża pomysłowość i świetne poprowadzenie akcji w taki sposób, by na samym końcu wykonać zwrot o 180 stopni i ponownie zaskoczyć czytelników. Lubię takie opowieści trzymające w napięciu do ostatniego zdania.
Ostatnim plusem "Mężczyzny z tatuażem" są... przypisy. Niektóre trochę bez sensu, szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy pod ręką właściwie każdy ma telefon z dostępem do Internetu i sam może sobie poszukać, kim byli np. Edith Piaf, Francisco Franco, czy co znaczy słowo goj – jednak mam sentyment do przypisów. Przypominają mi one lekturę przygód Tomka autorstwa Alfreda Szklarskiego. Pamiętam, że czytając tamte książki więcej można się było dowiedzieć właśnie dzięki lekturze przypisów, niż samej opowieści. To na tych przypisach dzieci i młodzież mojego pokolenia uczyły się o fantastycznym, nieznanym i pełnym tajemnic świecie, który dzisiejsi młodzi "podziwiają jedynie" na ekranach swych komputerów.
Zapraszam również do zapoznania się z wywiadem, który przeprowadziłam z Autorem. Wywiad dostępny jest na Dla każdego... coś dobrego, pod adresem http://fairyliterature.blogspot.com/2014/11/jacek-ostrowski-czy-jack-sharp-autor.html