Przychodzę dzisiaj do Was z przedpremierową recenzją "Stacji Jedenastej" Emily St. John Mandel. Być może słyszeliście już o niej, może nawet mieliście okazję oglądać serial HBO, będący adaptacją tejże powieści. Powieści, za która autorka otrzymała m.in. Toronto Book Award i Nagrodę im. Arthura C. Clarke’a. Niezależnie od tego jednak, zapraszam do przeczytania recenzji.
Lubię oglądać seriale postapokaliptyczne (pod warunkiem, że nie ma w nich zombie i nie przypominają wizualnie Mad Maxa). Natomiast konia temu, kto poda mi tytuł jakiejś książki postapo, którą miałam okazję czytać. Nie mogę sobie żadnej przypomnieć, choć z drugiej strony ciężko mi uwierzyć, że wcześniej nic takiego nie czytałam. Tak czy owak, zabrałam się do lektury i był to doskonale spędzony czas.
Wszystko miało wyglądać jak zwykle. Kolejne przedstawienie, w którym sławny aktor filmowy i teatralny, Arthur Leander miał zagrać króla Leara. Po spektaklu spotkanie z nową kochanką, która miała ukoić smutek wynikający po części z jego trzeciego rozwodu, po części z tęsknoty za synem. Gdy wychodził na scenę, nic nie zwiastowało wielkich zmian. Dla niego już nieistotnych, ponieważ zanim grypa gruzińska zatrzęsła światem w posadach i wybiła niemal 99% ludzkości, on miał zawał i umarł. Miał pięćdziesiąt jeden lat i całą ciekawą historię za sobą. Będzie nam dane ją poznać.
Kiedy Kirsten, ośmiolatka grająca dziecięcą wersję córki króla Leara, wyszła na scenę, miała przed sobą wielkie perspektywy. Miła, spokojna, nieco zmanierowana dziewczynka, która miała zaszczyt występować w spektaklu u boku wielkiego Arthura Leandera. Widoku umierającego na scenie mężczyzny nie będzie jedna potrafiła wyrzucić z pamięci nawet po dwóch dekadach. Mimo tego, co się w tych latach wydarzyło. Dwadzieścia lat wędrówki przez świat, w dużej części na ciągniętych przez konie starych samochodach. Mimo dramatycznych i traumatycznych przeżyć, miłość do sztuki pozostała w niej na zawsze. Przyłączyła się więc do Wędrownej Symfonii, która między innymi wystawiała... sztuki Shakespeara.
Gdy Jeevan Chaudhary kupił bilety na spektakl, nie spodziewał się, że przyjdzie mu ratować życie aktora, którego lubił i szanował. Choć swego czau, zanim jeszcze zaczął uczyć się na sanitariusza, był paparazzo i miał swój udział w tropieniu Arthura i jego pierwszej żony. Resuscytacja nie pomogła, aktor umarł, dziewczyna zostawiła Jeevana samego w teatrze, a jego przyjaciel zadzwonił z przerażającą wiadomością: pakuj manatki i uciekaj, bo grypa gruzińska dotarła do USA i zabija w ciągu doby od zarażenia. Być może Jeevan by uciekł, gdyby nie brat na wózku inwalidzkim. Zanim więc opuści miasto, spędzi w nim jeszcze wiele czasu i będzie oglądał upadek świata, jaki znał.
Czyż to nie prozaiczne? A jakie prawdziwe, gdy czytamy to teraz, w czasie gdy do straszliwej pandemii już doszło. A czy i my nie byliśmy tacy niedowierzający, nieprzejmujący się, dopóki covid-19 nie dotarł do naszych granic? Czy i my nie zajmowaliśmy się zwyczajnymi sprawami, zupełnie się nie przejmując wirusem, póki nie było już za późno? Na kilka lat przed pandemią koronawirusa (powieść jest z 2014 roku), Autorka idealnie pokazała pewne mechanizmy występujące na początku takich zdarzeń. Jednocześnie jak cudownie jest docenić, że mimo wszystko nie spotkało nas to, co bohaterów. Że nasz świat, choć poraniony, choć odmieniony, wciąż tak bardzo przypoina to, co znaliśmy przed 2020 rokiem. Wiele razy w czasie lektury miałam w oczach łzy, kiedy uświadamiałam sobie, jak wiele jeszcze mogliśmy stracić.
Mandel pokazuje nam historię wielowątkową i wielotorowo ją opowiada. Poznajemy życie różnych postaci przed pandemią, innych po jej wybuchu. Niewielu co prawda jest takich bohaterów, którym poświęciła wiele miejsca w obu tych światach. A może to i dobrze? Oceńcie sami. Może drażnić to, że tak wiele możemy przeczytać o Arthurze i jego żonach, gdy troje z czwórki dorosłych umiera już na początku pandemii. Zastanawiać może, jak wyglądało dzieciństwo Kirsten, ale ona sama tak mało pamięta. Wszystko to jednak zdaje się mieć głębszy sens, który widać dopiero po zakończonej lekturze.
Razem z Wędrowną Symfonią przemierzamy znane im szlaki, na których nie zawsze jest bezpiecznie. Mamy rok dwudziesty po wybuchu pandemii. Ci, którzy przeżyli, starają się w miarę normalnie żyć. Nie mają elektryczności ani bieżącej wody. Dzieci nigdy nie widziały samochodu jadącego dzięki pracy silnika i ciężko im uwierzyć, że kiedyś po niebie latały samoloty, o podróżach na Księżyc nie wspominając. Życie jest ciężkie i naznaczone bólem i tęsknotą. Za tymi, którzy umarli i za tym wszystkim, co ludzkość (bezpowwrotnie?) utraciła. Czy zatem dzieciom jest łatwiej, bo nie znają innego świata?
Kirsten podróżuje od lat z Wędrowną Symfonią. "Bo nie wystarczy przetrwać" jak głosi ich motto. Życie to coś więcej. To sztuka, to piękno. To muzyka i teatr. A dla niej samej to również wyjątkowy komiks, który jest jej największym skarbem i, zdaje się, jedną z dwóch tylko pamiątek po poprzednim życiu. Wierzcie mi, bardzo chciałabym móc kiedyś zobaczyć plansze z tego komiksu. Są tak plastycznie opisane, jawią się jako tak wyjątkowe i piękne. Zobaczyć Podmorza stworzone przez Mirandę to by było coś.
Ataki, porwania, zabójstwa. Niestety, ludzkość niewiele, zdaje się, nauczyła się z upadku. Wciąż są tacy, którzy chcą łatwo zdobyć łupy, wykorzystać innych, mieć poczucie siły i władzy. Jak Prorok, który zawładnął Świętą Deborą nad Wodą. Spokojna osada zmieniła się w ciągu dwóch lat nie do poznania. I zapewne nie jest miejscem wyjątkowym. Sekt apokaliptycznych jest więcej. Jednak kontakt ludzi ze sobą jest znikomy. Symfonia odwiedza jedynie znane osady, jeździ znanymi szlakami,, stara się nie zapuszczać na nowe tereny. Nie działają telefony, komunikacja ogranicza się do pieszych wędrówek bądź jazdy konnej. Niejakim ciekawym zjawiskiem jawi się nawet wydawana w miejscowości New Petoskey gazeta, pierwsza chyba od dwóch dekad.
Świat postapokaliptyczny jest przerażający, a jednak budzi pewną nadzieję. Ludzie mimo wszystko starają się nie zaprzepaścić swej szansy. Zakładają rodziny, budują niewielkie skupiska, wykorzystują resztki minionej cywilizacji dla własnych potrzeb. Często też wspominają to, co było kiedyś. Nieraz z niedowierzaniem, nieraz z rozrzewnieniem, nieraz z bezbrzeżnym smutkiem, żalem.
Akcja powieści jest wartka, choć nie brakuje w niej również mnóstwa rozważań filozoficznych, nawiązań do kultury (Shakespeare, Star Trek, Bach). Przyjemnie się tę powieść czyta, szczególnie gdy zaczynamy dostrzegać jak różne, z pozoru niepowiązane, wątki zaczynają się przeplatać, jak jedno wydarzenie wynika z innego, jak bohaterowie łączą się ze sobą w mniej czy bardziej dziwnych okolicznościach. Naprawdę ładnie to Mandel napisała.
Nie jest to pierwsze w Polsce wydanie tej książki, jednak poprzednie nie zostało dobrze przyjęte z powodu bardzo kiepskiej jakości (głównie: beznadziejna redakcja i mnóstwo błędów). Tym razem ciężko mieć w tej kwestii zastrzeżenia. Piotr W. Cholewa (tłumaczenie) oraz Rafał i Katarzyna Sarna (redakcja) zrobili naprawdę kawał dobrej roboty.
Można w Internecie spotkać się z zarzutem, że niewiele w tej książce postapo. Ja się z tym nie zgodzę. Myślę, że ponad połowa akcji ma miejsce w świecie po ataku wirusa. Gdyby natomiast nie było tych fragmentów o czasach "przed" powieść straciłaby bardzo wiele głębi. Moim zdaniem Autorka zachowała balans, tworząc nietuzinkową, ładnie napisaną, mądrą i zmuszającą do przemyśleń historię, która zdaje się być aż nadto aktualna w naszej codzienności od dwóch lat.
Chyba czas najwyższy, bym zapoznała się lepiej z tym gatunkiem literackim. Szykujcie się na następne recenzje postapokaliptycznych książek, bo jestem ich bardzo ciekawa. Najpierw jednak obejrzę serial HBO.
Stacja Jedenasta – Emily St. John Mandel
Wydawnictwo: Poradnia K
Warszawa 2022
Liczba stron: 400
Tytuł oryginału: Station Eleven
Przekład (z j. angielskiego): Piotr W. Cholewa
ISBN: 978-83-66555-83-9