Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

piątek, 21 grudnia 2012

Wesołych Świąt

Kochani, z okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia chciałam Wam życzyć wszystkiego, co najlepsze – tradycyjnie już zdrowia i szczęścia, wiele spokoju w tych dniach spędzonych w cieplej rodzinnej atmosferze oraz spełnienia marzeń. Przede wszystkim zaś nieograniczonych środków finansowych, dzięki którym będziecie mogli powiększać zasoby swych biblioteczek oraz czterdziestogodzinną dobę, która z kolei umożliwi Wam czytanie, czytanie i czytanie...
Wesołych Świąt i szczęśliwego roku 2013, obfitującego w kolejne literackie przygody!

czwartek, 13 grudnia 2012

Jak przestać się martwić i zacząć żyć - Dale Carnegie

Wydawnictwo: Studio Emka
Warszawa 2012
Oprawa: miękka
Liczba stron: 365
Przekład: Paweł Cichawa
ISBN: 978-83-60656-09-9



Jak przestać się martwić i zacząć żyć" to książka, która – zgodnie z głoszoną na okładce wieścią – sprzedała się w ponad sześciu milionach egzemplarzy. Już to samo powinno każdego zastanowić. Cóż takiego jest w tej, niewielkich rozmiarów, książeczce takiego magicznego, że tyle osób postanowiło ją kupić, a pewnie także przeczytać?
Zdawać by się mogło, że to kolejna pozycja, która ma nas za pomocą kilkuset stron uleczyć z wszelkich problemów i pokazać świat przez różowe okulary. Otóż nie – Carnegie nie daje nam złotej zasady. Opowiada historie wielu ludzi, których zżerały stres, zmartwienia, wyolbrzymione problemy. Niektórzy z nich byli na skraju wytrzymałości – niszczyli własne rodziny i siebie, a nawet chcieli popełnić samobójstwo. Chorowali na wrzody i inne dolegliwości, które były bardziej skutkiem podświadomości, niż rzeczywistej nieodporności fizycznej organizmu. Co się w ich życiu zmieniło i jak ma to nas naprowadzić na własne nasze sposoby pozbycia się zmartwień?
Autor w przystępny i bardzo obrazowy sposób pisze o tym, co stres może zrobić z normalnego człowieka. Podaje nam na tacy przykłady ludzi bardziej i mniej znanych. Nie podaje jednak złotego przepisu. Nie daje ryby – daje wędkę. Podpowiada, jak inni poradzili sobie z tym problemem, a dzięki temu proponuje, czego możemy spróbować. Jednak to my sami musimy przeprowadzić swoisty "rachunek sumienia" – dojść do tego czym i dlaczego się przejmujemy. Następnie możemy spróbować sposobów, które pomogły innym – z pewnością któryś z nich i nam pomoże, który jednak – tego możemy się dowiedzieć jedynie próbując.
Czytając tę książkę, byłam cały czas pozytywnie naładowana energią. Zachciało mi się zrobić tyle różnych rzeczy... Nieprawdopodobne, jaką siłę można czerpać z tych 365 niewielkich stron. Muszę również zauważyć, że nigdy nie byłam przekonana do tego typu pozycji i pewnie sama bym sobie tej książki nie kupiła. Dostałam ją w prezencie od Męża, kiedy zauważył, że więcej się martwię i płaczę, niż uśmiecham. Nadal zdarza mi się płakać i martwić. Przede mną pewnie jeszcze długa droga, ale dzięki radom pana Carnegie łatwiej mi te problemy pokonywać. Teraz budzę się rano i zgodnie z jego zaleceniem myślę o czymś pozytywnym, dziękuję Bogu za dary, które otrzymałam, zamiast prosić o więcej i więcej.
Nie ma pewnie w tej książce niczego wielce odkrywczego – wiele jest podobnych pozycji na półkach w naszych księgarniach. Ta jednak była jedną z pierwszych i zdecydowanie jest naprawdę warta kupienia, przeczytania i tego, by zacząć ją wcielać w życie.
Owszem, kilka błędów znalazłam, przede wszystkim pod koniec lektury – zupełnie, jakby korekta przysnęła na finiszu. Poza tym jednak spisała się naprawdę dobrze.
Mnie natomiast ta książka zachęciła do przeczytania innej pozycji autorstwa Dale'a Carnegie, jego najbardziej bodaj znanego dzieła – "Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi". Poza tym najlepszą chyba rekomendacją jest fakt, że chcę tę książkę kupić mojej Mamie i myślę, że pomoże jej pokonać wiele zmartwień.

środa, 12 grudnia 2012

Kiedy król gubi swój kraj - Maurice Druon

Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Kraków 2011
Cykl: Tom VII (ostatni)
Oprawa: twarda
Liczba stron: 341
Przekład: Adriana Celińska
ISBN: 978-83-7515-161-9




Wiecie doskonale, że przy poprzednich sześciu tomach piałam z zachwytu. Mogło się to nawet wydawać dziwne i nienaturalne – a jednak, każda z tych książek była wyśmienita, niesamowita, genialnie napisana i powodów do zachwytu było wiele. Tym razem – niestety, ich nie będzie.
Druon napisał wspaniałą sagę i w szóstym tomie zakończył wszystkie wątki, nie zostawiając czytelnikowi żadnego niedosytu. Rzadko kiedy udaje się przy tak rozbudowanej fabule nie zapomnieć o którymś bohaterze – jemu się udało. Tak powinno zostać – "Królowie przeklęci" winni byli się zakończyć na powieści "Lew i lilie". Cóż podkusiło autora, by po siedemnastu latach napisał kontynuację? Nie mam pojęcia. Nie wyszła jednak i pozostawia pewien niesmak, jak niezbyt udany deser po naprawdę wyśmienitym daniu głównym.
Początkowo zapowiada się ciekawie – nowy typ narracji, interesujące podejście do tematu. Trochę bawi, trochę rozczula, jednak po kilkunastu stronach zaczyna nużyć i czekamy, aż opowieść dobiegnie końca i znów napotkamy wartką akcję znaną nam z poprzednich części. Czekamy, czekamy, strony lecą, a tu nic... I tak już niemal do końca.
Mnogość informacji powala – nawet dobre akademickie podręczniki do historii były bardziej zrozumiałe. Gdy bowiem w jednej scenie spotykamy czterech królów i niestety przynajmniej dwóch z nich nosi to samo imię... zaczynamy się lekko gubić. Każdy z nich przecież nosił po kilka tytułów i autor, by nas nie znudzić (sic!) używa ich zamiennie, co jedynie potęguje zamieszanie.
Opowieść snuta przed kardynała de Perigord jest po części jego wspomnieniami, po części zasłyszaną przez niego historią. Z pewnością miało to ubarwić narrację, niestety tylko ją skomplikowało. Powtarzanie tego, co gdzieś od kogoś usłyszał, nie wychodzi mu najlepiej i jest nienaturalne. Ploteczki, plotki, zasłyszane informacje... Każdy natomiast przedstawia historię tak, by najlepiej w niej wypaść, co sprawia, że opowieść jest wielokrotnie subiektywna.
Niestety, nie spotykamy na kartach ostatniego tomu znanych nam bohaterów – zmarli wszakże wszyscy w poprzedniej części. Nie jesteśmy do nikogo przywiązani, a mnogość nowych bohaterów mąci w głowie.
Genialne – temu nie można zaprzeczyć – jest zakończenie, czyli opis wielkiej bitwy pod Poitiers i to jest moim zdaniem jedyny wielki plus tej powieści. Poza nielicznymi błędami i naprawdę świetną korektą.
Czytałam z wysiłkiem i dotarłam do końca właściwie tylko z szacunku dla autora i dlatego, że głupio byłoby zostawić te niewiele stron nieprzeczytanych, skoro zmierzyłam się z całą sagą. Przykro mi, jednak nie polecę z serca tej książki. Oczywiście, warto ją przeczytać dlatego, że jednak jest częścią całości (bardzo luźno nawiązującą, moim zdaniem). Ciekawy jest początek – jakieś pierwsze kilkanaście stron, kiedy ujmuje narracja i zakończenie. Środek spokojnie możnaby wyrzucić, wtedy jednak powstałaby co najwyżej nowelka, a z pewnością nie o to chodziło.

sobota, 8 grudnia 2012

Jack Maroo - Jon U



Wydawnictwo: brak danych, Charleston 2012
Oprawa: miękka
Liczba stron: 47
Ilustracje: Faye Harrington
ISBN: 978-0-9855832-0-0




Wspaniały pomysł, świetne wykonanie, urzekająca pozycja. Szkoda, że niedostępna na polskim rynku. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że podobne i u nas się znajdą, a „Jack Maroo” również pewnego dnia trafi na półki sklepowe w naszych księgarniach i do dzieci.
Książeczka krótka, więc i recenzja nie będzie długa. Z resztą – żeby zrozumieć, jak wspaniała jest to opowieść, należy ja po prostu przeczytać… i obejrzeć.
„Jack Maroo” to nie zwykła bajka dla dzieci – to książeczka edukacyjna, której celem jest nauczenie dzieciaków liczenia parami. W związku z tym tytułowy bohater ma manię liczenia – liczy wszystko – ptaki na drzewie, mijane żaby i owce, chmurki płynące po niebie. Wędrując przez okolice i czekając na wybrankę serca- uczy młodych ludzi liczb. W sposób wesoły, rymowany i do tego pięknie pokazany.
Książeczka jest kolorowa, jak kraina ze snu, co dodaje jej niemało uroku.
Do tego wszystkiego – podróż Jacka  to także zadanie dla małego czytelnika. Musi uważnie śledzić jego losy, ponieważ na końcu książeczki czeka go nie lada niespodzianka. Jeśli uda mu się rozwiązać zagadki otrzyma wspaniały, unikatowy order Jacka Maroo! Dodatkowa mobilizacja dla maluchów, by uważały i czytały (oraz oglądały) książkę z uwagą i zrozumieniem.
Nic dodać, nic ująć. „Jack Maroo” to z pewnością książeczka, którą zobaczy moje dziecko, kiedy będzie się uczyło liczb.

Alienista - Caleb Carr

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Poznań 2010
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 543
Przekład: Zuzanna Naczyńska
ISBN: 978-83-7510-647-3






Do przeczytania „Alienisty” zachęcił mnie jakiś czas temu artykuł przeczytany w gazecie. Następnie spojrzałam na opis na tylnej okładce i wiedziałam, że te książkę muszę mieć, muszę przeczytać.
Retro kryminał, zbrodnia, ciemne dzielnice Nowego Jorku, koniec dziewiętnastego wieku i straszliwa zbrodnia, która wstrząsa… niekoniecznie całym społeczeństwem. Tajemnice, straszliwy proceder, w którym młodzi chłopcy z imigranckich rodzin sprzedają swe ciała (a niektórzy nawet dusze), a do tego wszystkiego Theodore Roosevelt i tytułowy alienista, dr Laszlo Kreizler…
Zapowiadało się genialnie. Czegóż więcej trzeba osobie, która uwielbia kryminały, lubi mroczne opowieści, interesuje się dziewiętnastowiecznym społeczeństwem i z chęcią zagłębia się w ludzką psychikę? No właśnie, czego? Ponieważ, niestety, czegoś mi zabrakło i to dość znacznie.
Książkę podzieliłabym na dwie części. Pierwsza to taka, która czyta się z umiarkowanym zainteresowaniem. Dopóki się czyta, jest ok., ale jak się ja odłoży  wcale nie ma się wielkiej ochoty, by wrócić i kontynuować. Druga część, tak mniej więcej od połowy – znacznie lepsza, miałam ochotę czytać dalej i dowiedzieć się w końcu, kim jest ten morderca.
Bohaterowie są ciekawi, temat naprawdę zapowiadał się interesująco, prowadzone przez nich dyskusje są fascynujące. Najbardziej – czyż to nie oczywiste? – przypala mi do gustu postać doktora Kreizlera. Jest osobistością doprawdy nietuzinkową – prekursorem, zdolnym, inteligentnym, ambitnym, zawziętym, dzielnym człowiekiem, który dla dobra społeczeństwa stara się walczyć z ciemnota i wprowadzać w życie zdobycze nowoczesnej nauki, w tym przypadku psychologii. To dzięki niemu możemy obserwować cały proces tworzenia portretu osobowości zbrodniarza, którego ściganiem zajmuje się tajny zespół nadzorowany przez przyszłego prezydenta USA.
Na stronach „Alienisty” znajdziemy naprawdę niesamowitych bohaterów. Poza wymienionymi już będą to chociażby Sara Howard – pierwsza kobieta w Komendzie Głównej Policji w Nowym Jorku, czy też sam wielki finansista, J.P. Morgan. Jeśli do tego dodać łotrów spod ciemnej gwiazdy, podejrzanych księży i mafiosów, którzy prowadzą domy rozpusty – mamy nie lada ciekawe towarzystwo.
Akcja – poza kilkoma momentami – rozgrywa się w dzielnicach zamieszkanych przez imigrantów. Są to zabiedzone, walące się, zaniedbane czynszówki, które są najgorszymi miejscami do mieszkania w całym Nowym Jorku. W nich spotykamy ludzi, którzy maja tego pecha, że dotarli do Nowego Świata za późno – nawet, jeśli mają prace, zarobki są marne, a najgorsza jest wzgarda, którą spotykają na każdym kroku od tych, którzy postawili stopę na amerykańskiej ziemi wcześniej i zdążyli się już dorobić. Straszliwe warunki, brud, smród i ubóstwo, a tego porządku starają się – jak się zdaje – upilnować wszyscy w mieście. Dlaczego nie zależy im, żeby imigrantom działo się lepiej? Tego nie powiem, musicie sami przeczytać.
Carr kreśli niesamowity portret psychologiczny mordercy chłopięcych prostytutek, przyprawiając to wszystko indiańskimi zwyczajami z pogranicza oraz barwnymi postaciami. Czego zabrakło? Może jednak trochę więcej akcji. Trudno powiedzieć. Myślę, że powieść warto przeczytać, zebrała wszakże sporo pozytywnych opinii, ja jednak nie jestem do niej w stu procentach przekonana. Z pewnością nie zajrzę do „Anioła śmierci”, w którym autor ponoć rozwija niektóre watki zapoczątkowane w „Alieniście”, choć z drugiej strony… chętnie spotkałabym się ponownie z fascynującą i czarującą na swój sposób osobą doktora Laszlo Kreizlera.
Zdecydowanie bardziej podobała mi się historia opisana przez Krajewskiego w „Śmierci w Breslau”.
Korekta – jak to w Rebisie – spisała się bardzo dobrze i nie mogę się do niczego przyczepić.

wtorek, 4 grudnia 2012

Lot w nieskończoność - Joseph-Henri Rosny Senior



Wydawnictwo: Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Warszawa, 1927
Oprawa: twarda
Liczba stron: 123
Przekład: Halina Korska
ISBN: brak (książka wydana przed 1966 rokiem)







Troszkę może naiwna, a jednak fascynująca wyprawa na Marsa, do połknięcia w jeden zimowy wieczór.
Lekkie pióro, ciekawe spostrzeżenia, fantastyczne pomysły – wszystko to znajdziecie w tej krótkiej książeczce. I wiele, wiele więcej.
Otóż ludzie zbudowali niesamowity pojazd, zwany Stellarium (przeszklony, wygodny, bezpieczny), dzięki którym można spokojnie polecieć na Marsa. Trzech zapaleńców – przyjaciół z dawnych jeszcze lat – podjęło się tego zadania i po trzech miesiącach podróży dotarło do czerwonej planety.
Tu się zaczynają ich fantastyczne przygody. Nic to, że początkowo jest ciężko, nie mogą znaleźć wody, a życie jakoś nie chce się również pojawić. Kiedy już jednak okazuje się, że Mars wcale nie jest planetą wymarłą – ilość i różnorodność żyjących na jego powierzchni (oraz pod nią) istot jest zniewalająca. Nie dość tego – rozwinęły się te organizmy w tak niespodziewany dla człowieka sposób, że niektórych nich nie sposób w ogóle pojąć według naszych miar i przyzwyczajeń.
Okazuje się jednak, że poza roślinami i zwierze tai wykształciły się tam jeszcze inne gatunki i to z jednym z nich przyjdzie się bliżej zapoznać. Bo choć początkowo porywają jednego z naszych walecznych i odważnych astronautów, okazują się nastawioną pokojowo, wymierającą powoli rasą istot bardzo inteligentnych.
Więcej nie opowiem, ponad to, że Rosny miał rzeczywiście baśniową niemal wizję tej – do dziś przecież nie do końca zbadanej – planety.
Początkowo drażniło mnie trochę podejście naukowe astronautów. Kiedy oni pobierali próbki żywych istot, by bezczelnie kroić je i oglądać po mikroskopem, wszystko było Obrze Kiedy jednak zostali zaatakowani przez „tubylców”, pełni byli oburzenia na tych „gburów”. Na szczęście zmieniło się to i w dalszych rozważaniach nie było już tego rażącego podziału na dobrych ludzi, którzy mogą sobie przybyć do innego świata i go niszczyć, niech się tylko przypadkiem jego mieszkańcy nie ważą podnieść rąk (czy jakichkolwiek innych części ciała) na człowieka…
Ogólnie rzecz biorąc – powiastka to doprawdy fantastyczna, ładnie napisana, wciągająca i zastanawiająca. Ujmujące jest również jej zakończenie.
Świetnie spisała się także korekta. Ciekawi mnie jedynie, dlaczego raz Ziemia pisana jest z dużej, a innym razem z małej litery- kiedy wyraźnie widać, że w obu przypadkach chodzi o nazwę planety. To jednak jedyne zastrzeżenie. Gorąco polecam!

Lew i lilie - Maurice Druon

Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Kraków 2011
Cykl: Tom VI
Oprawa: twarda
Liczba stron: 400
Przekład: Adriana Celińska
ISBN: 978-83-7515-160-2






Genialna szósta część cyklu o królach przeklętych skupia się tym razem na postaci nietuzinkowej, barwnej, specyficznej, brutalnej i chamskiej, a jednocześnie takiej, której nie sposób jakoś nie polubić, czyli na Robercie d’Artois.
Zmiany frontów, spiskowanie, a nawet morderstwo- nic nie jest obce temu olbrzymowi ubierającemu się w czerwień, kiedy może dzięki nim osiągnąć sukces. Odebranie ziemi, którą uważa za swoją jest celem, a cel przecież w jego mniemaniu utwierdza środki. Dlatego posunie się do najgorszego, by tylko go osiągnąć.
Dzięki temu osadzi na tronie Francji – przekupstwem, szantażem, podstępem – Filipa II Walezjusza, by – gdy tylko popadnie w królewską niełaskę – odwrócić się od niego. Zdrada stanu? Czemuż nie, skoro król angielski może mu dać upragnione Artois…
Nie uczy się Dostojny Pan Robert na cudzych błędach, ani nawet na swoich. A przecież każdy wie, że władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie. Natomiast znalezienie się u szczytu może bardzo łatwo i szybko zakończyć się bolesnym upadkiem. Tym boleśniejszym, im wyżej się zaszło. Najlepszym przykładem jest przecież lord Mortimer, który w „Lwie i liliach” nie jest już tym wspaniałym rycerzem, który z porywu serca przeciwstawia się swemu władcy. Staje się apodyktyczny, chce wszystkim sam kierować i nie dopuszcza swoich przeciwników do słowa. Zapłaci za to słono.
Jak bardzo autor przywiązany był do tego wielmoża, pokazują ostatnie słowa przed epilogiem. Co mówią i w jakiej chwili – nie zdradzę. Pisnę jednak słówko, że są wzruszające.
No i epilog w końcu. „Lew i lilie” to powieść skierowana na wielkich bohaterów – na postaci historyczne, które zmieniły oblicze czternastowiecznej Europy, to w końcu wybuch wojny stuletniej, epidemia dżumy… Nie ma tu miejsca na Marie de Cressay, ani Guccia Baglioniego. Raz tylko pojawia się wzmianka o Spinello Tolomeim. Jednak w epilogu dowiadujemy się, jakie były dalsze ich losy po tym, jak zostawiliśmy ich w poprzednim tomie. Właściwie poznajemy losy Jana, znanego w Siennie pod imieniem Gannino, który nagle w wieku ponad czterdziestu lat dowiaduje się, że jest rzekomo Janem I Pogrobowcem i to jemu należy się francuska korona, o którą od lat toczą się walki pomiędzy potomkiem Filipa VI Walezjusza a Edwardem III, królem Anglii.
Jak się potoczy ta historia? Choćby dla niej warto byłoby przeczytać „Lwa i lilie”. Jednak z drugiej strony – gdyby tego epilogu zabrakło – historia nadal byłaby pasjonująca, jak sama postać Dostojnego Pana Roberta.
Miałam oczywiście cały czas świadomość, że jest jeszcze jeden tom, stał w końcu na półce i czekał. Jednak wrażenie jest nieodparte, że dla Druona to miał być tom zamykający serię. Z resztą pisał kolejne części właściwie co roku, a pomiędzy tym, a ostatnim minęło… siedemnaście lat! Widać wyraźnie, że chciał w „Lwie i liliach” zamknąć wszystkie ważne wątki, co musie udało. Ciekawe więc, o czym i o kim będzie „Kiedy król gubi swój kraj”. Już nie mogę się doczekać.
Jeśli chodzi o stronę korektorską – sześć błędów, które jakoś specjalnie nie raziły. Jak zwykle rewelacyjna praca na okładce i świetnie wykonane noty historyczne, biograficzne i drzewa genealogiczne.