Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

wtorek, 10 kwietnia 2012

Pamiętnik - Nicholas Sparks



Książka pożyczona ponad osiem miesięcy temu, przeleżała cały ten czas na półce. Prawdopodobnie, gdyby nie przeprowadzka, która zmusiła mnie do porządków, nadal by tam czekała. Pamiętałam o niej, ale nie miałam nastroju. Dlaczego? Ponieważ kolega, który mi ją pożyczył powiedział, że to smutna, raczej dołująca historia. Nie miałam na nią specjalnie ochoty. Dzięki mu, że mi ją pożyczył. Biada za taką zachętę.
Okazało się, że to pięknie opowiedziana, wzruszająca i ciepła opowieść. Do tego stopnia, że te ponad 200 stron połknęłam na dwóch posiedzeniach. Rzadko się coś takiego zdarzało w ostatnim czasie.
Starszy pan wstaje rano i wędruje korytarzami domu spokojnej starości, w którym mieszka. Mija pielęgniarki i pokoje pozostałych mieszkańców, uśmiecha się, wita, ale nie przystaje. Idzie do kobiety, siada na fotelu i swymi – powykrzywianymi przez reumatyzm – palcami otwiera stary pamiętnik. Zaczyna czytać historię opisanej w nim miłości.
Skończyła się wojna, Noah wrócił do rodzinnej miejscowości i kupił stary dom, o którym marzył od dzieciństwa. Całkowicie poświęcił się jego odnowieniu, co zaowocowało napisanym do jednej z gazet artykułem. Los chciał, by gazeta trafiła także w ręce Allie – pięknej kobiety, która lada chwila wyjdzie za mąż za, robiącego oszałamiającą karierę, przystojnego adwokata, Lona. Jednak nie może zapomnieć o tym artykule, który opisuje miłość jej życia. Po prostu musi do niego jechać, raz jeszcze z nim porozmawiać, zobaczyć, czy jeszcze coś do niego czuje.
Poznali się czternaście lat temu. Pochodzili z zupełnie innych światów, ale coś zaiskrzyło. Ona miała piętnaście lat, on siedemnaście i miłość zawładnęła ich sercami. Jednak na drodze stanęli rodzice Allie i… przez czternaście lat dwa serca żyły samotnie. Co się stanie teraz? Noah kocha Allie bezapelacyjnie, jak jednak ta młoda kobieta ma wybrać, skoro swego narzeczona również darzy miłością? Kogo zostawi ze złamanym sercem?
Opowieść piękna i wzruszająca, chociaż prosta. Rozkwitające na nowo uczucie widzimy zarówno ze strony Allie, jak i Noaha. Chociaż przyznaję, że przez długi czas miałam wątpliwości, który z mężczyzn czyta swojej żonie pamiętnik. Miłość, o której pisze Sparks jest zwyczajna, codzienna, taka, jaką można naprawdę spotkać każdego dnia, a jednocześnie magiczna i pokonująca wszelkie granice. Może mają rację ci, którzy uważają, że powieść jest przygnębiająca ze względu na straszliwą chorobę, na którą zapadła w jesieni życia Allie. Ja jednak myślę, że jest bardzo optymistyczna – ponieważ nic, nawet Alzheimer – nie jest w stanie zwyciężyć głębokiego uczucia łączącego dwoje ludzi.
Jednocześnie to przepięknie pokazany świat pierwszej połowy dwudziestego wieku – lata trzydzieste, kiedy nastolatkowe się poznali i Ameryka tuż po wojnie. Czułam klimat tamtych dni, kiedy czytałam o niewielkim hoteliku, w którym zatrzymała się Allie i o farmie, która stała się życiem Noaha. Wszystko to stworzyło niezapomniany nastrój, który urzekł mnie nie mniej niż miłość głównych bohaterów. Rozkoszowałam się każdym akapitem.
Pod koniec musiałam robić sobie mniej więcej minutowe przerwy. Dlaczego? Żeby nie ryczeć, jak bóbr. Książka wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałam ją nawet w pracy. Wierzcie mi – głupio bym wyglądała w biurze cała zaryczana, także przerwy te były absolutnie konieczne.
Jeszcze jeden duży plus – listy, które pisali do siebie przez całe niemal życie. Więcej nie mogę zdradzić, ponieważ myślę, że każdy powinien mieć te chwile zwątpienia, czy pamiętnik czyta Noah, czy Lon – który z nich stanął z Allie na ślubnym kobiercu (ponieważ nie ma wątpliwości, że obaj szczerze ją kochali).

czwartek, 5 kwietnia 2012

Jak najbardziej subiektywnych słów kilka o Pyrkonie 2012




No dobrze – minęły dwa tygodnie, czas na podsumowanie Pyrkonu. Przyznaję, że trochę mi to zajęło, ale przeprowadzka i odejście z pracy zajmują znacznie więcej czasu, niż przypuszczałam. Ponadto – pozytywnie zakręcona i zdumiewająco natchniona – bardzo dużo napisałam w ciągu tych ostatnich dziesięciu dni.
Na dzień dobry kolejka… Normalka, zakręca, łączy się z drugą, znowu zakręca. Tłum ludzi (ostatecznie ponad 6 tysięcy konwentowiczów!!!). Ale jak zwykle jest wyjście – w kolejkach w głębi po kilka osób – po 10 minutach mam już identyfikator, pięknie wydany program i opaskę na ręce. Ludzie – rewelacja. W końcu ładna, czerwona (nie zielona, nie pomarańczowa) opaska z eleganckiego materiału. Noszę ją do dzisiaj z dumą i radością :)
Na pierwszy punkt programu nie zdążyłam (niestety jechałam prosto z pracy i trochę to zajęło w korkach), ale pozwoliło mi to rozeznać się w lokalizacjach. Dodatkowy budynek okazał się świetnym pomysłem – dzięki niemu rozładowano malusieńkie salki literacie i naukowe, zamieniając je na znacznie przestrzenniejsze. Przy okazji zwiedzania stoisk pełnych magicznych różności (Rany, jaki sobie cudowny zegarek z Drobin Czasu kupiłam w pierwszych 20 minutach Pyrkonu!), udało mi się spokojnie obejrzeć wystawę prac Rosińskiego, kiedy na konwencie było jeszcze umiarkowanie mało osób.
Pierwsza prelka – Diuna versus Nekroskop. „Diuna” czyli to, w czym w pewnym stopniu się specjalizuję (przebywając non stop z Mężem – nie ma innej opcji), natomiast „Nekroskop” to kompletna nowość. Z pewnością, gdyby nie Pyrkon, nawet nie wiedziałabym o tych 17 (sic!) tomach. Bardzo ciekawe podejście do tematu i próba odpowiedzi na pytanie, czy warto kontynuować te serie. Całkiem prawdopodobne, że o Nekroskopie jeszcze napiszę, kiedy się do niego dorwę, co mam w planach.
Sława – wierzeń Słowian odsłona trzecia. Jak zwykle rewelacyjna godzina z Wielebnym. Zawsze tak jakby o tym samym, a jednak za każdym razem inaczej i trochę o czymś innym. Notatki ze wszystkich trzech spotkań różnią się informacjami – w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie chodzi o nieścisłości, ale ciągle nowe ciekawostki dotyczące wierzeń naszych przodków… i nie tylko przodków.
Panel wydawców – chyba spodziewałam się czegoś innego, co wcale nie znaczy, że nie jestem zadowolona, że wzięłam w nim udział. Kilka ważniejszych wydawnictw, kilku reprezentantów rynku książki. Ciekawa dyskusja na temat tego, co i dlaczego się teraz sprzedaje i czy rzeczywiście mamy kryzys na rynku wydawniczym. Parę istotnych podpowiedzi dla kogoś takiego, jak ja – kto marzy o wydaniu własnej powieści, ale i spojrzenie jakby z drugiej strony lustra, na to, co się dzieje w Polsce i jakie rzeczywiście znaczenie ma podniesienie stawki VAT i – powolne, ale jednak – pojawianie się ebooków i audiobooków.
„Przekład w praktyce – czyli jak wygląda praca tłumacza” – prelekcja odwołana. Zastąpiona przez spotkanie z panem Łukaszem Śmiglem – zdecydowanie najbardziej udany punkt piątkowego programu. Młody autor, a także wydawca opowiedział nam, jak wydać swój debiut – na co zwrócić uwagę przy podpisywaniu umowy, jak się wypromować i ile tak naprawdę można na tym zarobić (pieniędzy i nerwów). Bardzo pozytywne skutki wywarła na mnie ta godzina – zajrzałam na jego stronke internetową, przeczytałam jego podręcznik pisania i nawet się zainspirowałam. Postanowiłam wypróbować moich sił i za radą pana Śmigla napisać kilka krótkich opowiadań. Zobaczymy, co z tego wyjdzie – na razie mam dwa.
Kolejny panel – o tworzeniu literatury dla dzieci i młodzieży – bardzo pouczający, szczególnie, że swego czasu zaczęłam powieść dla dzieci i nadal mam zamiar ją skończyć. Myślę, że uwagi, którymi podzielili się autorzy, bardzo mi się przydadzą.
Zmęczona, wypompowana, wsiadłam za kółko i pojechałam do domu. Z uśmiechem na ustach i w – zamykających się – oczach. Szczęśliwa, że wreszcie nastał Pyrkon, a już pierwszy dzień zaowocował w udane punkty programu i niespodziewane, acz wspaniałe zakupy.
Sobotę zaczęłam od odwiedzenia konwentowej księgarni – to taka moja niepisana świecka tradycja :) Na szczęście trochę – z pewnością nieświadomie – popierana przez twórców Pyrkonu, ponieważ zawsze o 10 rano w sobotę nie ma punktów programu, które by mnie zainteresowały, mogę więc pobuszować po sklepikach i stoiskach, póki jeszcze nie opustoszały. Kolejne 2 książki zakupione, do listy ‘must have’ co nieco dopisane. Udało mi się dostać kolczyki, za którymi chodziłam od kilku miesięcy. Rewelacja! To się nazywa udany poranek :)
Świat od cyrkla. Geometria i porządek w średniowiecznych głowach – pierwsza sobotnia prelekcja powaliła mnie na kolana. Zainspirowana, już zaczęłam dopisywać kolejny rozdział mojej powieści. Na dodatek, zainteresowałam się książką, na którą pewnie w innym przypadku nie zwróciłabym uwagi (o tym post niżej, patrz – „Morrigan” Piotra Olszówki).
Pana Piotra spotkałam również godzinę później na panelu „Seks w imię religii”, na którym – jak w temacie – rozmawiano o religijnym wymiarze stosunków. Interesująca dyskusja, jednak widziałam, że trochę ludzi się przeliczyło i wyszło w trakcie. Ja zostałam do końca.
Byle do świtu – historie harfą malowane to – wpisujący się w pyrkonową tradycję – koncert Basi Karlik. Maskotka znów dała czadu prezentując nam tym razem trochę nowych utworów, w tym kołysanek. Działają – dziękuję Basiu za te kilka minut snu, które na mnie zesłałaś w ten ciężki dzień :) To było piękne – jak zwykle w Twoim wykonaniu. Nie mogę się doczekać nowej płyty.
"Młot na Czarownice – fakty i mity związane z działalnością Świętego Oficjum" – świetny prelekcyjny debiut! Rzeczowo, na temat, ciekawie, z ładnie wykonaną prezentacją. Prelegentka wiedziała doskonale, o czym mówi, a jednocześnie potrafiła się przyznać, kiedy ktoś na sali przekazywał nam jakąś ciekawostkę, o której nie miała pojęcia. Bardzo ładnie poprowadzone. Dodatkowo – przepiękny strój :)
Kolejny panel, na którym nie mogło mnie zabraknąć – „Bohaterowie zbyt idealni”, czyli rozważań kilka nad tym, jak naturalnie opisać bohatera, by wydawał nam się bliski i… z krwi i kości. Jakich wpadek unikać i czy to dobry pomysł, by swe literackie postaci wzorować na znajomych. Ciekawe starcie dwóch spojrzeń na tę kwestię.
Na szczęście zmęczenie opanowało nie tylko mnie, ale również prelegenta z mojego ostatniego punktu programu i skończył niemal godzinę przed czasem. W normalnych warunkach może bym mu miała za złe, ale cóż – zasypiałam już i było mi strasznie głupio. Przepraszam – to naprawdę ja… Nawet nie byłam w stanie wrócić do domu i musiałam oddać Mężowi kluczyki do samochodu, bo bałam się, że zasnę za kółkiem.
Kiepska noc, zdecydowanie za krótka – jak ja nie cierpię tej zmiany czasu i dlaczego ona zawsze musi przypadać właśnie w czasie Pyrkonu???
Zaczynamy niedzielę od bardzo interesującej prelekcji pod wdzięcznym tytułem – Czym się różni Tyrion od Pigmeja, czyli przypadki medyczne w "Pieśni Lodu i Ognia". Sagi jak na razie jeszcze nie zaczęłam, ale jestem całkowicie zauroczona serialem i w planach zakupowych już jakiś czas temu uwzględniłam literacki pierwowzór. Świetnie przeprowadzona analiza różnych choróbstw i innych pokrewnych paskudztw na świecie i porównanie z bohaterami. Do tego stopnia udana prelekcja, że po wyjściu z niej zaczęłam się zastanawiać, co mi dolega…
Nowa słowiańska fantasy historyczna to moje kolejne spotkanie z Arturem Szrejterem (dlaczego w sobotę rano nie można już było kupić żadnej jego książki?). Krótkie wprowadzenie tym razem zaowocowało jednak dość burzliwą dyskusją na temat twórczości w tej gałęzi literatury. Kilka mądrych zagadnień do rozważenia, nadal nieosiągnięty cel ze zdobyciem autografu i kolejna pozycja na liście książek do przeczytania – „Dagome iudex” Z. Nienackiego.
Bardzo pozytywna niespodzianka – Kolonizacja obcych planet dla początkujących, czyli punkt programu, który wybrałam, ponieważ… nie było niczego innego. Dobrze się stało, gdyż… teraz mogę sobie wygenerować własną planetę :)
Nie opisałam tych punktów programu, które nie przypadły mi do gustu – idąc za rada pana Tomasza Kołodziejczaka (warsztaty pisania recenzji) i kilku innych osób, które radziły, by jednak personalnie na nikogo nie najeżdżać i pisać jedynie o tych ludziach/książkach/opowiadaniach (ja tu sobie robiłam małą nadinterpretację), które się podobają.
Wielkie dzięki organizatorom i wszystkim uczestnikom. Zainspirowaliście mnie w wielu dziedzinach i naładowaliście mi bateryjki na przynajmniej pół roku. Byle do Polconu, choć i tak marzę już o kolejnej Pyrce (może się jednak odważę poprowadzić jakąś prelekcję…).

środa, 4 kwietnia 2012

Morrigan - Piotr Olszówka



Na okładkę raczej nie zwróciłabym uwagi (ciekawe, czy jej autorem jest sam pan Olszówka, który przecież pięknie rysuje) – chyba ewentualnie, gdybym szukała powiastki dla siostrzenicy Męża (10-latki). Wcale nie znaczy to, że jest brzydka – po prostu nieśmiało zapowiada bajeczkę. Czy „Królewskie psy” są bajeczką? Trudno mi powiedzieć, ponieważ ich jeszcze nie czytałam. Dlaczego więc o nich piszę? Piszę konkretnie o jednym opowiadaniu wchodzącym w skład tej książki. Mianowicie o tytułowej „Morrigan”.
Czego się spodziewałam? Ciekawej średniowiecznej historii w świecie pełnym magii. Co otrzymałam? Zapierającą dech w piersiach opowieść drogi, w której nikt nie jest absolutne dobry i niewinny, ani też do szpiku kości przesiąknięty złem. Nawet straszliwa wiedźma, Pani Zemsty, Kochanka Ginących zaskakuje swoim szarym charakterem. I niech mnie piorun trzaśnie, jeśli kłamię, że nie mogłam się doczekać dalszej lektury, kiedy musiałam sobie zrobić przerwę w czytaniu.
Rzecz dzieje się… właśnie – gdzie? Mamy tu bowiem rycerza Huberta z Brodzidołków i jego mistrza Jakuba. Wędrujemy z wiedźmą Alą i docieramy do Łysej Góry. Jednak nijak ma się tutaj bogini celtycka, czyli tytułowa Morrigan. A jednak – nie razi to pomieszanie światów. Być może – nie mogę tego obiektywnie stwierdzić – pomogło tu wytłumaczenie samego autora na jednej z prelekcji, na które trafiłam.
Ok. – wiemy, że jest to fantasy, mamy rycerzy i czarownice, nasi bohaterowie wędrują, korzystając z pomocy rumaków. Średniowiecze? Można się domyślać, że rzecz dzieje się w jakichś równoległych do naszego świata wiekach średnich. Język? Teraźniejszy. I znów możnaby się zastanowić, dlaczego autor nie pokusił się o nadanie choćby samym rozmowom postaci troszkę archaiczności. Obawiam się jednak, że gdybyśmy mieli przeczytać „Morrigan” stylizowaną na średniowieczny polski – nie dałoby się tego zrobić jednym tchem, a zamiast przyjemności czytania, część z nas poświęciłaby przynajmniej drugie tyle czasu na ślęczenie nad słownikami. Ja bym tak na pewno zrobiła. Kto wie – może bym się nawet poddała. Nie przeżyłam „Chłopów”, nie toleruję Kochanowskiego i Reja – właśnie z tych powodów, że zamiast na jednym wdechu poznawać piękno przedstawionego świata, łamię sobie głowę nad każdym słowem, którego nie pojmuję. Owszem – Olszówka mógł napisać dialogi troszkę archaizując, a opisy pozostawić współczesne – chyba jednak nie podobałaby mi się taka papka. Zdecydowanie dobrze czytało mi się „Morrigan” w takiej formie, w jakiej została napisana.
Napisałabym więcej, gdybym była już po lekturze całości – do tematu z pewnością wrócę. Niestety, na razie trochę kiepsko z finansami i na zakup kolejnej książki muszę nieco poczekać. Na szczęście – mam co czytać J Nie ma jednak wątpliwości, że „Królewskie Psy” jeszcze tu powrócą, ponieważ zachwycił mnie ten świat.