Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

wtorek, 22 lutego 2022

Piekło to brak innych, za którymi tęsknisz

 


 

 

Przychodzę dzisiaj do Was z przedpremierową recenzją "Stacji Jedenastej" Emily St. John Mandel. Być może słyszeliście już o niej, może nawet mieliście okazję oglądać serial HBO, będący adaptacją tejże powieści. Powieści, za która autorka otrzymała m.in. Toronto Book Award i Nagrodę im. Arthura C. Clarke’a. Niezależnie od tego jednak, zapraszam do przeczytania recenzji.

Lubię oglądać seriale postapokaliptyczne (pod warunkiem, że nie ma w nich zombie i nie przypominają wizualnie Mad Maxa). Natomiast konia temu, kto poda mi tytuł jakiejś książki postapo, którą miałam okazję czytać. Nie mogę sobie żadnej przypomnieć, choć z drugiej strony ciężko mi uwierzyć, że wcześniej nic takiego nie czytałam. Tak czy owak, zabrałam się do lektury i był to doskonale spędzony czas.

Wszystko miało wyglądać jak zwykle. Kolejne przedstawienie, w którym sławny aktor filmowy i teatralny, Arthur Leander miał zagrać króla Leara. Po spektaklu spotkanie z nową kochanką, która miała ukoić smutek wynikający po części z jego trzeciego rozwodu, po części z tęsknoty za synem. Gdy wychodził na scenę, nic nie zwiastowało wielkich zmian. Dla niego już nieistotnych, ponieważ zanim grypa gruzińska zatrzęsła światem w posadach i wybiła niemal 99% ludzkości, on miał zawał i umarł. Miał pięćdziesiąt jeden lat i całą ciekawą historię za sobą. Będzie nam dane ją poznać.

Kiedy Kirsten, ośmiolatka grająca dziecięcą wersję córki króla Leara, wyszła na scenę, miała przed sobą wielkie perspektywy. Miła, spokojna, nieco zmanierowana dziewczynka, która miała zaszczyt występować w spektaklu u boku wielkiego Arthura Leandera. Widoku umierającego na scenie mężczyzny nie będzie jedna potrafiła wyrzucić z pamięci nawet po dwóch dekadach. Mimo tego, co się w tych latach wydarzyło. Dwadzieścia lat wędrówki przez świat, w dużej części na ciągniętych przez konie starych samochodach. Mimo dramatycznych i traumatycznych przeżyć, miłość do sztuki pozostała w niej na zawsze. Przyłączyła się więc do Wędrownej Symfonii, która między innymi wystawiała... sztuki Shakespeara. 

Gdy Jeevan Chaudhary kupił bilety na spektakl, nie spodziewał się, że przyjdzie mu ratować życie aktora, którego lubił i szanował. Choć swego czau, zanim jeszcze zaczął uczyć się na sanitariusza, był paparazzo i miał swój udział w tropieniu Arthura i jego pierwszej żony. Resuscytacja nie pomogła, aktor umarł, dziewczyna zostawiła Jeevana samego w teatrze, a jego przyjaciel zadzwonił z przerażającą wiadomością: pakuj manatki i uciekaj, bo grypa gruzińska dotarła do USA i zabija w ciągu doby od zarażenia. Być może Jeevan by uciekł, gdyby nie brat na wózku inwalidzkim. Zanim więc opuści miasto, spędzi w nim jeszcze wiele czasu i będzie oglądał upadek świata, jaki znał.

Czyż to nie prozaiczne? A jakie prawdziwe, gdy czytamy to teraz, w czasie gdy do straszliwej pandemii już doszło. A czy i my nie byliśmy tacy niedowierzający, nieprzejmujący się, dopóki covid-19 nie dotarł do naszych granic? Czy i my nie zajmowaliśmy się zwyczajnymi sprawami, zupełnie się nie przejmując wirusem, póki nie było już za późno? Na kilka lat przed pandemią koronawirusa (powieść jest z 2014 roku), Autorka idealnie pokazała pewne mechanizmy występujące na początku takich zdarzeń. Jednocześnie jak cudownie jest docenić, że mimo wszystko nie spotkało nas to, co bohaterów. Że nasz świat, choć poraniony, choć odmieniony, wciąż tak bardzo przypoina to, co znaliśmy przed 2020 rokiem. Wiele razy w czasie lektury miałam w oczach łzy, kiedy uświadamiałam sobie, jak wiele jeszcze mogliśmy stracić.

Mandel pokazuje nam historię wielowątkową i wielotorowo ją opowiada. Poznajemy życie różnych postaci przed pandemią, innych po jej wybuchu. Niewielu co prawda jest takich bohaterów, którym poświęciła wiele miejsca w obu tych światach. A może to i dobrze? Oceńcie sami. Może drażnić to, że tak wiele możemy przeczytać o Arthurze i jego żonach, gdy troje z czwórki dorosłych umiera już na początku pandemii. Zastanawiać może, jak wyglądało dzieciństwo Kirsten, ale ona sama tak mało pamięta. Wszystko to jednak zdaje się mieć głębszy sens, który widać dopiero po zakończonej lekturze.

Razem z Wędrowną Symfonią przemierzamy znane im szlaki, na których nie zawsze jest bezpiecznie. Mamy rok dwudziesty po wybuchu pandemii. Ci, którzy przeżyli, starają się w miarę normalnie żyć. Nie mają elektryczności ani bieżącej wody. Dzieci nigdy nie widziały samochodu jadącego dzięki pracy silnika i ciężko im uwierzyć, że kiedyś po niebie latały samoloty, o podróżach na Księżyc nie wspominając. Życie jest ciężkie i naznaczone bólem i tęsknotą. Za tymi, którzy umarli i za tym wszystkim, co ludzkość (bezpowwrotnie?) utraciła. Czy zatem dzieciom jest  łatwiej, bo nie znają innego świata?

Kirsten podróżuje od lat z Wędrowną Symfonią. "Bo nie wystarczy przetrwać" jak głosi ich motto. Życie to coś więcej. To sztuka, to piękno. To muzyka i teatr. A dla niej samej to również wyjątkowy komiks, który jest jej największym skarbem i, zdaje się, jedną z dwóch tylko pamiątek po poprzednim życiu. Wierzcie mi, bardzo chciałabym móc kiedyś zobaczyć plansze z tego komiksu. Są tak plastycznie opisane, jawią się jako tak wyjątkowe i piękne. Zobaczyć Podmorza stworzone przez Mirandę to by było coś. 

Ataki, porwania, zabójstwa. Niestety, ludzkość niewiele, zdaje się, nauczyła się z upadku. Wciąż są tacy, którzy chcą łatwo zdobyć łupy, wykorzystać innych, mieć poczucie siły i władzy. Jak Prorok, który zawładnął Świętą Deborą nad Wodą. Spokojna osada zmieniła się w ciągu dwóch lat nie do poznania. I zapewne nie jest miejscem wyjątkowym. Sekt apokaliptycznych jest więcej. Jednak kontakt ludzi ze sobą jest znikomy. Symfonia odwiedza jedynie znane osady, jeździ znanymi szlakami,, stara się nie zapuszczać na nowe tereny. Nie działają telefony, komunikacja ogranicza się do pieszych wędrówek bądź jazdy konnej. Niejakim ciekawym zjawiskiem jawi się nawet wydawana w miejscowości New Petoskey gazeta, pierwsza chyba od dwóch dekad. 

Świat postapokaliptyczny jest przerażający, a jednak budzi pewną nadzieję. Ludzie mimo wszystko starają się nie zaprzepaścić swej szansy. Zakładają rodziny, budują niewielkie skupiska, wykorzystują resztki minionej cywilizacji dla własnych potrzeb. Często też wspominają to, co było kiedyś. Nieraz z niedowierzaniem, nieraz z rozrzewnieniem, nieraz z bezbrzeżnym smutkiem, żalem. 

Akcja powieści jest wartka, choć nie brakuje w niej również mnóstwa rozważań filozoficznych, nawiązań do kultury (Shakespeare, Star Trek, Bach). Przyjemnie się tę powieść czyta, szczególnie gdy zaczynamy dostrzegać jak różne, z pozoru niepowiązane, wątki zaczynają się przeplatać, jak jedno wydarzenie wynika z innego, jak bohaterowie łączą się ze sobą w mniej czy bardziej dziwnych okolicznościach. Naprawdę ładnie to Mandel napisała.

Nie jest to pierwsze w Polsce wydanie tej książki, jednak poprzednie nie zostało dobrze przyjęte z powodu bardzo kiepskiej jakości (głównie: beznadziejna redakcja i mnóstwo błędów). Tym razem ciężko mieć w tej kwestii zastrzeżenia. Piotr W. Cholewa (tłumaczenie) oraz Rafał i Katarzyna Sarna (redakcja) zrobili naprawdę kawał dobrej roboty.

Można w Internecie spotkać się z zarzutem, że niewiele w tej książce postapo. Ja się z tym nie zgodzę. Myślę, że ponad połowa akcji ma miejsce w świecie po ataku wirusa. Gdyby natomiast nie było tych fragmentów o czasach "przed" powieść straciłaby bardzo wiele głębi. Moim zdaniem Autorka zachowała balans, tworząc nietuzinkową, ładnie napisaną, mądrą i zmuszającą do przemyśleń historię, która zdaje się być aż nadto aktualna w naszej codzienności od dwóch lat. 

Chyba czas najwyższy, bym zapoznała się lepiej z tym gatunkiem literackim. Szykujcie się na następne recenzje postapokaliptycznych książek, bo jestem ich bardzo ciekawa. Najpierw jednak obejrzę serial HBO.

 

 

 

Stacja Jedenasta – Emily St. John Mandel

Wydawnictwo: Poradnia K

Warszawa 2022

Liczba stron: 400

Tytuł oryginału: Station Eleven

Przekład (z j. angielskiego): Piotr W. Cholewa

ISBN: 978-83-66555-83-9

 

 

 

 

Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Poradnia K

 

 

wtorek, 15 lutego 2022

Czymże bowiem jest przyjaźń?

 

 
 

Jest to bez wątpienia jedna z najtrudniejszych recenzji w mojej dziesięcioletniej karierze blogera. Zbierałam się do jej napisania prawie rok. Miałam notatki. Pamiętam wrażenia z czytania. Miałam sporo czasu na ich przetrawienie. Obejrzałam serial na podstawie powieści. Wciąż jednak nie mogłam usiąść i spokojnie napisać recenzji. Dlaczego?

Otóż, spodziewałam się włoskiego słońca, pięknej kobiecej przyjaźni i... nieważne. Nie otrzymałam nic z tego, na co liczyłam. Czy to źle? Czy Ferrante nie umie pisać? Nie umie trafiać do serc? Absolutnie nie w tym rzecz! Od razu mogę napisać, że "Genialna przyjaciółka" to językowy majstersztyk, dzieło najwyższych lotów. Niech Was to jednak nie zmyli, ponieważ sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana.

Zacznijmy jednak od początku, czyli od kilku ogólnych wiadomości na temat autorki i serii, bo – jak być może wiecie, a może nie – te cztery setki stron to jedynie pierwsza część czterotomowej sagi neapolitańsiej. Przyznaję, ja nie zdawałam sobie z tego sprawy i przeżyłam wielki szok, kiedy skończyłam książkę w połowie sceny, a większość kwestii nie doczekała się rozwiązania. Mój błąd, teraz już wiem. 

Autorka, autor... Nikt nie wie, kim jest Elena Ferrante. Teoria spiskowa? Cóż, bez przesady. Jest jednak intrygujące to, że wciąż nic o autorze nie wiemy. Nie znamy jego płci. Ba, nie mamy nawet pewności, czy autorów nie jest kilku. Czy to chwyt marketingowy zgodny z zasadą, że nie ważne, co mówią, ważne, by mówili? Całkiem możliwe. Fakt faktem, kwestia autora jest owiana mgłą tajemnicy.

Rzecz dzieje się w Neapolu, który wcale nie jest takim pięknym, słonecznym miastem, jak może sobie wyobrażać ktoś to go nigdy nie odwiedził. Jest szary smutny, zapyziały, zamieszkany przez szarych, burych, smutnych ludzi, tkwiących w pewnym powojennym marazmie, w rezygnacji. Miejscem akcji jest w większości zamknięta enklawa, niedaleko morza, a jednak na tyle od niego odległa, by wielu jej mieszkańców nigdy tego morza na oczy nie zobaczyła. Całkiem sporo z rodzin, które poznajemy na stronach tej powieści można spokojnie nazwać patologicznymi. I to nawet w skrajnej wersji patologii. Zdrady, morderstwa, oszustwa, brutalne rozwiązywanie sporów, mafia, ogromna bieda, brak szacunku wobec kobiet, przemoc wobec dzieci, molestowanie seksualne... Smutna to opowieść.

W takim świecie przyszło dorastać Elenie i Lili. Czy w takim środowisku można zbudować zdrową relację? Przyjaźń, która przetrwa do starości? Ferrante zdaje się odpowiadać, że i tak i nie. Nie zdradzam żadnej tajemnicy pisząc, że Elena i Lila utrzymały kontakt do mocno dojrzałych lat. Czytamy o tym na pierwszych stronach, gdyż powieść zaczyna się w czasach współczesnych, a potem Elena postanawia opowiedzieć nam historię swej przyjaźni z Lilą. Czy jednak to naprawdę jest przyjaźń? Jeśli tak, to – moim zdaniem, ale po spotkaniu Dyskusyjnego Klubu Książki wiem, że nie tylko moim – jest to przyjaźń bardzo toksyczna. Jako przykład niech Wam posłuży ten cytat:

"W listach pisałam o tym, jak cudownie jest na Ischii. Ale zdawało mi się, że moja rzeka słów i jej milczenie świadczą tylko o jednym: że moje wakacje na wyspie są nudne i pozbawione atrakcji do tego stopnia, że muszę wypełnić sobie czas listami do niej, podczas gdy jej życie jest może nędzne, ale za to interesujące i absorbujące."

Lila jest wyjątkowo inteligentną osóbką. Uczy się w niesamowicie szybkim tempie. Mobilizuje Elenę. Wciąż ze sobą rywalizują. Jednak nie myślcie, że sprawa jest prosta. W tamtym czasie, w tamtym środowisku, nauka nie była oczywistością. Nauczycielka musiała walczyć o to, by dziewczynki mogły kontynuować naukę. Rodzice stali w opozycji. Dzieci miały szybko iść do pracy i pomagać swojej rodzinie, a nie siedzieć nad książkami. Czy więc Lenu (Elena) i Lila dostaną szansę na to, by – wraz z pozyskaną w szkole wiedzą – rozwijać się, wyrwać się ze świata, którego nienawidzą, który oferuje im jedynie ból i poniżenie? Tego, oczywiście, nie napiszę. Mogę jedynie wspomnieć, że dziewczyny pójdą różnymi drogami, choć przyświeca im ten sam cel – wyrwać się z patologicznego środowiska i samodzielnie decydować o swoim życiu.

"Genialna przyjaciółka" to wyjątkowo ukazane studium przyjaźni z jej wzlotami i upadkami i opowieść o ludzkich tragediach. Relacje łączące poszczególnych bohaterów,  Ferrante ukazała w sposób, który sprawia czytelnikowi ból, by nie rzec, że wywołuje w nim bezbrzeżny smutek. Relacja Lenu z matką, Lili z bratem i ojcem, czy też Lili i Michele Solarą są psychologicznie naprawdę głębokie. Muszę przyznać, że to bardzo mocna strona tej powieści, choć i tak chyba nie najmocniejsza.

Bo oprócz relacji międzyludzkich mamy w "Genialnej przyjaciółce" zbrodnię, która na razie pozostaje niewyjaśniona (liczę na jej rozwiązanie w czwartym tomie). Mamy politykę, która dla mnie – jako osoby niekoniecznie znającej włoskie powojenne uwarunkowania polityczne – jest zupełnie obca, a co za tym idzie, pociąga, zmusza do doczytania czegoś więcej, by móc zrozumieć antypatie poszczególnych bohaterów. 

To pięknie napisana opowieść o trudach życia. Ferrante zrobiła kawał dobre roboty ukazując różnice pomiędzy bohaterami, którym udało się, choćby w najmniejszym stopniu wyrwać z tego smutnego świata. Ich język jest już inny. Wyrażając się, czy też potrafią się wyrażać, literackim włoskim, nie używają na co dzień neapolitańsej gwary. Genialnie oddaje to klimat tego środowiska, jeszcze dodatkowo uwydatnia biedę, będącą pokłosiem różnic w edukacji i pochodzenia. Świetnie poradziła sobie także tłumaczka,, bo i w polskim przekładzie te różnice używanego języka są mocno widoczne. Zresztą i Lila i Elena doskonale zdają sobie sprawę z tego, że pochodzą z plebsu, mówią jak plebs, zachowują się jak plebs i marzą, jak plebs. I chcą się zmienić. Chcą osiągnąć coś więcej. Jaki będzie finał sama jeszcze nie wiem, ale już czytając pierwszy tom można dostrzec, że będzie to droga wyboista, pełna bólu, swoisty wyścig szczurów, w którym tylko niektórzy docierają do mety. I docierają do niej poharatani stoczonymi bojami. 

Jeśli chcecie przeczytać naprawdę mocną książkę, jednocześnie delektując się językiem i przerażając biedą (finansową, umysłową, społeczną) Neapolitańczyków w drugiej połowie XX wieku, jeśli chcecie zrozumieć, na czym polega fenomen Ferrante, i co ma na myśli Lila, kiedy wspomina o wykonturowaniu – koniecznie sięgnijcie po "Genialną przyjaciółkę". A potem obejrzyjcie wyśmienity serial na podstawie powieści. Ja czekam właśnie na trzeci sezon.

 

 

 

Genialna przyjaciółka – Elena Ferrante

Wydawnictwo: Sonia Draga

Katowice 2020

E-wydanie II

Liczba stron: 409

Tytuł oryginału: L'amica geniale

Przekład (z j. włoskiego): Alina Pawłowska-Zampino

ISBN: 978-83-66460-88-1

 

 


Książkę przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki

piątek, 4 lutego 2022

Na czym polega tajemnica Bożego Narodzenia?

 


Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przed dwoma dniami zakończyliśmy okres Bożego Narodzenia. Mogę się tłumaczyć różnymi powodami, dla których z recenzją „Tajemnicy Bożego Narodzenia” Josteina Gaardera przychodzę do Was dopiero dzisiaj. Prawda jest jednak taka, że to jest naprawdę genialna książka i bardzo chciałam o niej napisać, a wcześniej nie było kiedy. Natomiast czekanie do kolejnego grudnia, czy choćby listopada, uznałam za stratę czasu. Wszak, jak mawiała Matka Teresa z Kalkuty: Boże Narodzenie jest zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata i wyciągasz do niego ręce, kiedy milkniesz, aby wysłuchać, kiedy dajesz odrobinę nadziei więźniom, kiedy rozpoznajesz w pokorze, jak bardzo znikome są twoje możliwości i jak wielka jest twoja słabość, ilekroć pozwolisz by Bóg pokochał innych przez ciebie.

Ta książka to to swoisty kalendarz bożonarodzeniowy (choć adwent na ogół rozpoczyna się już w ostatnich dniach listopada), jakże jednak inny od tych, do których przywykliśmy. Zresztą nie tylko my, bo i bohaterowie powieści oswojeni są z czekoladowymi wkładkami kalendarzy i dziwią się tym, który trafia w ich ręce.

Książki będące kalendarzami adwentowymi są w ostatnich latach dość popularne. Co roku przynajmniej kilka wydawnictw wypuszcza na rynek coś nowego, głównie dla dzieci. „Tajemnica Bożego Narodzenia” nie jest jednak książką nową. Ma już 30 lat. Nie jest też typową literaturą dla dzieci. Raczej dla młodzieży. Choć moje niespełna sześciolatki świetnie sobie z nią poradziły i z ogromnym zainteresowaniem słuchały kolejnych rozdziałów.

Tych jest 24. Tyle ile dni od początku grudnia do Wigilii Bożego Narodzenia włącznie. Historia rozpoczyna się od gorączkowego poszukiwania kalendarza. Joachim i jego ojciec trafiają do niewielkiego, nieco staroświeckiego sklepiku, gdzie na jednej z półek znajdują wyblakły, spłowiały w słońcu stary kalendarz, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy nawet właściciel tego przybytku. Już na pierwszy rzut oka widać, że kalendarz jest inny niż wszystkie, jakie dotąd widzieli. Kryje w sobie jednak znacznie więcej tajemnic, a ich odkrywaniem zajmie się Joachim przez kolejne 3,5 tygodnia. Będzie to doprawdy niewiarygodna historia, podróż z Norwegii do Betlejem, ze współczesności do tej cichej, spokojnej nocy, kiedy aniołowie obwieścili pastuszkom radosną wieść, że oto narodził się im Zbawiciel. Podróż, w którą wyruszymy z Elisabet Hansen, aniołem Efirielem i barankiem, który uciekł z domu towarowego, „bo nie miał już siły wysłuchiwać brzęku aparatów kasowych”. Dołączą do nich na przestrzeni czasu pastuszkowie i aniołowie, przyłączą się do tej niezwykłej gromady mędrcy, namiestnik Syrii, cesarz imperium rzymskiego i właściciel gospody oraz całkiem milutka gromadka owieczek.

Opowieść toczy się dwutorowo. Z jednej strony dowiadujemy się, jak wygląda adwent Joachima i jego rodziny. I tu czeka nas wiele ważnych problemów do omówienia, jak choćby kwestia kłamania, czy czytania cudzej korespondencji. W tej części pojawi się również historia zaginionej zaraz po wojnie dziewczynki, której mimo upływu półwiecza nigdy nie odnaleziono. Poznamy także niezwykłego sprzedawcę kwiatów, Jana, który wykonał czarodziejski kalendarz. Niezwykle ważna jest tutaj głębia, której symbolem jest wielowarstwowy kalendarz. Skrywane w okienkach obrazki i cienkie, zapisane drobnym maczkiem karteluszki, których czytanie ma wpływ na życie Joachima oraz na postrzeganie przez niego tego, co nie było wcześniej wcale zakryte dla oczu to piękne nawiązanie do tego, że często nie widzimy tego, co przed nami, dopóki nie zagłębimy się w historię i nie poznamy Prawdy, która jest światłością i rozjaśnia drogę. Jednocześnie będziemy śledzili wędrówkę, wciąż rozrastającej się, pielgrzymki „do Betlejem! Do Betlejem!”. Historie te przeplatają się, a jedna zdaje się ciekawsza od drugiej. Nie sposób jednak stwierdzić, która od której. Ciekawym zabiegiem jest odwrotny nurt czasu – w świecie Joachima czas biegnie do przodu, w opowieści o Elisabeth cofa się każdego dnia o mniej więcej stulecie.

Oczywiście można przeczytać całą książkę od razu. Wcale się nie zdziwię, jeśli tak zrobicie, bo jest to doprawdy niesamowicie wciągająca literatura. Natomiast jest skonstruowana w ten sposób, by rzeczywiście czytać po jednym rozdziale każdego dnia. My czytałyśmy wieczorami, a potem Dziewczynkom śniły się anioły i baranki. Rano natomiast otwierały okienka swoich kalendarzy adwentowych i miałam wrażenie, że żałują, iż w tych ich znajdują się tylko czekoladki. W każdym razie w ciągu dnia wiele potem pytały o różne kwestie związane z przeczytanym poprzedniego dnia rozdziałem.

„Tajemnica Bożego Narodzenia” nie jest jednak tylko przyjemną opowieścią o podróżowaniu. To nie magiczna bajka, to bardzo głęboko osadzony w teologii traktat filozoficzny, który można – w zależności od wieku i możliwości czytelnika – odczytywać na różnych poziomach. Oczywiście, przedszkolaki wszystkiego nie pojmą (ba, kiedy zaczynali ze sobą rozmawiać mędrcy to i ja miewałam kłopoty, by w pełni zrozumieć głębię ich wypowiedzi).

Jest tu i humor. Humor wyważony, delikatny, wynikając ze śmiesznych powiedzonek, czy nieco odbiegającego od normy zachowania małego aniołka. Nie ma jednak śmieszności, choć pośmiać się można. Niełatwo napisać tekst, w którym istnieje tak idealna równowaga między powagą a beztroską. Zabawnych sytuacji nie ma wiele, ale powiedzonka przypisane konkretnym postaciom, które zapadają w pamięć są przyjemne dla ucha i wywołują uśmiech na twarzy, a po kilku rozdziałach nawet takie dzieciaczki jak moje potrafią bezbłędnie dopasować stwierdzenia do postaci, co nieraz wywołuje prawdziwe salwy śmiechu.

Raz jeszcze pragnę jednak zauważyć, że nie jest to książka zabawna, książka typowo kwalifikowana jako „przyjemne adwentowe czytadło dla dzieci”. Trzeba nad nią nieco przysiąść, nie tyko dlatego, że jest dość długa. Rozdziały też do krótkich nie należą, proponuję więc dobrze wygospodarować sobie czas na lekturę.

Kolejne rozdziały rozpoczynają się często króciutkim przypomnieniem, co działo się wcześniej. Z jednej strony pomaga to młodszym czytelnikom ogarnąć i zapamiętać całość złożonej opowieści i wszystkich bohaterów, których z każdym dniem przybywa, z drugiej jest pięknym zabiegiem literackim, który nie tylko nie nuży i nie denerwuje, ale dodaje całości lekkości, poczucia humoru i pewnej baśniowej melodyjności.

Książka napisana jest przepięknym językiem, który nadaje jej niepowtarzalnego, ciepłego, świątecznego nastroju uzupełnionego urzekającymi, nieco tajemniczymi ilustracjami w odcieniach szarości. Już od pierwszych stron wiemy, że czeka nas iście magiczna, w najlepszym tego słowa znaczeniu, przygoda. Zwrócę tu jeszcze Waszą uwagę na mapkę, znajdującą się na końcu książki, która w pewnym momencie może okazać się bardzo pomocna, szczególnie, gdy czytacie „Tajemnicę Bożego Narodzenia” z ciekawymi świata dziećmi, które jeszcze „nie ogarniają geografii”. Można z jej pomocą śledzić trasę pielgrzymki Elisabet i jej niezwykłej kompanii.  

Bez wątpienia jest to pozycja, z którą warto się zapoznać. Żałuję, że trafiłam na nią dopiero teraz. To piękna opowieść, którą wyśmienicie się czyta, pokazująca jak przeszłość i teraźniejszość się przeplatają, jak ludzkie historie są ze sobą powiązane. Jednocześnie porządkuje w przyjemny, dostępny i zrozumiały sposób opowieść o narodzinach Jezusa, przedstawiając kolejne ważne w tej historii postaci. Późniejsze czytanie początku Nowego Testamentu już nigdy nie będzie takie samo, co miałam okazję dostrzec już w czasie wieczerzy wigilijnej. Dzieci od razu zwróciły uwagę, że w czytaniu biblijnym były postaci, o których już teraz znacznie więcej wiedzą i które pamiętają z podróży Elisabet Hansen i anioła Efiriela.

Na koniec jeszcze jedna uwaga – dla rodziców czytających tę książkę młodszym dzieciom: warto nie tylko przeczytać, ale i o niej rozmawiać. Nawet w czasie lektury. Nam to czytanie zajmowało codziennie mnóstwo czasu, bo wiele było pytań w trakcie, wiele wyjaśnień, ale wierzcie mi: było warto! To najlepsza adwentowa lektura, z jaką miałam do czynienia w całym moim niemal czterdziestoletnim życiu. Będziemy jeszcze do niej wracać.

 

 

 

„Tajemnica Bożego Narodzenia”

Jostein Gaarder

Wydawnictwo: Czarna Owca

Warszawa 2016

Oprawa: twarda

Tytuł oryginału: Julemysteriet

Przekład (z norweskiego): Halina Thylwe

Ilustracje: Piotr Leśniak

Liczba stron: 240

ISBN: 978-83-8015-646-3