Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

wtorek, 28 maja 2019

Siedmiopiętrowa góra – Thomas Merton

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2019
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 472 
Tytuł oryginału: The Seven Storey Mountain
Przekład (z j. angielskiego): Maria Morstin-Górska, Marek Maciołek
ISBN: 978-83-8116-614-0





 
Zachęcona mnóstwem pozytywnych opinii sięgnęłam po, kultową już właściwie, książkę zmarłego tragicznie trapisty, Thomasa Mertona. Minęło już przeszło siedem dekad od jej pierwszej publikacji, a wciąż wydaje się ona niezwykle na czasie. Co takiego jest w niej, co sprawia, że czyta się ją jednym tchem, a jednocześnie długimi godzinami nad nią rozmyśla?
Już od pierwszych stron jasne jest, że to klasyka. Język, sposób opowiadania, szczegółowe opisy – wszystko to trochę nie przystaje do naszej zabieganej codzienności. Dzisiaj nikt już tak nie pisze, a ci, którzy uważają się za specjalistów od pisania i prowadzą różne szkolenia w tej dziedzinie często wręcz kpią sobie z takiego stylu. Tymczasem powinni się uczyć od klasyków, bo im samym wiele brakuje. Od razu zatem widać, że od strony nazwijmy to technicznej tekst jest na najwyższym poziomie. Temat? Poszukiwanie Boga. Duchowość w najlepszym wydaniu. Droga znacznie bardziej skomplikowana niż pokonanie siedmiopiętrowej góry czyśćca. 
Thomas Merton urodził się w 1915 roku we Francji. Pierwsze lata swego życia spędził w różnych francuskich miejscowościach, a następnie wiele podróżował. Z ojcem, czasem z ojcem i bratem. Trochę mieszkał u dziadków, trochę u wujostwa. W Anglii, w Stanach Zjednoczonych, we Francji. Sporo widział, sporo słyszał. I choć, jako syn artysty, setki albo i tysiące razy odwiedzał rozliczne kościoły i klasztory, wychował się jako ateista. College, studia, które podejmował, wszystko to prowadziło go niespodziewanego przebudzenia i spotkania z żywym Bogiem. Do tego stopnia, że z kompletnie niewierzącego człowieka prowadzącego raczej hulaszczy tryb życia, nie tylko przyjął chrzest katolicki (w protestanckiej Ameryce), ale ostatecznie został księdzem, a w końcu trapistą.
"Siedmiopiętrowa góra" jest porywającą autobiografią, którą czyta się wyjątkowo dobrze jak na książkę, w której – na niemalże pięćset stron – znajduje się może pięć dialogów. Fascynujące jest zarówno życie przed, jak i po nawróceniu.  I ten most, który te dwa życia ze sobą łączy. A i nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Merton spisał "Siedmiopiętrową górę" mając lat 33. Ważny wiek dla człowieka, który odnalazł życie w Bogu. 
Nie zamierzam jednak pisać laurki. "Siedmiopiętrową górę" czyta się z fascynacją i zapałem. Nieraz nawet z wypiekami na twarzy. Ale bywają i trudne momenty. Bo to nie jest kryminał z wartką, porywającą akcją, w której są napady, morderstwa i przekręty. Dobro przychodzi po cichu, można powiedzieć, że w cichym powiewie wiatru. Bez specjalnych fajerwerków. I taka jest również książka Mertona. Z jednej strony porywająca, z drugiej zaś spokojna i w niektórych fragmentach lekko usypiająca. Ale to dobrze. Dzięki temu nie da się jej połknąć od razu (z zaraz potem zapomnieć), można ją smakować, zatrzymywać się na ważnych fragmentach. Mój egzemplarz jest cały pozaklejany kolorowymi karteczkami, które oznaczają najważniejsze cytaty. Pozwolę sobie przytoczyć dwa z nich. Te, które poruszyły mnie jakoś mocniej.
"Cóż może dać religia bez osobistego duchowego kierownictwa, bez sakramentów ani żadnych środków pozyskania łaski, poza dorywczymi chwilami modlitwy i od czasu do czasu usłyszanym kazaniem?"
"Nawet tam, gdzie to jest sprawa zwyczajna i naturalna, to wszczepienie słowa Bożego w duszę jest jednym z największych i najwspanialszych dzieł na tym świecie. Trzeba przejść to nawrócenie, żeby sobie naprawdę to uświadomić."
Długa droga Mertona prowadziła go od dzieciństwa właściwie bez rodziców (matka zmarła wcześnie), przez luzackie życie studenckie naznaczone alkoholem, pochłanianiem książek, próbami pisania powieści. Poprzez krótkie zachłyśnięcie się komunizmem do chrztu, który de facto w pierwszym roku niewiele w życiu Mertona zmienił. Bo nie wystarczy chcieć – trzeba jeszcze coś zacząć ze sobą robić. Nie wystarczy intelektualne objęcie chrześcijaństwa – trzeba naprawdę mocno uwierzyć. I historia Mertona to właśnie ukazuje. Bóg odnajduje swego ukochanego człowieka, tego, którego stworzył na swój obraz i podobieństwo, w każdym miejscu. Trzeba mu jedynie (albo aż) otworzyć bramy serca. I podjąć decyzję o zamknięciu drzwi temu, co w życiu złe. To piękne świadectwo, jednocześnie ogarniające wielu ważnych chrześcijańskich autorów, w których prozie i poezji Merton się swego czasu zaczytywał. Książka, którą powinien przeczytać każdy – zarówno poszukujący Boga, jak i ten, który uważa, że już go odnalazł.
Z życia przed wstąpieniem do zakonu zachował naprawdę niewiele. Głównie talent do pisania. I dlatego napisał wiele książek i artykułów, prowadził żywą korespondencję, zostawiając po sobie naprawdę bogatą spuściznę, choć umarł w stosunkowo młodym wieku (53 lata).
Jeśli chodzi o samo wydanie to nie mam absolutnie żadnych krytycznych uwag. Błędów nie znalazłam, strony się nie wyklejają, oprawa solidna i do tego (dla tych, co lubią) ładna obwoluta. Zważywszy na wartość merytoryczną i duchową tej książki to i cena nie jest specjalnie wygórowana, szczególnie za wydanie w twardej oprawie.
 
 
 
 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz