Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

piątek, 31 maja 2019

Warszawskie Targi Książki Anno Domini 2019

Kolejne Warszawskie Targi Książki za nami. Choć minęło już trochę czasu, zasiadam do tego krótkiego reportażu dopiero dziś (z powodów zdrowotnych). To moje pierwsze WTK od czterech lat. Wyczekane i wytęsknione – i muszę przyznać, spełniły wszystkie moje oczekiwania. Chociaż byłam jedynie w sobotę, a nie tak jak dotychczas – we wszystkie dni targowe.



Na początek słów kilka o ciekawych spotkaniach. Najpierw długo – a czegoś innego by się spodziewać – kolejka do Andrzeja Pilipiuka, który podpisywał kolejny tom ze zbiorem opowiadań zatytułowany „Zły las”. Oczywiście podpisywał też wszystkie inne książki, z którymi przyszli do niego fani. Kolejka, jak to zwykle bywa, zakręcała wielokrotnie, a ludzi chętnych, by otrzymać podpis i porozmawiać z panem Andrzejem nie brakowało. Atmosfera kolejkowa przemiła, a i sam autor, jak zwykle, zagadywał każdego kolejnego fana. Otrzymałam kolejne 5 autografów, a właściwie dedykacji dla mnie oraz 5 obrazków z konikami, które Andrzej Pilipiuk namiętnie wrysowuje w moje książki. Można powiedzieć, że mam już całą konnicę dla armii – teraz pozostaje jedynie szukać chętnych rycerzy. Z ciekawostek, które udało mi się uzyskać dwie najważniejsze: kolejny zbiór opowiadań powinien pojawić się już na jesieni tego roku (cytuję: „wziąłem kredyt i muszę teraz więcej pisać”). Druga, być może ciekawsza dla Was, a może i nie – Andrzej Pilipiuk planuje napisać kolejny cykl nawiązujący do „Oka Jelenia”. Tak, tak, dobrze się domyślacie – o tej drugiej grupie badawczej, która szukała tajemniczego Oka Jelenia. Osobiście nie mogę się już doczekać.
Kolejne przemiłe spotkanie, tym razem z Ałbeną Grabowską, autorką między innymi „Stulecia Winnych”. Serial na podstawie trylogii emitowany przez TVP1 stał się w ostatnim czasie bardzo popularny wśród widzów, a jego ostatni odcinek widzieliśmy w Dzień matki. Teraz wiemy, że trwają już prace nad kolejnym sezonem, który będziemy mogli oglądać na wiosnę przyszłego roku. Nie mogę się już doczekać, ponieważ „Stulecie Winnych” to jedna z moich ulubionych sag rodzinnych. Pani Ałbena zaprasza również na spotkanie autorskie w Brwinowie, już 2 czerwca. Może ktoś z Was pojawi się na nim. Ja niestety tym razem nie dam rady. Była to bardzo miła, spokojna i radosna rozmowa ze wspaniałą autorką, która pisze nie tylko dla dorosłych, ale również dla dzieci i młodzież. Tym razem podpisywała swoją najnowszą książkę właśnie dla tych ostatnich. Ja natomiast powolutku przymierzam się do zakupu książki kucharskiej rodu Winnych. Nie ma się co dziwić– w końcu kocham gotować, a Bronia Winna z pewnością jest sporym autorytetem jeśli chodzi o sprawy kuchenne. Spotkani dla mnie to również dwa kolejne autografy oraz zdjęcie z autorką.



Pan Jacek Ostrowski podpisywał swoją najnowszą powieść „Czarny wdowiec”. To jeden z dwóch tytułów tego autora, których na razie nie czytałam. Sami zresztą możecie spojrzeć – na blogu znajduje się mnóstwo recenzji jego książek. Śledzę jego karierę od kilku dobrych lat i mogę gorąco polecić – teraz również jako człowieka, z którym miałam okazję chwilkę porozmawiać. Poza wspólnym zdjęciem wymieniliśmy kilka uwag, między innymi dotyczących zagrożeń wychowaniu współczesnych dzieci. Pan Jacek namawiał mnie również do tego, bym jak najszybciej wróciła do pisania. Kto wie, może już całkiem niedługo. Na razie przygotowuję dla Was trochę inną niespodziankę, ale o tym na razie cicho sza. Pan Jacek Ostrowski również zaprasza na kolejne spotkanie autorskie również w Warszawie, już 5 czerwca.

 
Poza spotkaniami autorskimi odbyłam również kilka przemiłych rozmów z osobami pracującymi w różnym wydawnictwach. Bardzo serdecznie dziękuję za poświęcony mi czas pani Lucynie Rurarz z Wydawnictwa Jedność. Spotkania z Panią to zawsze czysta przyjemność. Z Targów przywiozłam jedną z najnowszych pozycji Wydawnictwa – „Maszyny Leonarda”, której recenzja już wkrótce pojawi się na Dune Fairytales. Poza mnóstwem fantastycznych, ciekawych, kolorowych książek na stoisku znajdowały się również właśnie maszyny Leonarda – drewniane modele zostały stworzone na podstawie projektu geniusza da Vinci i można było obejrzeć nie tylko sposób ich działania, ale również to jak je składać. Można je zakupić na stronie Wydawnictwa. Wspaniała zabawka nie tylko dla dzieci. Bardzo ładnie wykonane, wyglądające na trwałe. Myślę, że byłyby ozdobą w każdym domu, a i wielką atrakcją zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Trochę więcej na ten temat znajdziecie w mojej recenzji, która prawdopodobnie ukaże się w okolicach 10 czerwca.


Niespodzianka dla Was, a dla mnie wielka radość – nawiązałam kontakt z kilkoma kolejnymi wydawnictwami. Jeśli wszystko dobrze pójdzie to w najbliższych miesiącach na Dune Fairytales pojawią się recenzje książek właśnie z nich. Na razie nie będę zdradzać o jakie wydawnictwa chodzi. Jest ich jednak przynajmniej trzy, w tym jedno z książkami dziecięcymi.

Oczywiście nie potrafiłam odmówić sobie wymiany książkowej. Totalnie byłam zaskoczona długością kolejki (wytrzymałam godzinę stojąc i czekając pod drzwiami). Ale było warto – wróciłam do domu z pięcioma fantastycznymi książkami, a i mojemu mężowi później udało się wymienić kolejnych pięć. Jedną z nich właśnie kończę czytać (trochę czasu spowodowane koniecznością leżenia w łóżku po operacji). W kolejce poznałam kilka bardzo miłych książkoholików, Wymiana po czterech latach troszkę się zmieniła i muszę przyznać, że na dobre. Stan książek wyjątkowo pozytywnie mnie zaskoczył, a i wybór był naprawdę duży. Poza książkami z wymiany oraz łącznie ośmioma książkami, w których uzyskałam dedykacje z autografami autorów (i oczywiście „Maszynami Leonarda”), przyniosłam do domu mnóstwo fantów – przynajmniej kilkanaście prześlicznych zakładek z różnych wydawnictw, plakaty (tym razem głównie z myślą o dzieciach), zawieszki na drzwi, całą siatkę wspaniałych katalogów z ofertami, w tym z również zapowiedziami wydawniczymi na najbliższe miesiące.

Z roku na rok oferta Targów jest coraz ciekawsza. Nie ogranicza się tylko i wyłącznie do książek, ale również do świata okołoksiążkowego. Dlatego były również stoiska z przeróżnymi zakładkami oraz takie mniej typowe: wydawnictwa gier, puzzli, układanek, gry naukowe dla dzieci (Czuczu, Kapitan Nauka). Na stoisku wydawnictwo Nowa Baśń można było kupić fanowskie koszulki „Wojowników”. Jak już wcześniej wspomniałam, na stoisku Wydawnictwa Jedność można było zakupić maszyny stworzone na podstawie projektów Leonarda da Vinci, z kolei na stoisku Vocatio można było zobaczyć fantastyczne wydanie „Biblii pierwszego Kościoła”. Na poziomie zero jak zwykle strefa komiksów, choć nie tylko: mnóstwo stoisk z różnymi gadżetami, poduszkami, bluzami, zabawkami. Ogólnie takie troszkę festyn, troszkę konwent, troszkę targi – na pewno mnóstwo frajdy dla młodszych uczestników i oczywiście dla fanów komiksów.


W strefie autografów komiksowych panował, o dziwo, w tym roku porządek. Nie było przepychanek kolejkowych, pełna kulturka. Praktycznie wszyscy goście dopisali (i dorysowali) oprócz Bogusława Polcha, który nie dotarł z powodów zdrowotnych. Ciekawym akcentem było rozdawanie sygnowanych nalepek z rysunkami własnego autorstwa przez Tadeusza Baranowskiego.


Ogólnie uważam że targi były bardzo udane. Wróciłam z nich niesamowicie zadowolona. Przemiła atmosfera, fantastyczni ludzie, książkoholicy jak się patrzy. Naprawdę wielu wspaniałych autorów, do których kolejki ciągnęły się niczym długie węże. A z kolei, co bardzo, bardzo, bardzo na plus – nie było długiej kolejki na wejściu dla tych, którzy mieli już wejściówki wykupione przez Internet. Na szczęście nie musiałam czekać w tej długiej kolejce do wykupienia wejściówek, ona była trochę przerażająca. Dobrze, że pogoda dopisała tym razem i nikt nie musiał stać w ulewnym deszczu jak to nieraz bywało.







 

wtorek, 28 maja 2019

Siedmiopiętrowa góra – Thomas Merton

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2019
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 472 
Tytuł oryginału: The Seven Storey Mountain
Przekład (z j. angielskiego): Maria Morstin-Górska, Marek Maciołek
ISBN: 978-83-8116-614-0





 
Zachęcona mnóstwem pozytywnych opinii sięgnęłam po, kultową już właściwie, książkę zmarłego tragicznie trapisty, Thomasa Mertona. Minęło już przeszło siedem dekad od jej pierwszej publikacji, a wciąż wydaje się ona niezwykle na czasie. Co takiego jest w niej, co sprawia, że czyta się ją jednym tchem, a jednocześnie długimi godzinami nad nią rozmyśla?
Już od pierwszych stron jasne jest, że to klasyka. Język, sposób opowiadania, szczegółowe opisy – wszystko to trochę nie przystaje do naszej zabieganej codzienności. Dzisiaj nikt już tak nie pisze, a ci, którzy uważają się za specjalistów od pisania i prowadzą różne szkolenia w tej dziedzinie często wręcz kpią sobie z takiego stylu. Tymczasem powinni się uczyć od klasyków, bo im samym wiele brakuje. Od razu zatem widać, że od strony nazwijmy to technicznej tekst jest na najwyższym poziomie. Temat? Poszukiwanie Boga. Duchowość w najlepszym wydaniu. Droga znacznie bardziej skomplikowana niż pokonanie siedmiopiętrowej góry czyśćca. 
Thomas Merton urodził się w 1915 roku we Francji. Pierwsze lata swego życia spędził w różnych francuskich miejscowościach, a następnie wiele podróżował. Z ojcem, czasem z ojcem i bratem. Trochę mieszkał u dziadków, trochę u wujostwa. W Anglii, w Stanach Zjednoczonych, we Francji. Sporo widział, sporo słyszał. I choć, jako syn artysty, setki albo i tysiące razy odwiedzał rozliczne kościoły i klasztory, wychował się jako ateista. College, studia, które podejmował, wszystko to prowadziło go niespodziewanego przebudzenia i spotkania z żywym Bogiem. Do tego stopnia, że z kompletnie niewierzącego człowieka prowadzącego raczej hulaszczy tryb życia, nie tylko przyjął chrzest katolicki (w protestanckiej Ameryce), ale ostatecznie został księdzem, a w końcu trapistą.
"Siedmiopiętrowa góra" jest porywającą autobiografią, którą czyta się wyjątkowo dobrze jak na książkę, w której – na niemalże pięćset stron – znajduje się może pięć dialogów. Fascynujące jest zarówno życie przed, jak i po nawróceniu.  I ten most, który te dwa życia ze sobą łączy. A i nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Merton spisał "Siedmiopiętrową górę" mając lat 33. Ważny wiek dla człowieka, który odnalazł życie w Bogu. 
Nie zamierzam jednak pisać laurki. "Siedmiopiętrową górę" czyta się z fascynacją i zapałem. Nieraz nawet z wypiekami na twarzy. Ale bywają i trudne momenty. Bo to nie jest kryminał z wartką, porywającą akcją, w której są napady, morderstwa i przekręty. Dobro przychodzi po cichu, można powiedzieć, że w cichym powiewie wiatru. Bez specjalnych fajerwerków. I taka jest również książka Mertona. Z jednej strony porywająca, z drugiej zaś spokojna i w niektórych fragmentach lekko usypiająca. Ale to dobrze. Dzięki temu nie da się jej połknąć od razu (z zaraz potem zapomnieć), można ją smakować, zatrzymywać się na ważnych fragmentach. Mój egzemplarz jest cały pozaklejany kolorowymi karteczkami, które oznaczają najważniejsze cytaty. Pozwolę sobie przytoczyć dwa z nich. Te, które poruszyły mnie jakoś mocniej.
"Cóż może dać religia bez osobistego duchowego kierownictwa, bez sakramentów ani żadnych środków pozyskania łaski, poza dorywczymi chwilami modlitwy i od czasu do czasu usłyszanym kazaniem?"
"Nawet tam, gdzie to jest sprawa zwyczajna i naturalna, to wszczepienie słowa Bożego w duszę jest jednym z największych i najwspanialszych dzieł na tym świecie. Trzeba przejść to nawrócenie, żeby sobie naprawdę to uświadomić."
Długa droga Mertona prowadziła go od dzieciństwa właściwie bez rodziców (matka zmarła wcześnie), przez luzackie życie studenckie naznaczone alkoholem, pochłanianiem książek, próbami pisania powieści. Poprzez krótkie zachłyśnięcie się komunizmem do chrztu, który de facto w pierwszym roku niewiele w życiu Mertona zmienił. Bo nie wystarczy chcieć – trzeba jeszcze coś zacząć ze sobą robić. Nie wystarczy intelektualne objęcie chrześcijaństwa – trzeba naprawdę mocno uwierzyć. I historia Mertona to właśnie ukazuje. Bóg odnajduje swego ukochanego człowieka, tego, którego stworzył na swój obraz i podobieństwo, w każdym miejscu. Trzeba mu jedynie (albo aż) otworzyć bramy serca. I podjąć decyzję o zamknięciu drzwi temu, co w życiu złe. To piękne świadectwo, jednocześnie ogarniające wielu ważnych chrześcijańskich autorów, w których prozie i poezji Merton się swego czasu zaczytywał. Książka, którą powinien przeczytać każdy – zarówno poszukujący Boga, jak i ten, który uważa, że już go odnalazł.
Z życia przed wstąpieniem do zakonu zachował naprawdę niewiele. Głównie talent do pisania. I dlatego napisał wiele książek i artykułów, prowadził żywą korespondencję, zostawiając po sobie naprawdę bogatą spuściznę, choć umarł w stosunkowo młodym wieku (53 lata).
Jeśli chodzi o samo wydanie to nie mam absolutnie żadnych krytycznych uwag. Błędów nie znalazłam, strony się nie wyklejają, oprawa solidna i do tego (dla tych, co lubią) ładna obwoluta. Zważywszy na wartość merytoryczną i duchową tej książki to i cena nie jest specjalnie wygórowana, szczególnie za wydanie w twardej oprawie.
 
 
 
 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka: