ISBN: 978-83-08-06498-6
Olga Tokarczuk, bez dwóch zdań, jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych polskich pisarek. Z pewnością najczęściej nagradzaną. Dwukrotnie uhonorowano ją Nagrodą Literacką Nike, otrzymała m.in. Paszport "Polityki" i nominację do The Man Booker International Prize 2018. W 2019 ukoronowaniem jej twórczości stała się Literacka Nagroda Nobla. Nobli Polacy nie mają zbyt wiele, tym bardziej więc jest to nagroda wyjątkowa, choć myślę, że nawet gdybyśmy mieli ich trzy razy więcej, to każdy Nobel... jest Noblem! I choćby z tego jednego powodu warto się z twórczością Tokarczuk zapoznać (Tu miejsce na osobistą dygresję: w dniu, w którym na okładkach wszystkich chyba dzienników ukazała się Olga Tokarczuk z napisem "Nobel", w jednej z nich opublikowano artykuł o moim pradziadku. Artykuł autorstwa mojego Taty i mój. Na zawsze więc ten dzień będę wspominała jako podwójnie radosny!)
Bez bicia, ale i bez specjalnego wstydu, przyznaję, że dotąd pozostawałam w gronie osób, które żadnej jej ksiązki nie przeczytały. Ani powieści, ani opowiadań, ani wierszy. Oglądałam jedynie film "Pokot", który powstał na podstawie jednej z jej powieści. Film bardzo mi się podobał, ale chyba jakoś to połączenie z autorką książki było dla mnie niezauważalne, zupełnie sobie z niego nie zdawałam sprawy (czy usprawiedliwia mnie fakt, że miałam wówczas malutkie dzieci?). Zatem "Opowiadania bizarne" to moje pierwsze spotkanie z twórczością polskiej noblistki. W najbliższym czasie zamierzam nadrobić, zaczynając od "Podróży ludzi Księgi", którą dostałam pod choinkę.
"Bizarre" znaczy dziwny, niezwykły, ale i śmieszny. To ostatnie określenie nie pasuje mi do książki, którą właśnie przeczytałam. Owszem, jest w niej miejsce i na czarny humor, ale na pewno nie na śmieszność. Jak sam tytuł wskazuje jest to zbiór opowiadań, choć Tokarczuk zasłynęła najbardziej swoimi kolosalnymi powieściami. Jak wypadają na ich tle nie mogę na razie stwierdzić, ale jeśli nie patrzyć na nie jako na część dorobku, nie porównywać, tylko myśleć o nich jak o jednostkowej pozycji, muszę przyznać, że są wyśmienite. Każde z nich, a jest ich dziesięć i każde inne od poprzedniego. Jest to zbiór zaskakujący na każdej właściwie płaszczyźnie. Mimo Nobla nie miałam żadnych oczekiwań. Byłam po prostu zwyczajnie ciekawa. Nie zawiodłam się.
Zbiór rozpoczyna króciutkie opowiadanie, które dla wielu czytelników może być zaskakujące. Bardzo przypadło mi do gustu, choć o zaskoczeniu trudno było mówić. To chyba dlatego, że zaczytuję się od lat w prozie Pilipiuka i już w połowie tej czterostronicowej miniaturki wiedziałam,jakie będzie zakończenie. Mimo to naprawdę jest to wyśmienity aperitif.
Przychodzi czas na zupę, czyli "Zielone Dzieci". Tekst znacznie dłuższy, napisany zupełnie w innym stylu. Opowieść snuta przez angielskiego lekarza, nadwornego doktora króla Jana Kazimierza. Wołyń, XVII wiek, wschodnie rubieże Rzeczypospolitej. Już na początku uderzyło mnie to, że Wołyń chyba już na dobre będzie nam się kojarzył z czasem wojennym, z pogromami, bólem, jaki przyniosła Polsce i światu II wojna światowa. Tymczasem Tokarczuk odmalowuje przed nami Wołyń zupełnie inny. Wołyń oczami obcokrajowca, który, zrządzeniem losu, musi spędzić tam trochę czasu i, by się totalnie nie nudzić, prowadzi badania nad plica polonica, czyli kołtunem. I znów pojawiło się jako żywe porównanie do dawno już czytanego opowiadania Pilipiuka, który również o kołtunie tekst swego czasu popełnił. Tym razem jednak nie doktora Skórzewskiego, ale medyka Williama Davissona czeka z tego powodu nie lada przygoda. Napotkane tytułowe Zielone Dzieci wprowadzą nas do świata legend, lokalnych mitów, nie tylko na rubieże Rzeczypospolitej, ale na rubieże rzeczywistości i każą zastanowić się, czym właściwie ta rzeczywistość jest.
"Przetwory" to iście szatańska historyjka pełna czarnego humoru. Zaczynająca się apetycznie, a kończąca... może nie czkawką, ale z pewnością niestrawnością. Czy to zemsta zza grobu, czy czysty zbieg okoliczności? A może siła wyższa?
Zaczynamy dania obiadowe. W tym dwa ciężkostrawne półmiski przedstawiające świat przyszłości niczym w serialu Black Mirror. Napisane świetnie, wciągające, ale mocno przerażające. "Wizyta", najtrudniejszy w odbiorze (dla mnie, oczywiście) tekst z całego zbioru. Dysfunkcyjna rodzina, w której zwyczajne role i wartości poszły dawno w odstawkę. Świat, w którym nienormalność stała się codziennością, a indywidualność postrzegana jest co najmniej jako dziwactwo, ekstrawagancję, która nie jest dobrze widziana. "Transfugium" z kolei zadaje między innymi pytanie o to, gdzie stoi człowiek pomiędzy zwierzętami, jakie jest jego miejsce w przyrodzie, czy rzeczywiście jest kimś więcej niż tylko małym puzzlem? Co znaczy być człowiekiem? Do czego nas to człowieczeństwo uprawnia i do czego zobowiązuje? I jak sobie radzić w sytuacji, kiedy ktoś nam bliski chce przestać być... ludzki. Niesamowicie ciekawa opowieść, choć mocno bluźniercza w moim odczuciu. Nie pozostaje jednak tajemnicą, że Tokarczuk do chrześcijaństwa ma bardzo, nazwijmy to – specyficzne, podejście (o czym jeszcze wspomnę).
Opowiadanie "Szwy" ukazuje nam jak zmienia się człowiekiem z upływem czasu, szczególnie u kresu życia. Czym może być starość, jakie różne dziwactwa się wtedy pojawiają u ludzi na pozór zwyczajnych. Jak bardzo starszy człowiek w dzisiejszym wciąż pędzącym świecie, nie przystaje do nowej rzeczywistości. Wszystko zaczyna się od pozornie zwyczajnych skarpetek, a kończy na absolutnym zagubieniu.
Chyba najmniej ujęło mnie opowiadanie zatytułowane "Prawdziwa historia". Bo choć początek jest mocny, swoisty retrospekcyjny prolog do niego bardzo ciekawy, to jednak potem jakby emocje opadają, choć wydawałoby się, że powinny rosnąć. Im więcej dziwnych rzeczy przytrafia się głównemu bohaterowi, tym mniej mnie interesowało, co będzie dalej. Ostatecznie zakończenie nie powaliło i przeszło jakoś bez większego echa.
Ciekawe jest również "Serce", w którym nowoczesna transplantologia została zestawiona ze wschodnimi wierzeniami. Jednocześnie są tu ciekawe spostrzeżenia dotyczące wyjazdów zagranicznych i sposobów na życie ludzi, których nie stać na... życie w Polsce. Niestety zakończenie mnie mocno rozczarowało.
Deser! Dwa najdłuższe opowiadania, które łącznie zajmują objętościowo połowę zbioru. Najciekawsze, najlepiej dopracowane. Mocno zapadające w pamięć i dające naprawdę dużo do myślenia. "Góra Wszystkich Świętych" to połączenie współczesnej psychiatrii, technologii przyszłości i wielowiekowej praktyki modlenia się za pośrednictwem świętych Kościoła. Umierająca główna bohaterka próbuje znaleźć głębszy sens zarówno w swoim życiu, jak i w badaniach, które przyszło jej przeprowadzić w pewnym tajemniczym instytucie. Nieopodal zaś znajduje się żeński klasztor, który mocno wpłynie na jej postrzeganie świata. Właściwie nie tyle klasztor, co mieszkające w nim siostry (choć właściwie klasztor poniekąd również). Czy jest miejsce na wiarę w życiu, które opiera się na badaniu? I na koniec "Kalendarz ludzkich świąt", w którym Tokarczuk pokazuje nam przyszłość. Przyszłość, w której wiara łączy się z przybyszem z kosmosu, jest dziwnym mariażem duchowości, mesjaństwa i show iście z naszej telewizji rozrywkowej. Niepokojąca wizja świata, w którym nie ma miejsca na wątpliwości, a podobieństwo zbolałego ciała Monodikosa do wizerunku z Całunu turyńskiego jest tak wielkie, że aż bolesne. No i to zakończenie... Choć można się było spodziewać, że będzie mocne, jest powalające!
Cały zbiór napisany jest pięknym językiem. Choć kilka razy wcześniej porównywałam różne teksty z twórczością Pilipiuka, pod kątem językowym ci autorzy znacznie się różnią. Proza Pilipiuka jest rozrywkowa, z dużą dawką wiedzy historycznej. Proza Tokarczuk (przynajmniej na tym konkretnie przykładzie) to lingwistyczna uczta wymieszana z psychologią, doprawiona naprawdę poważnymi i mocnymi pytaniami egzystencjalnymi.
We wszystkich niemal opowiadaniach widać wyraźnie zainteresowanie przenikaniem się przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jednocześnie tragizm łączy się nieraz z czarnym humorem, a nawet komizmem. Wszystko jest idealnie wycyzelowane – by czytelnika zaskoczyć i zmusić do głębszych przemyśleń. Choć czyta się szybko, to kolejne opowiadania nie przemijają, ale pozostają w głowie.
Denerwowało mnie w pierwszych tekstach to ciągłe zwracanie uwagi, że wiara jest zła. Rozumiem, że Autorka ma do chrześcijaństwa taki stosunek, jaki ma, ale odniosłam wrażenie, że nieco na siłę wpycha ten temat w pierwsze teksty. Później to już miało sens, ale w przypadku lekarza Davissona – totalnie nie. To nie te czasy, nie ta mentalność. Zresztą kłóci się to nawet z jego późniejszym zachowaniem i wypowiedziami. Ale to moje jedyne zastrzeżenie.
Książka jest bardzo ładnie i starannie wydana.
Na koniec jeszcze okładka. Budzi niepokój, ale bardzo intryguje. Czy to za sprawą samej grafiki, czy może podobieństwa (tak, znowu ich porównuję) do okładki "2586 kroków" Pilipiuka? Jest bardziej tajemnicza i mniej przerażająca, nieco delikatniejsza, bardziej subtelna, ale powoduje to samo odczucie – ogromnej chęci zapoznania się ze środkiem. Ja się zapoznałam i bardzo się cieszę. To była doskonała uczta!
Książkę przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki