Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Przepiórki w płatkach róży - Laura Esquivel

Wydawnictwo: Znak
Kraków 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron: 237
Tytuł oryginału: Como aqua para chocolate
Przekład (z hiszpańskiego): Elżbieta Komarnicka
ISBN: 978-83-240-2411-7



Miałam 19 lat, kiedy przeczytałam tę powieść. Przez kolejne 11 lat szukałam jej na księgarskich półkach. Bezskutecznie. Kiedy już niemal straciłam nadzieję... okazało się, że właśnie planowana jest premiera nowego wydania. Cudownie! Nie czekając ani chwili, zamówiłam ją sobie i otrzymałam właściwie jeszcze przed oficjalną empikową premierą (dobrze mieć konto na empik.com). Nie minął dzień, a zabrałam się za lekturę, jednocześnie obawiając się trochę tego, co wyniknie, kiedy zmierzę się ze wspomnieniem i czy nie okaże się przypadkiem, że powieść w mojej pamięci idealizowałam. Nic z tego! Wciągnęłam się znów, całkowicie, absolutnie, w stu procentach i jeszcze troszkę. Nie mogłam się oderwać, chciałam jeszcze, nadal chcę jeszcze, bo dwanaście miesięcy, na które jest podzielona powieść Laury Esquivel to za mało. Chcialoby się, by rok miał przynajmniej dwadzieścia cztery miesiące...
Cóż więc tak mnie w tej powieści zachwyca? 
"Przepiórki w płatkach róży" to nietypowa opowieść. Snuje się onirycznie, przywołując zapachy kuchni meksykańskiej i ekstatycznych, erotycznych doznań. Autorka skupia się na uczuciach, marzeniach, snach. Opowieść można spokojnie zakwalifikować do gatunku realizmu magicznego, aż chciałoby się, by Wojciech Siudmak zainspirował się nią w którejś ze swych prac. Och, cóż to by było za dzieło sztuki!
Kim są bohaterowie? Przede wszystkim to Tita, która miała w życiu pecha – urodziła się jako najmłodsza córka i jej przeznaczeniem było opiekować się matką aż do jej śmierci, co uniemożliwiało Ticie wyjście za mąż i założenie własnej rodziny. Kto wie, czy byłoby to takie tragiczne, gdyby nie fakt, że Tita się zakochała. Zakochała na całego, z wzajemnością, a jej ukochany... otrzymał pozwolenie za wzięcie sobie za żonę jej starszej siostry! Kto wie, czy ta miłość by nie wygasła, gdyby nie to, że Tita i Pedro są dla siebie po prostu stworzeni i nie podlega to żadnej dyskusji. Kto wie...
Jednak Tita kocha nie tylko Pedra. Kocha jeszcze kuchnię i wszystko, co się z nią wiąże. Urodziła się na kuchennym stole i w kuchni się wychowała. Zna każdy jej sekret. Jest genialną kucharką i smakiem swych potraw potrafi wzbudzić w ludziach niespodziewane emocje. Nawet doprowadzić do tego, by jej siostra nago biegała po polach i pozwoliła się porwać żołnierzowi (mówimy tu o czasach rewolucji meksykańskiej 1910-1917). Kuchenne rewolucje panny De la Garza napsują krew jej matce, Mamie Elenie oraz nielubianej siostrze, Rosaurze. Jednocześnie jednak zaprowadzą nas w świat pełen niezwykłych aromatów, które na długo pozostaną w naszych sercach i głowach.
Słów kilka o tytule. "Como aqua para chocolate" oznacza dosłownie "jak woda na czekoladę" i można od razu zauważyć,że niewiele ma wspólnego z polskim tytułem. W języku hiszpańskim "działać na kogoś, jak woda na czekoladę" oznacza wywoływać w kimś pożądanie, a to tytuł idealnie pasujący do powieści. Jednakże po polsku niewiele by to znaczyło,dlatego tytuł został zmieniony – dokładnie na taki, jaki nosi trzeci rozdział. Ma to jednak duże znaczenie, sami przekonacie się, kiedy przeczytacie, co też działo się w rodzinie De la Garza po zjedzeniu sławnych już przepiórek w różanych płatkach skropionych krwią zakochanej i odtrąconej dziewicy.
Książka została bardzo ładnie wydana, korekta spisała się właściwie na medal, a ja wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak delikatna jest okładka, jaką przyjemność sprawia jej głaskanie...
Otwierając "Przepiórki w płatkach róży" przeniesiecie się w magiczny, pełen niesamowitych, egzotycznych zapachów świat wypełniony marzeniami i miłością, wyśmienitym jedzeniem i pożądaniem. A na zakończenie... kiedy zamkniecie książkę, zasiądźcie do obejrzenia filmu Alfonsa Arau z 1992. Nie zabierajcie się jednak do niego przed lekturą – możecie nie zrozumieć, o co w nim chodzi, możecie się zagubić, a w odpowiedniej kolejności... Cóż – będzie to prawdziwa uczta Lukullusa. 

Syberia 2012. Dziennik podróży - Adrian Dlaboga

Wydawnictwo: SOWA
Warszawa 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron:147
Fotografie: Adrian Dlaboga
ISBN: 978-83-64033-80-3






Z niektórymi książkami mam problem. Nie lubię ich, ponieważ nie potrafię jednoznacznie określić, czy je polecam, czy może jednak nie. "Syberia 2012. Dziennik podróży" należy właśnie do nich. Waham się, mam dość mieszane uczucia. Dlaczego? O tym już za chwilę.
Tak o swojej książce pisze sam Autor:
"Książkę moją kieruję dla podróżników, którzy chcą poznać specyfikę narodu rosyjskiego, a Sybiraków w szczególności oraz przyrodę Syberii, z którą chcą się przymierzyć. Znajdziecie w niej Państwo zarówno walkę z tą przyrodą, jak również atmosferę w słynnej kolei transsyberyjskiej. Jest to pewnego rodzaju przewodnik, w którym starałem się przekazać wiele praktycznych informacji zdobytych podczas mojej podróży, przebytej zarówno samochodem terenowym Land Rover Defender jak i koleją."
Zachęcające? A jakże. Dla każdego, kto lubi podróżować i czytać o podróżach. Muszę przyznać, że ta część Autorowi naprawdę dobrze wyszła. Książkę czyta się jednym tchem, wciąga dokładnie jak syberyjska rzeka, która uwięziła samochód pana Adriana. Jest klimatyczna, pełna napięcia i przygód, opisuje znakomicie każdy aspekt tej nietuzinkowej podróży.  Do tego jest bardzo bogata w naprawdę dobrze zrobione fotografie, których jest całe mnóstwo. Aż chce się wsiąść w samochód i pojechać na Wschód. Choć z pewnością nie samotnie, czy w dwuosobowym zespole, jak to zrobił Autor. Podziwiam go za odwagę, a jednocześnie zastanawiam, czy od początku ten wyjazd nie był skazany na niejaką klęskę właśnie dlatego, że brało w nim udział za mało osób. Cóż, treść i oprawa graficzna to olbrzymi plus tej pozycji i z ręką na sercu daję im wysokie noty.
Co więc nie podobało mi się w "Syberii..." do tego stopnia, że się waham? Procent zawartości błędów w błędach przekracza normy dobrego smaku... Cóż, już w trzeciej linijce na pierwszej stronie jest dość znaczący błąd, a potem jest już tylko coraz gorzej. Korekta się nie spisała? Nie o to chodzi. Jest to książka wydana w ramach self-publishingu, korekty nie było w ogóle i to widać. Oj, widać. Myślę, że nawet kogoś, kto na ogół nie zwraca na to uwagi, będzie to denerwować. To moje jedyne zastrzeżenie, ale niestety znaczące, ponieważ odbiór książki jest dość ciężki, kiedy błędy rzucają się w oczy, niczym odłamki lodowe w czasie śnieżnej zamieci na Syberii. Szkoda, bardzo szkoda.
Czy więc warto? Jeśli nie macie uczulenia na błędy ortograficzne, jeśli ich nie widzicie, albo jesteście na nie znieczuleni – koniecznie postarajcie się o tę opowieść. Jeśli sprawia Wam to problem... cóż – wybór należy do Was, choć rzeczywiście dla treści i zdjęć warto zapoznać się z historią opowiedzianą przez pana Adriana.

Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa SOWA

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Tajemnice Pigalonii - J. J. Renert

Wydawnictwo: SOWA
Warszawa 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron: 288
Przekład (z pigalońskiego): Jarek Krawczyk
Ilustracje: Joanna Ziombka
ISBN: 978-83-64033-20-9





Niesamowita, wciągająca, zabawna – całkowicie uzależniająca świńska opowieść, którą z czystym sercem można polecić każdemu, kto lubi dobrą literaturę.
Przenosimy się do Pigalonii. Gdzie to jest? Otóż Pigalonia to wyspa, piękna, stworzona przez Świniowida kraina, którą, rzecz jasna, zamieszkują wszelkiej maści świnie. Nie da się z niej jednak tak łatwo wydostać. Otaczają ją morza, a może tylko jedno morze... Wszakże nie ma to wielkiego znaczenia. Grunt w tym, że terytorium ma kształt trójkąta i żyją w nim całkiem szczęśliwe świnie.
Inteligentne, rozmowne, mające swą filozofię, wiarę, religię, politykę, a nawet nieźle zorganizowaną armię, tajne archiwa, Wielkiego Kapłana Świniowida, coroczne zawody w Taplaniu, prezydenta, Biały Chlew, Pętogon... Z moralnością może bywa nieco gorzej, ale cóż... My, kuloczaszkowce nie jesteśmy wcale dużo lepsi...
Świniom wiedzie się więc całkiem, całkiem. Wszakże tak wiele im nie trzeba – ot, błota przede wszystkim, dobrych pomyj (a najlepiej Glempomyja) i swobody. Prezydent jest lubiany, w piglamencie nawet spokojnie, wszystko jakoś się kręci. Może nie tak, jak zakręcony świński ogonek, ale to chyba nawet lepiej. Nagle cały dotychczasowy spokój zostaje wystawiony na wielką próbę – prezydenta Stanleya McPiga posądzono o... stosunki ryjalne z sekretarką, na dodatek w Gabinecie Owalnym! Przypomina Wam to coś? Szybka akcja odwołania, zesłania i przejęcia władzy przez Wielkiego Kapłana (wcale nie tak wielkiego wzrostem) Ni Czi, a następnie niezaplanowane usunięcie Wielkiej Kurtyny, która odgradzała Pigalonię od reszty świata to dopiero początek prawdziwie dzikich przygód.
"Tajemnice Pigalonii" wyjaśniają nam, skąd się wzięły dziwne zniknięcia w okolicy Trójkąta Bermudzkiego, kto zaatakował World Trade Center, skąd się wziął wielki kryzys bankowy rozpoczęty od załamania się banku Lehman Brothers. To nic! Kto wymyślił komputery? Świnie wszakże! Kto rozwinął technologię na tyle, by człowiek mógł polecieć w kosmos? No, jakże – świnie! Macie jeszcze jakieś głupie pytania, czy ruszycie swoimi mózgami w kulistych czaszkach i dotrze do Was wreszcie, że bez Świni nie ma człowieka?!?
Powieść jest przezabawna, a jednocześnie bardzo mądra. Dotyka tematów na czasie, odziera człowieka z zasłony niewinności i wyższości, zadaje ważne pytania. Co, jeśli nie jesteśmy na tej planecie jedynymi myślącymi i naprawdę inteligentnymi istotami? Nie wspominając już o tym, że ten drugi gatunek może się pewnego dnia na nas zemścić. A może już to robi, tylko jesteśmy zbyt głupi, by zdać sobie z tego sprawę? Poza tym powieść daje sporo do myślenia w kwestiach stanu moralności dzisiejszych władz oraz tego, czym się kieruja w swych działaniach zwykli obywatele.
Autor (o nim słów kilka za moment) opowiada barwną i pełną humoru (czasem naprawdę świńskiego) historię, której bohaterowie są stworzeni doprawdy fantastycznie. Szczerze mówiąc, pomijając błoto i brud, których osobiście bardzo nie lubię, chętnie spędziłabym kilka dni wakacji w PigCity. Nie chciałabym chyba tylko spotkać na swojej drodze Kosmoświń, czyli świń z kosmosu, z tymi ich straszliwymi anihilatorami.
Język pigaloński również jest skonstruowany bardzo przyzwoicie i miałam początkowo problem jedynie ze zrozumieniem wypowiedzi Wielkiego Kapłana. Mąż mi jednak podpowiedział, że tak być musi, bo przecież im bardziej on zagmatwany, tym większy prestiż, bo przecież żaden szanowany wyznawca prawdziwego Świństwa (sic!) nie przyzna się, że nie rozumie, a tylko Kapłan urośnie w jego oczach jako ten, który tak mądrze się wyraża. Wielki plus dla Autora.
Autor przysporzył mi chyba najwięcej problemu. Kim jest pan J. J. Renert? Jak głosi krótka notka na tylnej okładce:
.
J. J. Renert to słynny pigaloński pisarz, który w niewyjaśnionych okolicznościach opuścił swój kraj po pierwszym ataku wojsk USA.  Prawdopodobnie porwany. Podejrzewa się, że to właśnie J. J. Renert był więziony w tajnych ośrodkach CIA na Mazurach w Polsce. Jarek Krawczyk odnalazł dziwne zapiski sporządzone pismem staropigalońskim. Udało mu się rozszyfrować ten alfabet oraz przetłumaczyć powieść Renerta na język polski. 
 
Ja mam na ten temat swoją  teorię spiskową, jednak się nią z Wami nie podzielę. Pozwalam Wam popuścić wodze fantazji, jednocześnie gorąco polecając spotkanie ze Stanleyem i całą przewspaniałą bandą mieszkańców Pigalonii (i nie tylko).
Słów kilka o samym wydaniu. Intrygująca okładka, rewelacyjne ilustracje w środku, które nadają książce charakteru ni to pamiętnika, ni to sprawozdania z wydarzeń. Ładny papier, czcionka idealna na wakacje. Jedynie dwie literówki, więc korekta spisała się właściwie na medal. Jedyne, co mnie denerwowało w niektórych momentach, to zapis dialogów. Jakby brakowało im drugiego myślnika przy wypowiedziach przerywanych komentarzem autora. Może jednak tak być powinno, wszakże to tłumaczenie z pigalońskiego. Ogólnie książka ma u mnie bardzo wysoką notę, a przypowieści w niej zawarte, kawały i powiedzonka weszły już do mojego codziennego słownika. Nie mogę po prostu przestać się śmiać i bawić pigalońskim słowem. Coś niesamowitego (szczególnie, że ja naprawdę nie lubię komedii, fars i śmiesznych historii).


Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa SOWA