Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

piątek, 30 maja 2014

Msza Święta w pytaniach i odpowiedziach – Łukasz Kubiak

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron: 275
Ilustracje: Anna Betlejewska
ISBN: 978-83-62268-75-7






Czy pobożność kapłana ma wpływ na wartość Mszy świętej? Co to jest humerał, alba, cingulum? Dlaczego w czasie liturgii używane jest kadzidło? W jaki sposób należy się przygotować do Mszy świętej? Dlaczego kapłan dodaje wody do wina? Czy trzeba słuchać kazania? Jak często można przyjmować Komunię świętą? 


Napis na okładce brzmi intrygująco, a i sama okładka zachęca do zajrzenia do środka. Co znajdziecie w środku? 100 pytań i wyczerpujących odpowiedzi na pytania dotyczące Mszy Świętej, jej przebiegu, znaczenia poszczególnych części, gestów (zarówno tych wykonywanych przez kapłana, jak i wiernych), zagadnień, nad którymi wielu z nas głowi się właściwie co niedzielę (albo głowić się powinna). Czytelnik ma szansę poznać Mszę nie tylko ze swojej perspektywy. W książce bowiem wielokrotnie przytaczane są modlitwy odmawiane szeptem przez kapłana, której nie słyszy nawet stojący nieopodal ministrant, a co dopiero wierny zajmujący ostatnią ławkę. Przeżywając misterium oczami celebransa, zdecydowanie lepiej pojmiemy istotę sprawowania Eucharystii.
Autor zaczyna od bardzo ogólnych tematów – czym jest msza, ołtarz, jak nazywają się poszczególne szaty liturgiczne, co oznacza znane wszystkim IHS oraz amen. Następnie przechodzi do omówienia – bardzo dokładnego – poszczególnych części Mszy. Kończy zaś, tak żywo ostatnio dyskutowanymi, tematami dotyczącymi przyjmowania Komunii świętej do ręki, znaczenia i miejsca w Kościele nadzwyczajnych szafarzy Komunii świętej oraz pytaniem o to, czym jest tzw. Komunia duchowa.
Książka jest bardzo przejrzysta, łatwo się po niej poruszać, co dodatkowo jeszcze ułatwia, zamieszczony z tyłu, indeks oraz znajdujące się na marginesach informacje, o czym jest dany fragment. Przypominają one trochę dobre podręczniki akademickie. 
Trudno powiedzieć, że książka jest bogato ilustrowana, choć nie można nie docenić wartości i znaczenia zamieszczonych w niej ilustracji. Tam, gdzie je umieszczono zdawały się wręcz niezbędne i rewelacyjnie uzupełniają tekst.
Co ciekawe, w wielu miejscach Autor nawiązuje również do Mszy trydenckiej, dzięki czemu pozwala nam spojrzeć na nadzwyczajną formę rytu rzymskiego, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni, a która w ostatnim czasie stała się tematem do coraz częstszych rozmów i rozważań.
Wydawnictwo spisało się na medal: piękna okładka, przejrzysta szata graficzna, świetnie dopasowane ilustracje, naprawdę dobra korekta. Jednym słowem wszystko, co sprawia, że tekst (godny polecenia i ważny) nie został w żaden sposób "popsuty".
Tym razem moja recenzja jest krótka, ponieważ to nie jest właściwie książka do recenzowania, ale do dogłębnego przeczytania i częstego do niej powracania. Sama już do kilku tematów powróciłam, a niedziela za dwa dni, więc pewnie zdążę jeszcze do niej zajrzeć w tym tygodniu. Jest to kompendium wiedzy, które naprawdę warto mieć w swoim domu.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda

Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

czwartek, 29 maja 2014

Mini fotorelacja z V Warszawskich Targów Książki

Rzeczywiście mini fotorelacja, ponieważ zdjęć za wiele nie zrobiłam. Relacja też żadna, gdyż kiedy mam do wyboru: pisać recenzje, albo opowiadać, jak było na Targach – wybieram bramkę numer jeden. Mam nadzieję, że mi wybaczycie i zadowolicie się tymi kilkoma wspomnieniami, którymi się z Wami dzielę.















O tym, który raz już umarł – Dawid Waszak

Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 96
ISBN: 978-83-7805-436-8






Okładka robi na Was wrażenie? Na mnie owszem. Choć muszę przyznać, że dopiero teraz. Niestety, w oryginale, w świecie materialnym, wygląda trochę słabiej. To znaczy grafika jest słabiej widoczna na tle i nieźle trzeba nagimnastykować oczy, by dojrzeć, co tak naprawdę przedstawia. Dobrze więc, że udało mi się znaleźć tę dobrą grafikę, gdyż naprawdę wywołuje ciarki na plecach.
"O tym, który raz już umarł" to druga książka Dawida Waszaka, a jednocześnie pierwsza, nad którą patronat objęła akcja "Polacy nie gęsi...". Czy warto do niej zajrzeć? Owszem, warto. Choćby dlatego, że to trzymająca w napięciu historia, którą na dodatek zdołacie przeczytać w jeden wieczór (jako i ja zrobiłam). Idealna lektura na zbliżające się wakacje czy urlop, albo na niedługie posiedzenie na łące – co wybieracie?
Grzegorz urodził się ze straszliwą deformacją głowy, co sprawiło, że całe dzieciństwo i wczesną młodość był wyśmiewany i wytykany palcami. Straszne miał życie ten chłopiec i aż nie mogłam w to uwierzyć. Właściwie cały czas zadawałam sobie pytanie, czy to możliwe i czy Autor nie poszedł o krok za daleko. Wiem, że dzieci potrafią być podłe, ale dorośli mimo wszystko są już trochę bardziej... cywilizowani, pogodzeni z poprawnością polityczną? Nie wiem, jak to nazwać, ale jednak mam wrażenie, że dorosły jest delikatniejszy w okazywaniu swego obrzydzenia, zdegustowania i braku tolerancji, bo tego wymaga od niego współczesne społeczeństwo. Nie wiem, może warto się nad tym poważnie zastanowić...
Wracając jednak do powieści. Grzegorz miał ciężko i kiedy w końcu spotkał Michała, który chciał z nim rozmawiać i spędzać czas – Grzesiu zaufał mu całkowicie. Przejechał się na tym bardzo, choć tak naprawdę Michał zapłacił ostateczną cenę za swą podłość. To była pierwsza zbrodnia, której dokonał w życiu Grzegorz. Pierwsza, ale nie ostatnia. Ponieważ ten człowiek do celu dążył po trupach i to nie tylko w przenośni.
Historię poznajemy dzięki narracji Marcina – księdza, który był "przewodnikiem duchowym" Grzegorza, a także nazywał się jego przyjacielem. Wysłuchiwał, doradzał, pomagał. Wiedział o zbrodniach, o podłościach, o pełnych przemocy snach i psychopatycznym charakterze swego podopiecznego, a jednak nic nie zrobił, by ustrzec przed nim społeczeństwo. Co kierowało księdzem, jakie miał motywy, by tak ryzykować? A może i on skrywał jakąś tajemnicę i to, o czym Grzesiu opowiadał, w jakiś sposób go fascynowało?
Trudno pisać o tej powieści, nie zdradzając zbyt wielu szczegółów, choćby dlatego, że mieści się ona na 90 zaledwie stronach...
Jeśli chodzi o akcję, to "O tym, który raz już umarł" naprawdę trzyma w napięciu. Jak już zaczniecie lekturę, to nie będziecie mogli przerwać. Na dodatek czyta się to całkiem szybko, więc ani się obejrzycie, a znajdziecie się na ostatniej stronie. Aż szkoda, bo tyle wątków można było rozbudować. Skupić się na lepszym portrecie psychologicznym postaci... Bo choć Grzegorz jest przedstawiony dość dokładnie (choć czasami trochę przesadnie) to portrety psychologiczne pozostałych bohaterów kuleją. Szczególnie odczuwa się to przy postaci księdza Marcina – szczególnie, że przecież to on opowiada całą tę zagmatwaną historię.
Niestety książce nie brakuje mankamentów. Literówek jest może nie najwięcej, ale niektóre zdania, czy akapity powinny jednak ulec redakcji. Język pozostawia sporo do życzenia. Rozumiem, że historia dotyczy przestępców, psychopatów, policjantów i prostytutek, ale natężenie wyzwisk i przerywników na "k" jest trochę za duże, jak na tak cienką pozycję. Z drugiej strony – na okładce wyraźnie zaznaczono, że jest to książka dla dorosłych, więc może nie powinnam się czepiać. Nie to jednak najbardziej denerwuje w języku. Po prostu są takie fragmenty, kiedy miałam wrażenie, że czytam szkolne wypracowanie. Dlaczego redakcja tego nie poprawiła? Nie wiem i pewnie się nie dowiem. Najgorsze jest jednak to, że pewna scena na końcu nie ma zupełnie sensu, ponieważ zostało zaburzone continuum czasowe. Nikt tego nie zauważył?
Podsumowując zatem: akcja bardzo wartka, trzymająca w napięciu. Pomysł bardzo dobry, całkiem nieźle przedstawiony, choć popracowałabym nad tekstem i może trochę go wydłużyła. Korekta i redakcja mogły spisać się znacznie lepiej. Jeśli szukacie czegoś, co ma spowodować u Was ciarki na plecach, to jest właśnie to. Jeśli chcecie przeczytać powieść, która na dłuższy czas zapadnie Wam w pamięć i zmusi do zastanowienia się nad pewnymi sprawami – to jest to. Jeśli szukacie literatury wysokich lotów, napisanej bardzo ładną polszczyzną i ze świetną redakcją – poczytajcie inne wpisy na Blogu. Mimo wszystkich minusów, polecam jednak – "O tym, który raz już umarł" to ciekawa pozycja, która pozwoliła mi się na jeden wieczór wyrwać z umysłowego kieratu codziennej pracy.




Książka przeczytana w ramach Projektu:


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



środa, 28 maja 2014

Bestia – Marek Świerczek

Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Kraków 2007
Oprawa: miękka
Liczba stron: 319
ISBN: 978-83-7515-019-3






"Bestia" to debiut powieściowy Marka Świerczka, którego drugą powieść ("Dybuk") miałam okazję już wcześniej czytać. Cofam się więc niejako w czasie – zarówno powieść jest starsza, jak i okres, o którym opowiada. "Dybuk" był o okresie powojennym (po II wojnie światowej), natomiast w "Bestii" przenosimy się do czasów powstania styczniowego.
Jest rok 1864 i powstanie chyli się już ku nieuchronnemu upadkowi. Autor nie biadoli jednak nad tym, jak smutno, że kolejny narodowowyzwoleńczy zryw się nie powiódł, a Europa na dobre chyba zapomniała o Rzeczypospolitej. Daleko mu do tego. Jego bohaterom zresztą też. I to właśnie w tych bohaterach, szczególnie w kapitanie Basowskim, tkwi prawdziwy sekret i moc tej powieści. Bo choć to trochę horror, trochę powieść historyczna – to właściwie najbardziej podoba mi się kreacja postaci i dogłębne badanie ich psychiki. Akcja, tło historyczne, a nawet ściganie tytułowej bestii zdaje się być w tej powieści "jedynie" pretekstem do ukazania bardzo ciekawych charakterów.
W powstaniu styczniowym nie ma wiele romantyzmu, zdaje się mówić Autor. Powstanie to walka. Walka to śmierć. Śmierć to krew, spalone wiejskie chaty, cierpienie ludzki, smród i latające wokół ciał muchy. No dobrze, zapędziłam się, jest zima, więc much za wiele nie uraczysz, drogi Czytelniku. Jednak pozostałe cechy charakterystyczne każdej wojny, to już owszem. Romantyzm to były idee, obrazy i  piękne poematy narodowych wieszczy. Ginęli zwykli ludzie. Często Bogu ducha winni. Nie wiem, czy tak właśnie widzi powstanie Marek Świerczek, ale z pewnością tak na nie spogląda kapitan Julian Basowski. A postać to nie byle jaka. Zawadiacki, honorowy, obraźliwy. Oj, uważaj, by go nie urazić, bo świetny z niego wojak. Pojedynki nie są mu obce i niejednego przeciwnika posłał już na ten drugi, lepszy świat. Właśnie kolejny pojedynek sprawił, że popadł w niełaskę na dworze i aby znów wrócić do ukochanego Petersburga musi wykonać niebezpieczną misję na litewskiej ziemi. Zaraz, zaraz! Zastanawiacie się dlaczego Polak zostaje wysłany do gromienia powstania??? Tak, Julek jest Polakiem i wcale się tego nie wstydzi, nie ukrywa się. Wręcz przeciwnie – pojedynek, który sprawił, że teraz jedzie szukać bestii z piekła rodem stoczony został właśnie dlatego, że pewien jegomość postanowił obrazić Polaków. A tego Basowski nie zamierzał odpuścić! Widzicie sami, że złożona to postać, bo przecież tak bardzo marzy o tym, by znów dostać się na carski dwór i dobrze służyć carowi, którego uważa za prawowitego króla Polski...
W misji towarzyszy mu kilku równie skomplikowanych przyjaciół oraz niezbyt skomplikowany, żądny krwi i podły przełożony. Ot, choćby postać Herlinga, który pije na umór, a na dodatek w zależności od stanu upojenia jest Polakiem albo Kurlandczykiem. I, oczywiście, carskim oficerem.
Akcja? Toczy się dość wartko, choć "przecinana" jest co jakiś czas długimi dywagacjami i odczytywaną przez Herlinga i Murata poezją. Bo w "Bestii" wiele poezji znajdziecie i to nie tylko po polsku. Dla wielbicieli to prawdziwa gratka. Ja nie przepadam, więc omijałam (przyznaję z ręką na sercu) te fragmenty, w których wiersze Autor postanowił zaprezentować nam w językach obcych. Dlaczego? O tym za (chyba dłuższą) chwilę.
Rzeczywistość łączy się w tej powieści z sennymi marami, historyczna prawda ze starymi lokalnymi legendami i mitami. Wynik jest świetny. Kiedy w jednej scenie czytamy dokładny opis stroju i wyposażenia carskich oficerów i wysłuchujemy ich rozważań o wilkołakach... Mówiąc językiem reklamy: "bezcenne". Autor bawi się z czytelnikiem i to bardzo subtelnie. Również na poziomie odniesień literackich. Można bowiem w "Bestii" napotkać na bohaterów "Wiernej rzeki" Żeromskiego, czy tak nam dzisiaj znane stwierdzenie o rozdziubaniu przez kruki. Świerczek zresztą przywołuje wielu polskich i zagranicznych autorów – czasami wprost, czasami nie – ot, choćby Puszkina, Mickiewicza czy Poe. Muszę przyznać, że taka "zabawa" bardzo mi się podobała.
Czy dzięki snom, które już nieraz doprowadziły go do rozwikłania zagadek i zbrodni, Julian i tym razem odnajdzie potwora, który rozszarpuje rosyjskich żołnierzy, pozbawiając ich serc i wątrób? Czy wyjaśni sekrety litewskiej szlachty i powróci na carski dwór? Tego Wam nie powiem. Mogę jednak zaręczyć, że historia się Wam spodoba. Choć ma pewien minus. Czy może trzy minusy. Pierwszy i podstawowy to tłumaczenia obcojęzycznych zwrotów. Autor bardzo się postarał, by historia była realistyczna, w związku z czym oficerowie rozmawiają po polsku, po niemiecku i po rosyjsku. Uważam, że to dobrze. Przyczepię się jednak do sposobu tłumaczenia tych wypowiedzi, a jest ich dość dużo. Nie wiem dlaczego wydawnictwo, bo nie sądzę by był to pomysł samego Autora (choć mogę się mylić), postanowiło umieścić je na końcu książki, zamiast na stronie, na której dany fragment się mieści. Takie ciągłe przewracanie kartek w te i z powrotem znacznie obniżyło komfort lektury. I to minus największy. Drugi to właśnie wspomniane sny. Są przytoczone w bardzo ciekawy sposób, od razu widać, co się dzieje w świecie rzeczywistym, a co jedynie śni Julian. Szkoda tylko, że ostatecznie sny te w żaden sposób nie pomogły mu w rozwiązaniu zagadki. Ja przynajmniej takiego wpływu sennych koszmarów nie dostrzegłam. Trzeci i zdecydowanie ostatni minus to samo zakończenie właśnie. Szkoda, bo powieść czyta się z dużym napięciem, a zakończenie jest takie... przewidywalne od pewnej chwili. Miałam nadzieję, że jednak się mylę, że na ostatnich stronach Autor zaskoczy na całego, pozostawiając mnie z przysłowiową "opadniętą koparą", jednak... Nic takiego się nie stało.
Jeśli chodzi o samo wydanie: klimatyczna okładka, dobra korekta i redakcja. Wszystko ładnie i pięknie, ale niestety drażnią te przypisy na końcu, zamiast na bieżąco i tego po prostu nie można przemilczeć.
Czekam na kolejną powieść Marka Świerczka, a Wam polecam zarówno "Bestię", jak i "Dybuka".




Za książkę dziękuję Autorowi


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Marek Świerczek na Dune Fairytales:

sobota, 24 maja 2014

Czerwona gorączka – Andrzej Pilipiuk

Wydawnictwo: Fabryka słów
Lublin 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron: 427
Ilustracje: Grzegorz i Krzysztof Domaradzcy
ISBN: 978-83-7574-762-1






Kolejne spotkanie z Andrzejem Pilipiukiem i jego magicznymi światami. To już ostatni (choć chronologicznie wcześniejszy od "Szewca z Lichtenrade", czy "Carskiej manierki") tom opowiadań, które nie są związane z najbardziej znaną postacią wykreowaną przez tego Autora, czyli z Jakubem Wędrowyczem. Ostatni więc dla mnie, ponieważ postać Wędrowycza zdecydowanie nie przypadła mi do gustu i nie zamierzam po książki z tej serii sięgać, mimo mojej fascynacji pomysłowością Wielkiego Grafomana.
W tym zbiorze aż 11 opowiadań i aż 427 stron. Niektóre z tekstów są, jak to bywa, lepsze, inne trochę słabsze. Jeden nieszczególnie mi się spodobał, choć to trochę dziwne. Po kolei jednak. Jak zwykle przy zbiorach – najpierw kilka zdań o każdym opowiadaniu, a dopiero później ogólne podsumowanie zbioru jako całości.
Na dzień dobry mamy opowiadanie tytułowe, czyli "Czerwoną gorączkę", a w nim naszego drogiego i szanownego doktora Skórzewskiego. Tym razem doktor Paweł spotka się z samym Dzierżyńskim. Do tego po Moskwie grasuje podejrzany typek, który obcina głowy komunistom. Jaki związek ma to z rozprzestrzeniającą się chorobą zakaźną i dlaczego właściwie doktor Skórzewski miałby pomóc Rosjanom? Dowiecie się wszystkiego i zapewniam Was – jest to opowiadanie iście Pilipiukowe. Wielki Grafoman w najlepszym wydaniu!
"Grucha" to najkrótszy tekst w tym zbiorze i muszę przyznać, że jeden z lepszych. Aż szkoda, że nie doczekał się jeszcze jakiejś ciekawej kontynuacji. Prowadzona w pierwszej osobie narracja sprawia, że czujemy się jakbyśmy byli uczestnikami szkolnych wydarzeń. Wydarzeń jak z nocnego koszmaru dotyczącego czasów szkolnych, który chyba każdy co jakiś czas miewa. Ten jest jednak znacznie poważniejszy, nauczycielka to wyjątkowa zołza, a konsekwencje jej znęcania się nad członkiem rodu Neborak okażą się nader dotkliwe.... dla tytułowej Gruchy, oczywiście.
Opowiadanie "Błękitny trąd" przedstawia nam świat, który można zakwalifikować jako fantasy. Nieczęste to u Pilipiuka – budowanie świata zupełnie od podstaw. Choć wychodzi mu to całkiem dobrze i jest to tekst dobry psychologicznie i trzymający w napięciu, wolę jednak te, w których bazuje na naszej historii i ewentualnie "bawi się" z alternatywami. Mimo wszystko jednak – uważam, że warto "Błękitny trąd" przeczytać.
"Silnik z Łomży" to jedno z najlepszych opowiadań tego zbioru. Genialne, zabawne, zagmatwane. Pełne historycznych nowinek, przekrętów iście diabelskich. To wspaniała i przewrotna postać głównego bohatera-dziennikarza, fantastyczna drugoplanowa rola jego przyjaciela. Po prostu opowiadanie prima sort. Nie można się przy nim nudzić. Trzyma w napięciu do ostatniego zdania i z pewnością będziecie się przy nim świetnie bawić, nie mówiąc już o tym, ile się dowiecie.
"Zeppelin l-59/2"... Kocham zeppeliny, jestem nimi całkowicie zauroczona, marzę o tym, by kiedyś mieć okazję wejść na pokład. Marzenia ściętej głowy, powiecie? Cóż, główny bohater tego opowiadania też raczej nie spodziewał się takiej przygody, kiedy znalazł resztki zniszczonego zeppelina w jednym z polskich jezior. Na dodatek nie byle jakiej maszyny – służył na niej m.in. jego własny przodek. Cóż więc za zdziwienie przeżył, gdy dowiedział się, że zeppelin nie tylko został odrestaurowany, ale wybiera się w podróż... do Afryki! A to jedynie początek niesamowitych, magicznych wręcz przygód, które wywołują dreszczyk emocji i gęsią skórkę na plecach. Pilipiuk pokazał klasę!
"Wujaszek Igor" to, moim zdaniem, najsłabsze opowiadanie w "Czerwonej gorączce". Czytałam je na raty, przez dwa, czy trzy dni (reszta zbioru zajęła mi dosłownie chwilę). zupełnie się nie wciągnęłam, choć t trochę dziwne. Zamysł całkiem ciekawy, przebłyski wielkiej historii, Piłsudski, pociąg widmo, duchy, strachy, komuniści... Czego zabrakło? Moim zdaniem główny bohater, czyli tytułowy wujaszek Igor, był po prostu... Nie poczułam do niego takiej sympatii, jak przykładowo do doktora Skórzewskiego. Zupełnie papierowa postać. Miałam wrażenie, że jest, bo ktoś przecież być musi, ale jakby go nie było, to opowiadane też by wiele nie straciło. Cóż, jeden jedyny minus całego zbioru.
"Po drugiej stronie" to historia zagmatwana, niczym kłębek włóczki, którym właśnie zabawiał się mały kotek. Pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, niewytłumaczalnych zdarzeń, zawirowań historii. Zagadka do rozstrzygnięcia, stara broszka ze smokiem, targ staroci i dwoje małżonków, których szczęście wisi na włosku z powodu jednego antyku. Przypominało mi to najlepsze teksty o moim ukochanym Robercie Stormie (w czasie lektury dwóch pierwszych stron myślałam nawet, że to może być  nim). Bardzo dobry tekst, który do ostatniej chwili trzyma w napięciu  i zmusza do zastanowienia, co będzie dalej i czy się powiedzie...
"Gdzie diabeł mówi dobranoc" to fantastyczne opowiadanie o trochę innej Polsce. Cóż, straszą nas co jakiś czas zalewem muzułmańskim, talibanem w Polsce... Pilipiuk świetnie ten motyw wykorzystał i pokazał nam jedną z takich wersji świata przyszłości, w której nasza dzisiejsza III RP leży we Wschodniej Eurabii i jest jednym z najbardziej zacofanych państw na świecie. Zapraszamy do Lechistanu! Świetnie poprowadzona narracja trzecioosobowa, przeplatana fragmentami pamiętnika, spisek, złoża węgla, a w to wszystko wplatany jest jeszcze papież z Arizony. Czeka Was wiele niespodzianek, a do tego kilka ciekawych uwag na temat tego, co by się rzeczywiście mogło stać, gdyby Taliban wygrał wojnę z chrześcijańską Europą.
"Piórko w żywopłocie" z kolei to trochę sentymentalny powrót do czasów PRLu. Choć nie brak tu elementu kosmicznego, sekretów władzy, bananowców rosnących przy Okęciu i znikających sadów owocowych. Do tego agent CIA, który nie tylko chce rozwikłać zagadkę z dzieciństwa, ale również pomścić szkolnego kolegę, który za bardzo wychylał się przed szereg.
"Operacja «szynka»" to połączenie propagandy rodem z PRL z serialem "Terranova". Jak poprawić jakość mięsa w tytułowej szynce, skoro mięsa brak? Cóż, najlepiej cofnąć się w czasie i zapolować na... mamuty. Będzie się działo, uwierzcie mi. A zakończenie zwali Was z nóg!
"Samolot Ribbentropa" to zagmatwana historia o tym, jak to Polacy szybko i zwycięsko zakończyli niemiecko-radziecką inwazję na Europę. Poplątana opowieść o planach w planach i odkrywaniu tajemnic sprzed lat. Nie zabraknie tu ważnych dla historii nazwisk i głównego bohatera, który dla odkrycia prawdy jest gotów na naprawdę sporo poświęceń. Bardzo udany test.
Podsumowując całość... Zbiór (poza jednym opowiadaniem, które nie przypadło mi zupełnie do gustu) trzyma najwyższy poziom. Pilipiuk pokazuje wiele swych twarzy, ponieważ spotkamy tu opowiadania  kwalifikujące się jako historie alternatywne, opowieści grozy, a nawet fantasy. Wszystko, co Wielki Grafoman ma w sobie najlepszego: poczucie humoru, duża dawka wiedzy historycznej, ciekawi bohaterowie. Pięknie napisane, dobrze przemyślane historie bazujące na intrygujących i fascynujących pomysłach, spisane językiem specyficznym dla tego Autora (więc jeśli ktoś go lubi...).
Wydanie, jak to Fabryka słów. Nie kojarzę literówek, korekta i redakcja spisała się bardzo dobrze. Szata graficzna zasługuje na zachwyt. Ilustracje autorstwa Grzegorza i Krzysztofa Domaradzkich są przepiękne i bardzo ładnie oddają klimat Pilipiukowych opowiadań. Do tego dochodzi ciekawa czcionka tytułów, stylizowana na cyrylicę oraz kończące teksty pieczęcie. Czuje się klimat świata, w którym życie Autor "Czerwonej gorączki". Jak zwykle – gorąco polecam, sama zaś czekam na kolejne pozycje, nad którymi Wielki Grafoman podobno pracuje.





czwartek, 15 maja 2014

Fronda Lux numer 70

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron:296
ISSN: 1231-6474





Uczyli mnie od dziecka, by nie sądzić książki po okładce. Analogicznie, przysłowie to dotyczy również czasopism. Cóż... jednak czasami ciężko. Choć okładka "Frondy Lux" dotyka tematu przewodniego tego numeru, czyli gender, moim zdaniem jest nieudana. Sugeruje – w moim, bardzo subiektywnym, może trochę przeczulonym, może nieco zbyt sztywnym odczuciu – że poruszony temat zostanie w jakiś sposób wyśmiany, być może zamiast mądrych argumentów i jakiejś debaty, czytelnik zostanie zasypany tekstami na niskim poziomie, takim, jaki przedstawia właśnie umieszczone na okładce zdjęcie. Szkoda, ponieważ środek okazuje się utrzymywać nie tylko na niezłym, ale wręcz na bardzo wysokim poziomie. Pierwszy minus zatem za okładkę. Przejdźmy do kolejnych punktów programu.
Jako, że to pierwszy numer magazynu, który trafił w moje ręce, trudno mi stwierdzić, czy nowa forma kwartalnika bardzo odbiega od tego, do czego czytelnicy od dawien dawna przywykli. Z pewnością dużym plusem jest format "Frondy Lux" – poręczna, nieduża książka licząca sobie niemal 300 stron. Zmieści się w damskiej torebce, w plecaku, czy nawet pod pachą, a powiewający wiosenny wiaterek nie przeszkodzi nam zbytnio w lekturze. Z tym, że nie wiem, jak to wyglądało wcześniej. W każdym razie lubię pisma, które mają taki format, zamiast klasycznego, powiedzmy A4 plus.
Kwartalnik podzielony jest na dziewięć części. Jak już wspomniałam tematem tego numeru jest gender. I tu, muszę przyznać, niespodzianka. Obawiałam się trochę tych tekstów, tym bardziej, kiedy patrzyłam na okładkę. Tymczasem okazały się bardzo dobre i przeczytałam je od deski do deski. Na moją szczególną uwagę zwróciły dwa z nich: "Samiec alfa Romeo" Marioli Smaugowej i "Miasto-dziewica. Gender i eschatologia" Pawła Rojka. Gorąco polecam! Nie tylko mężczyznom. Zresztą począwszy od strony 150 nie ma ani jednego paragrafu, który nie byłby wart lektury.
Wyśmienity jest również wywiad z Jackiem Dukajem (dział: Lyteratura bardzo polska). Ostrzegam jednak, że Autor "Lodu" i "Czarnych oceanów" to osoba nietuzinkowa i takież są jego wypowiedzi. Trzeba się skupić, by zrozumieć, ale każda chwila skupienia jest tego warta.
To tyż polska lyteratura to kolejny dział, a w nim fantastyczne opowiadanie "Dokumenty" Arkadego Saulskiego. Czytałam z wypiekami na twarzy. 
Dział Gender Roma, jak sama nazwa wskazuje, traktuje o... Romach. Gdyby ktoś jednak nie był obeznany z nazewnictwem, to mówiąc bardziej prosto – o Cyganach. Z zamieszczonych tu tekstów zdecydowanie bardziej spodobał mi się wywiad z ks. Stanisławem Opockim, czyli krajowym duszpasterzem Romów w Polsce. Dzięki niemu spojrzałam na tę społeczność z zupełnie nowej perspektywy i myślę, że o to w dużej mierze chodziło, bo chyba nie ma co ukrywać, że za Cyganami nikt specjalnie nie przepada i nie zawsze do końca potrafimy tę naszą fobię logicznie wytłumaczyć własnymi "złymi" doświadczeniami.
Dział poważny, jak przystało na dział poważny – to dwa bardzo interesujące teksty poruszające kwestie historii. W pierwszym z nich Marcin Pieczyrak zapoznaje nas z polityką historyczną Niemców. Wplata w to wszystko Hegla i Nietzschego, sięgając jednocześnie do zrealizowanego niedawno filmu (czy też mini-serialu) "Nasze matki, nasi ojcowie". Jako, że film/serial sama niedawno oglądałam (i nawet zamierzałam napisać jego recenzję, ale... jak to bywa, czasu nie starczyło), miałam możliwość głębszego dotknięcia tematu. I choć w wielu wnioskach wysnutych przez Autora, a traktujących o tym filmie nie mogę się zgodzić, to przyznaję, że sam tekst jest bardzo ciekawy, a podbudowa filozoficzna zdecydowanie warta poznania. Drugi z tekstów ("Przeklęte continuum. Notatnik smoleński") znowu mnie zaskoczył. Otwarcie powiem, że temat katastrofy smoleńskiej przejadł mi się już dawno i odbija co jakiś czas i to niezbyt przyjemnie. Nie czytuję polemik w tej kwestii. Nie słucham i nie oglądam wywiadów. Nie biorę udziału w debatach, naradach, narzekaniach, opowieściach o spisku i tym podobnych. Mam swoje zdanie. Nie zmienię go. Nie było mnie tam (ani w czasie katastrofy, ani w czasie badań). Nie widziałam na żywo, co się działo i nikt z nas nie widział. Nie jesteśmy więc tak naprawdę uprawnieni do oceniania i snucia wniosków na temat tego, co i dlaczego poszło nie tak i kto miał jakiś zamiar, bo ten zamiar to zna jedynie ta jedna osoba i Bóg...No i znów się nakręcam, więc zamilknę. Tekst mnie mimo to zainteresował i doczytałam go do końca, choć czasami miałam ochotę przerwać. Co powodowało mną, że jednak tego nie zrobiłam? Nie wiem. Być może po prostu Autor (czy też Autorka, bo nie wiem, kto się kryje pod pseudonimem Dagome) napisał po prostu dobrze skonstruowany a'la pamiętnik z tamtych dni...
Afterek to rzeczywiście coś na zakończenie. Kilka stron opowiadających o przygotowaniu imprezy w stylu... disco polo. Następnie przedstawienie dwóch filmów Slavoja Zizka, a na ostatniej stronie wiersz zatytułowany "Ostatnia strona".
Wracając jednak do pierwszych 150 stron magazynu. Sporo w tym numerze tekstów traktujących o przemianach, które nastąpiły w Polsce w wyniku zmiany ustroju. Wspomnienia dotyczące lat 80 i 90 ubiegłego wieku to swego rodzaju podróż w czasie dla, takich jak ja, trzydziestolatków. Gorąco polecam Wam tekst "Lata 90" Krzysztofa Wołodźko. Szczególnie zaś wszystkim poznaniakom i osobom zamieszkałym w pobliżu. 
Tuż przed końcem chciałam jeszcze zwrócić uwagę na "Historię pewnej transgresji" Antoniny Karpowicz-Zbińkowskiej, czyli słów kilka o muzyce klasycznej i muzyce dawnej, w nawiązaniu (znów) do czaru wspomnień z czasów zmian ustrojowych. 
Cały numer skupia się w dużej mierze na szeroko pojętej kulturze – znajdą tu coś dla siebie zarówno literaci, jak i wielbiciele kinematografii. Nie zabraknie ciekawostek dla muzofili i filozofów. Podoba mi się ta droga.
O okładce już było, to teraz sów kilka o pozostałych kwestiach technicznych dotyczących wydania. Są teksty świetnie zredagowane, w których nie znalazłam żadnego błędu (nawet źle postawionego przecinka), ale są i takie, nad którymi chyba ktoś przysypiał. Mimo wszystko jednak korekta i redakcja spisały się całkiem dobrze i mam nadzieję, że będzie już tylko lepiej. Bardzo podoba mi się umieszczenie dużej ilości rysunków, grafik, szkiców (nie znam się na różnicach pomiędzy nimi). Dodają one całości takiej... wiosennej lekkości. Minus na koniec? Ok – coś czego się nie spodziewałam, czyli... Kto wpadł na pomysł, że w magazynie nie trzeba tekstu justować z dwóch stron i wystarczy to zrobić tylko z lewej strony? Ojej, to największy minus całego wydania, które poza tym przecież prezentuje się bardzo dobrze (duży plus np. za zróżnicowanie kolorów stron i czcionek). W dzisiejszych czasach nawet dzieci z klas nauczania zintegrowanego wiedzą, jak w Wordzie zrobić justowanie z obu stron. Czy to takie trudne? Oczy mnie bolały od tego "biegającego", "tańczącego" tekstu. Proszę, błagam, zaklinam – poprawcie to w kolejnym numerze! I będzie idealnie.
Jestem bardzo ciekawa numeru 71...




                   
Kwartalnik przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda

poniedziałek, 12 maja 2014

Fryzjer Stalina – Paul M. Levitt

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2014
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 478
Przekład (z angielskiego) Grażyna Waluga
Tytuł oryginału: Stalin's Barber
ISBN: 978-83-64095-19-1






Fascynujący melanż "Roku 1984" Orwella i "Paragrafu 22" Hellera... Wstyd przyznać, że żadnej z tych lektur nie czytałam. Wiem, oczywiście, o czym traktują i jak wielkie miały (i zdaje się, że nadal mają) znaczenie, jednak ciężko porównywać, kiedy się de facto książki nie czytało, ani nawet nie miało w ręce. Do czego więc można by porównać "Fryzjera Stalina"? Początkowo miałam wrażenie, że jest trochę podobny – przynajmniej w kwestii języka – do "Burzliwego życia Lejzorka Rojtszwańca" Erenburga. Jednak w miarę, jak czytałam, traciłam to poczucie. "Fryzjer..." nie jest chyba jednak podobny do niczego, z czym się dotąd spotkałam. Czy to dobrze, czy źle? Myślę, że dobrze. Bo choć przecież wiadomo mniej więcej, jak wyglądało życie w radzieckiej Rosji i kim był Stalin... No właśnie... "Mniej więcej" to idealne określenie. Po lekturze powieści Levitta uznaję, że dotąd – mimo całej wiedzy historycznej, jaką posiadłam – raczej mniej. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że "coś więcej". Choć wydawało mi się dotąd, że "Doktor Żywago" powiedział mi już dużo. Uważam, że połączenie tych dwóch książek – czyli "Fryzjera Stalina" i "Doktora Żywago" właśnie pozwala ujrzeć stalinowską Rosję taką, jaką mogła być. Bo przecież tak naprawdę nigdy nie ujrzymy jej taką, jaką była. Choćby dlatego, że... punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Niemalże 500 stron to już pokaźna dawka wiedzy i nie ukrywam tego, że  przeczytanie tej powieści trochę czasu zajmuje. Dziwna to książka – napisana pięknym językiem, mądra, interesująca, wciągająca, czasami nawet trochę zabawna, a jednak czyta się ją bardzo wolno. Nieustannie mnie to dziwiło. Trzeba jednak przyznać, że taka powolna lektura pozwalała na chwile zadumy, które przyniosły wiele owoców.
Lata '30 XX wieku to dla Rosji czas, w którym na ziemi budowany jest raj. Szkoda tylko, że większość Rosjan ten raj dostrzega poprzez głód, smród i ubóstwo, nie mówiąc już o drewnianych, zimnych barakach i drucie kolczastym na ogrodzeniach wokół obozów pracy. Bezklasowe społeczeństwo miało przynieść radość i dostatek, przyniosło śmierć z wycieńczenia i pracę ponad ludzką miarę, ludzi znikających z ulic w środku dnia i NKWD nachodzące w nocy tych, którzy śmieli mieć własne zdanie dotyczące otaczającego ich świata. Nie ma wolności słowa, nie ma obiecanego bogactwa. Sytuacja jest jednak trochę inna, niż można by wnioskować z kart naszych szkolnych podręczników.
W takim świecie przyszło żyć milionom, a wśród nich między innymi utalentowanemu golibrodzie z Tirany – Awrahamowi Baharowi. Zmuszony do opuszczenia ukochanego miasta i kraju, udaje się w podróż, by ostatecznie zamieszkać... na Kremlu i stać się tytułowym fryzjerem Stalina. Zdąży jeszcze założyć rodzinę, której losy i nam przyjdzie bliżej poznać. To wielki plus powieści Levitta. Przez pierwsze mniej więcej 150 stron Autor skupia się właściwie jedynie na postaci Awrahama, który w Rosji przyjmuje imię Razan. Później, trochę nagle i niespodziewanie, acz ku wielkiej mojej uciesze, zaczynamy opuszczać Kreml i życie fryzjera, który goli metodą turecką i jak nikt potrafi wypalać włosy z uszu. Razem z Nataszą poznajemy śmietankę towarzyską Moskwy, a z Grigorijem odwiedzamy nawet Rzym i słuchamy "na żywo" przemówienia Mussoliniego, czy też gościmy na przyjęciach u jego kochanki. Z kolei Aleksiej zaprowadzi nas do pewnego szpitala, na oddział psychiatryczny, który skrywa tajemnice... Dzięki tym osobom, przybranym dzieciom Razana, możemy spojrzeć na Europę w latach przed wybuchem drugiej wojny światowej. Daje nam to wiele możliwości – przede wszystkim dzięki poznaniu sytuacji nie tylko wewnątrz ZSRR, możemy lepiej pojąć powody, dla których wojna wybuchła i różnice, które podzieliły Europę i świat w tamtym okresie.
Posługując się pięknym literackim językiem, Levitt dokonuje wnikliwej analizy sytuacji politycznej i społecznej, jednocześnie doskonale kreując portret psychologiczny swych bohaterów. Nie zapomina również o tym, że dobra powieść musi zaciekawić czytelnika również fabułą. Idealnie potrafi zachować równowagę pomiędzy akcją, dialogiem, narracją i danymi historycznymi. To olbrzymi plus tej pozycji. Podobnie jak świetna korekta.
Minusy? Mogę, choć niechętnie, wybaczyć wspominanie "pierwszej wojny światowej" w narracji. Mówię jednak zdecydowane "nie", kiedy pojęcie to pojawia się w dialogach. W latach '30, szczególnie w początkach,  nie mógł nikt o "pierwszej wojnie światowej" mówić, ponieważ nie wybuchła jeszcze druga. Dlatego dziwiło mnie i denerwowało bardzo, że w usta bohaterów wkładane jest to określenie, kiedy można było użyć innego ˜– Wielka wojna – jakie było wówczas używane. Nie wiem, czy to wina autora, tłumacza, czy redakcji, ale osobiście bardzo się irytowałam.
Na pochwałę zasługuje jeszcze okładka, której fotografia powyżej w ogóle nie jest w stanie oddać. Tę książkę po prostu trzeba wziąć do ręki i przyjrzeć się bliżej wszystkim tłoczeniom, by docenić kunszt projektanta.
Myślę, że jeśli na naszym rynku pojawią się kolejne książki Levitta, to chętnie po nie sięgnę. Szczerze mogę Wam polecić "Fryzjera Stalina". Chyba, że szukacie akurat lekkiej książki do szybkiego przeczytania.






Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda

Książka przeczytana w ramach Wyzwania:









niedziela, 11 maja 2014

Bilet na Arkę – Stanisław Karolewski

Wydawnictwo: Szarlatan
Wrocław 2012
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 218
ISBN: 978-83-929352-8-5






Patrząc na okładkę, wciąż zastanawiałam się, co mnie czeka w środku. "Bilet na Arkę"... Wcześniej nic o książce nie chciałam wiedzieć. Domyślałam się, że będzie dotyczyła potopu i, no dobrze, trzeba to powiedzieć, jakby głupio nie zabrzmiało... Arki. Ale bilety? Komu będą sprzedawane? I czy kwota 33,77 złotych wystarczy? Czy ja również bym się załapała, gdybym uiściła opłatę w tak śmiesznej wysokości? Czyżby to miała być jakaś komedia, parodia? Trzeba sprawdzić.
Wpadłam jak śliwka w kompot. Obawiałam się, że czytanie zajmie mi sporo czasu, bo jednak dotarły do mnie głosy, że tekst jest trudny. Z coraz większą obawą otwierałam książkę... By utonąć, niczym w potopie. Ani się nie obejrzałam, a byłam na półmetku. Całkowicie zauroczona, absolutnie bezwolna. Czytać, czytać, czytać dalej, dowiedzieć się więcej, poznać lepiej bohaterów i w końcu odkryć, co z tą powodzią, końcem świata, Twierdzą, Arką i całym tym niesamowitym galimatiasem. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że cała wędrówka była znacznie ciekawsza, niż finał, a droga okazała się dużo bardziej fascynująca, niż rozwiązanie zagadek. Po kolei jednak.
Fryderyk Pauszke jest... dziwakiem. To chyba najbardziej odpowiednie określenie, by nie przesadzić z analizą psychologiczną. W pewnym momencie życia postawił na bezpieczeństwo. Nie raz już miał przez to mnóstwo kłopotów i, powiedzmy to sobie, nie jest ulubieńcem sąsiadów. Wszelkie zabezpieczenia, którymi obwarował swoje mieszkanie w bloku z płyty, które nazywa Twierdzą, to nic w porównaniu ze stosami wszystkiego – począwszy od baniaków z wodą, poprzez dziesiątki palet z puszkowanym pożywieniem, po stare pralki, lodówki i telewizory – co zgromadził na klatce schodowej, w piwnicy i garażu. Teraz natomiast wpadł na pomysł zbudowania Arki... I nie chodzi mu wcale o jakąś drewnianą łajbę, na której znajdzie się miejsce dla kilku żyraf, słoni i szczurów. O nie. Fryderyk myśli o domu, pod którym będzie bunkier, wielka łódź podwodna i w ogóle cała aglomeracja, w której koniec świata przyjdzie spędzić jemu, jego synowi i jeszcze kilku osobom. Jednak takie przedsięwzięcie jest kosztowne. Skąd więc wziąć pieniądze, kiedy chce się je uczciwie zarobić, a nie kraść? Chociaż kraść od państwa, które człowieka okrada każdego dnia, Fryderyk uważa za coś niekoniecznie złego... W każdym razie wpada na kolejne "genialne" pomysły, które nie tylko pozwolą mu zdobyć całkiem pokaźne zaplecze finansowe, ale również... ukażą kondycję współczesnego społeczeństwa. I, niestety, kondycja ta nie jest najlepsza.
"Bilet na Arkę" to historia zabawna, śmieszna, straszna i fantastyczna zarazem. Z jednej strony aż strach się bać, a z drugiej... cóż Fryderyk jest po prostu niesamowity. Również jego syn, który jest narratorem powieści (co pozwala nam doskonale poznać tę niesamowita, wykrzywioną rodzinę składającą się z dwóch mężczyzn), to całkiem niezły gagatek. Niby dorosły, doktorant, naukowiec, a taki bezwolny – robi wszystko, co mu ojciec każe i nie widzi w tym nic nadzwyczajnego. Niby dostrzega, że F. nie jest taki, jak inni, a jednak... 
Autor skonstruował doprawdy fantastycznych bohaterów, którzy chyba na długo pozostaną w mojej pamięci. Do tego udało mu się wyśmienicie poprowadzić narrację, wprowadzając liczne przypowieści i historie, które młody Pauszke opowiada wybrance swego serca, a które jej i nam mają wytłumaczyć, dlaczego jego ojciec jest tym, kim jest. Do połowy powieść jest z najwyższej półki. Później zdarzają się gorsze momenty, przeplatane co jakiś czas jakąś rewelacyjną sceną. Książka kończy się... Nie wiem, jak to opisać. Zupełnie zakończenia nie zrozumiałam i chyba już wolałabym, że by go w ogóle nie było. 
Powieść ma, niestety, kilka minusów. Przede wszystkim układ graficzny tekstu jest fatalny. Te wcięcia w dialogach, bałagan na stronach. Czasami nie wiadomo, czy coś jest częścią dialogu, czy narracji. Bardzo to początkowo irytuje i utrudnia skupienie się na naprawdę wyśmienitym tekście. Poza tym znalazłam trzy błędy logiczne. Przykład: Lata 80, PRL i... zaakceptowanie Obamy. Przywołanie prezydenta USA byłoby świetnym pomysłem, gdyby nie to, że Autor umiejscowił je w tamtym czasie, kiedy nikt w Polsce (ani prawdopodobnie w USA) o Baracku jeszcze nie słyszał. 
Czy polecam? Zdecydowanie tak. Książka bawi – zarówno językiem, jak anegdotami – a jednocześnie jest bardzo poważna. Poruszając temat strachu przed końcem świata, wiary, mocy modlitwy, czy zaufania jest pozycją mądrą i ukazującą nasz codzienny świat w nieco innym spektrum. Życzę Autorowi powodzenia na dalszej drodze literackiej.

poniedziałek, 5 maja 2014

W jednej walizce. Polska arystokracja na emigracji w Kanadzie – Beata Gołembiowska

Wydawnictwo: Poligraf
Brzezia Łąka 2011
Oprawa: twarda
Liczba stron: 260
Fotografie współczesne: Beata Gołembiowska
ISBN: 978-83-62752-53-9




Nie tylko bogactwa materialne miały dla arystokracji znaczenie. Tradycja, styl życia, dobieranie małżeństw, kwestia honoru, patriotyzm, to były inne wartości i zostały nam zabrane przez komunę polską i rosyjską. Co jest smutne, że my starzy powoli wymieramy, a młodzież nie zawsze interesuje się historią rodziny. Przez małżeństwa też się to nieraz zatraca i polscy arystokraci zostaną już tylko w książkach. (Antoni Hrabia Potocki z Olszy)
Arystokracja i ziemiaństwo z pewnością miały olbrzymi wpływ na kształt Polski przedwojennej. Niektóre z rodów szlacheckich wywodzą swe genealogie nawet od czasów Piastów (a Popiele jeszcze wcześniej). Przez wieki byli założycielami szkół, ośrodków pomocy, fundatorami kościołów i klasztorów, mecenasami sztuki i literatury. I choć można być przeciwnikiem ustroju iście feudalnego, którego byli częścią, to trudno nie zauważyć, że Polska rozwijała się dzięki ich staraniom. To oni w czasie zaborów gościli na europejskich salonach, przypominając wszystkim, że "jeszcze Polska nie umarła", oni w czasie niemieckiej okupacji chronili w swych dworkach uciekinierów, AKowców, Żydów. Choć trudno oczywiście zapomnieć, że to oni byli przyczyną wcześniejszego upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów... Szlachta, arystokracja, ziemiaństwo... Jak każda z grup społecznych – niejednolita, niedająca się określić ani jako dobra, ani jako zła. Jak to bywa z ludźmi. Nie wolno generalizować. System komunistyczny wbijał jednak Polakom do głów dość długo, że szlachta była całym złem, jakie się naszemu państwu i narodowi przydarzyło i należy ją tępić, niczym wszy w więziennym kocu.
Odebrano im majątki, domy, w których mieszkali od pokoleń. Członków rodzin aresztowano, katowano, szantażowano, szczuto. Aż w końcu niektórym pozwolono wyemigrować. Dano im po 5 dolarów (jedynie dorosłym członkom rodzin) i umożliwiono, wraz z jedną walizką, wyjazd z kraju. Niektórzy uciekli nielegalnie. Wielu z nich trafiło do Kanady, a to dzięki rządowi Wielkiej Brytanii, która przecież wcześniej "sprzedała" Polskę Stalinowi... W obecnej chwili największym skupiskiem polskiej emigracji arystokratycznej na kontynencie północnoamerykańskim jest Rawdon, miejscowość o kilkadziesiąt kilometrów oddalona od Montrealu. Tam swój nowy raj stworzyli m.in. Siemieńscy, Potoccy, Tyszkiewiczowie, Czetwertyńscy i Mehofferowie. 
Książka-album autorstwa Beaty Golembiowskiej nie powstałaby prawdopodobnie, gdyby nie film, który jest do niej dołączony. To właśnie praca nad "Rajem utraconym, rajem odzyskanym", który był jej reżyserskim debiutem, stała się inspiracją do stworzenia tego niesamowitego, niemal 300-stronicowego, bogato ilustrowanego dzieła, które chwyta za serce i pozwala lepiej zrozumieć, co znaczy maksyma "noblesse oblige". Książka i film uzupełniają się w piękny sposób, otwierając przed nami inną wizję szlacheckiej Polski. Usłyszeć tych ludzi, zobaczyć wyraz ich twarzy, kiedy opowiadają o swych rodzinach, o Polsce, o wojnie, o komunizmie, a w końcu o trudach emigracji – było dla mnie czymś niesamowitym. Czytanie tych opowieści to jedno, a możliwość usłyszenia ich głosów, dostrzeżenia emocji, czytania uczuć... Bardzo się cieszę, że film został do książki dołączony.
Beata Gołembiowska oddała w nasze ręce księgę, która powinna się znaleźć na półce każdego Polaka. Wzruszające, czasem wstrząsające, niekiedy po prostu ciężkie losy arystokratycznych rodzin, które nie tylko wszystko straciły, ale zostały w pewien sposób pozbawione nadziei... Ciepłe wspomnienia dziecięcych lat, konnych przejażdżek, wielkich bali, bożonarodzeniowych polowań przeplatają się z biedą i głodem okresu wojennego, zawszonymi więzieniami epoki wczesnego stalinizmu i w końcu trudem poszukiwań pracy "na zmywaku" w dalekiej i mroźnej Kanadzie, w której dyplomy wyższych uczelni z Polski, Francji czy Niemiec nie były honorowane. I ta przebijająca gdzieniegdzie nadzieja, że wojna się jeszcze nie skończyła, że walka trwa, że komuniści szybko upadną. I niejednokrotnie śmierć, zanim Polska odzyskała pełną swobodę. Chwytające za serce słowa, iż lepiej się stało, że ojciec hrabia umarł w 1938 i nie musiał oglądać wojennej zawieruchy, niżby przeżył i po latach służby Ojczyźnie... gnił w komunistycznym więzieniu.
Książka składa się z wywiadów z arystokratami, które przez Autorkę zostały poprzedzone krótkimi, acz wyczerpującymi wstępami dotyczącymi rodów, z których pochodzą oraz majątków, które do nich należały. Co jakiś czas pojawia się również pytanie o to, co dalej, skoro komuna upadła, Polska jest wolna, a własność nadal nie została zwrócona prawowitym właścicielom. Trudno nie pytać o to, kiedy co jakiś czas pojawiają się w prasie informacje o kolejnych rozpoczętych procesach. Dla tych ludzi, którzy są bohaterami "W jednej walizce" to nie tylko prasowe doniesienia – to ich życie, ich wspomnienia, ich młodość, a niejednokrotnie także jedyny sposób na to, by zamknąć pewien rozdział i... w spokoju ducha odejść do lepszego świata. 
"W jednej walizce" to księga bogato ilustrowana, zarówno współczesnymi fotografiami autorstwa Beaty Gołembiowskiej, jak i licznymi archiwalnymi zdjęciami – ludzi i dworów, w których zamieszkiwali. Pozwala to nam lepiej zrozumieć miejsce, jakie zajmowali w przedwojennej Polsce. Również redakcja i korekta spisały się bardzo dobrze. Kilka literówek, na które się natknęłam, można przebaczyć, jako że w żaden sposób nie są w stanie płynąc negatywnie na odbiór tego wielkiego (dosłownie i w przenośni) dzieła. 
Gorąco polecam zarówno książkę, jak i dołączony do niej film.




Beata Gołembiowska na Dune Fairytales:


Książka przeczytana w ramach Projektu:
 
Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



niedziela, 4 maja 2014

Jeden z możliwych światów – Marcin Dolecki

Wydawnictwo: Attyka
Warszawa 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron: 164
Ilustracje: Anula Trojanowska
ISBN: 978-83-89487-21-6




W refleksji filozoficznej nad tym, co istnieje, czyli ontologicznej, są trzy zasadnicze punkty wyjścia. Można ją rozpocząć od rozważań dotyczących  absolutu, własnego ja albo świata (kosmosu). O każdym z nich Marcin Dolecki (doktor nauk humanistycznych, filolog i chemik) pisze w powieści "Jeden z możliwych światów", ubierając filozoficzne koncepcje w płaszczyk powieści sensacyjnej z elementami fantastyki. Jak mu ten intrygujący miszmasz wychodzi?
Despotyczny cesarz Tassatarius zakończył okres niepokojów spowodowanych chaosem. Czy jednak jego władza okazała się lepsza? Z pewnością nie dla wszystkich. Szczególnie ucierpieli ci, którzy kochają myślenie, możliwość badania i błądzenia, zadawania pytań, szukania odpowiedzi i głoszenia teorii, które niekoniecznie zgadzają się z tym, co uważa władca. Lord J. Acton stwierdził bardzo celnie, że "każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie". Tassatarius jest tylko jednym z wielu przykładów, których na kartach podręczników historii znajdziemy na pęczki. Czy cesarza bliżej nieokreślonego państwa, w bliżej nieokreślonym czasie różni coś od tych pozostałych? Wielu z nich wszakże, jak i on, było filozofami i szukało usprawiedliwienia swych czynów...
Filip i Julia spotykają się niby przypadkiem.On kocha książki, filozofię i astronomię. Zna języki obce. Jego rodzice zostali aresztowani i wkrótce przyjdzie mu zeznawać w procesie, co nie będzie łatwe, ponieważ oskarża się ich oo posiadanie "wywrotowej" literatury. Ona zafascynowana jest historią, starożytnymi językami i medycyną. Kim jest, gdzie się urodziła, czy rzeczywiście pod jego domem znalazła się przypadkowo? Do końca nie wiemy. Nie wie też Filip. Kiedy jednak tajemniczy mężczyzna zapuka do jego drzwi i doradzi ucieczkę przed policją, Filip nie zawaha się ani chwili. A że Julia będzie u niego w domu, podąży za nowo poznanym kolegą. Żadne z nich z pewnością nie będzie się spodziewać tego, co przyniesie im ta niezwykła podróż i jakie znakomitości myśli filozoficznej przyjdzie im spotkać na swej drodze.
Akcja powieści jest niczym rwący potok górski. Porywa nas całkowicie i nie pozwala się uwolnić. Jednocześnie Autor w niesamowity sposób wplata ważne filozoficzne rozważania dotyczące istnienia świat i człowieka. Nie jest to łatwe, kiedy wziąć pod uwagę prędkość zdarzeń. Trzeba przyznać, że Dolecki poradził sobie naprawdę wyśmienicie. Pod pozorem opisywania przygód Filipa i Julii (a później, na samym końcu, Oskara i Sylwii), roztacza przed czytelnikiem całe bogactwo różnych spojrzeń na rzeczywistość. Mamy okazję wysłuchać świętego Augustyna, Kartezjusza oraz Siankarę, wielkich myślicieli, którzy kreowali ludzki pogląd na istniejący i otaczający nas świat. Filip i Julia zadają im bardzo aktualne, można powiedzieć, że dwudziestopierwszowieczne, pytania. rozmawiają z nimi, polemizują, wskazują na słabe strony ich rozumowania. Autor poszedł bowiem o krok dalej – nie tylko przedstawił doktryny, które można znaleźć w podręcznikach, ale także spróbował spojrzeć na nie okiem współczesnego człowieka – z całym jego "bagażem" wiedzy, nauki i doświadczeń minionych pokoleń.
Opowieść napisana jest naprawdę fantastycznie. Zarówno językowo, filozoficznie, jak i fabularnie. Nie ma w niej żadnych zgrzytów, na dodatek trudno przyczepić się do jakichś literówek. Na końcu można przeczytać anglojęzyczne podsumowanie oraz zapoznać się z dość bogatą, jak na powieść, bibliografią, z której Autor czerpał informacje dotyczące przedstawionych filozofów i ich doktryn. Dodatkowym atutem wydania są ładne grafiki, które nie narzucają się czytelnikowi, a dodają całości nieco charakteru i przywołują na myśl stare, ilustrowane przez mnichów, księgi.
Mogę powiedzieć tylko jedno – gorąco polecam każdemu, kto choć trochę zastanawia się nad życiem i miejscem człowieka w tym wielkim dziele, jakim jest otaczający nas świat.

Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Attyka
http://www.wydawnictwoattyka.pl/