Dzień dobry.
1. Kiedy zaczęła Pani pisać?
Zaczęłam
jeszcze w szkole podstawowej, na zasadzie rywalizacji z jednym chłopcem – kto
napisze dłuższe wypracowanie. Na ogół to ja byłam górą, a pani polonistka nie
mogła się nachwalić moich epistoł. Powróciłam do pisania, gdy urodziły się moje
córki. Pisałam dla nich pamiętniki, głównie o nich, trochę o sobie. Uwielbiają,
gdy czytam im fragmenty, a niektóre zabawne powiedzonka stały się częścią
naszego „rodzinnego słownika”. Lecz dopiero w 2006 roku zabrałam się do pisania
na poważnie, pisząc obie książki naraz – „Żółtą sukienkę” i „W jednej walizce.”
Obie ukazały się w tym samym okresie – pod koniec 2011 roku. Od tego czasu pisanie stało się dla mnie
czymś więcej niż hobby. Zaczęłam pisać artykuły, felietony do polonijnego dziennika
„Gazeta”, kolejne powieści i książki-albumy. W mojej kilkuletniej pracy
dla Fundacji L. Komorowskiej dla Sztuki też bardzo dużo pisałam, a obecnie moja
praca zawodowa to pisanie artykułów o Kanadzie.
2. Co jest, Pani zdaniem, największym atutem
książek Pani autorstwa?
Wydaje mi
się, że jako emigrantka często poruszam w moich książkach temat wyobcowania. W
każdej z nich poczucie „bycia innym” jest zaznaczone. W książce „W jednej
walizce” siłą rzeczy, gdyż jest to zbiór wywiadów z polskimi arystokratami,
którzy byli zmuszeni opuścić Polskę i zacząć życie w obcym kraju. W „Żółtej
sukience” Anna, polska dziennikarka, też nie może odnaleźć się w Kanadzie, w „Malowankach
na szkle” Adam, białoruski malarz, czuje się w Polsce wyobcowany, a z kolei
Hela wstydzi się swojej „góralszczyzny”. Te elementy są zawarte również w powieści
„Lista Olafa”. Dlaczego uważam to za atut? Poczucie inności, wyobcowania, nieprzynależności
do grupy nie tylko cechują imigrantów. Prawie każdy człowiek w swoim życiu miał
okres osamotnienia, odrzucenia, poczucia bycia „innym”. Bardzo utożsamiam się z
tymi ludźmi i uważam, że odstawanie od „tłumu” jest często atutem, a nie wadą,
gdyż takie osoby często oferują coś nowego, potrafią patrzeć z dystansem na
wiele rzeczy, albo są fascynujący w swojej „inności”.
3. Kiedy znajduje Pani czas na
pisanie? Czy ma Pani jakiś system? Pisze Pani systematycznie, czy kiedy ma
„natchnienie”?
Zawodowo,
jako dziennikarka, piszę codziennie przez 3 godziny, a pisząc „dla siebie”,
staram się wygospodarować przynajmniej godzinę, dwie dziennie. Nie zawsze to
wychodzi i wtedy tracę „ciągłość”. Zapominam, co napisałam, muszę przeczytać
kilka rozdziałów wstecz i na nowo się rozkręcić. Dlatego nawet 15 min. dziennie
jest dla mnie lepsze niż kilka godzin raz w tygodniu. Na ogół piszę wcześnie
rano, po porannej kawie. Chyba nigdy nie zdarzyło mi się pisać „pod
natchnieniem”. Ono przychodzi dopiero podczas rutynowego, codziennego
zasiadania do „pióra”.
4. Co jest największym
paliwem, które napędza Panią do pisania?
Nigdy się
nad tym nie zastanawiałam, natomiast często zadaję sobie pytanie „po co ja to
robię?” Pisanie stało się dla mnie elementem codzienności, tym ciekawym, które
zajmuje mi myśli. Jest też źródłem stresów, gdy ogarniają mnie obawy typu „kto
to przeczyta?”, „czy ta książka jest w ogóle dobra?”, „po co ja piszę, kiedy
tyle dobrej literatury jest na świecie?”
Może takim
prawdziwym „motorem napędowym” mojego pisania jest odskocznia od
rzeczywistości? Jako dziennikarka piszę często o bardzo smutnych, a czasami
tragicznych wydarzeniach. Wieści z całego świata, tym też z Polski nie napawają
optymizmem. A ja, dzięki mojemu pisaniu, żyję w świecie, nad którym panuję i
staram się go uczynić dobrym.
5. Co Panią inspiruje? Powoduje, że
siada Pani i pisze?
Zasłyszane
opowiadania, własne przeżycia oraz – zabrzmi to górnolotnie – misja. Jako dziennikarka nauczyłam się słuchać i
wyłapywać historie, które warto uwiecznić. Są wśród nich i moje własne. A
misja? Tą się kierowałam pisząc cztery moje książki. Jedna z nich, już wydana,
to „Ada i Eryk w Krainie Przeklętej Korony”, dwie ukażą się w przyszłym roku, a
jedną mam prawie na ukończeniu.
6. Skąd wziął się pomysł napisania
„Żółtej sukienki”? Pani debiut literacki to poruszający do głębi portret
psychologiczny. I temat i sposób przedstawienia raczej niecodzienny jak na
debiut. Co skłoniło Panią do napisania tej właśnie książki?
„Żółta
sukienka” była moim rozliczeniem się z przeszłością i może dlatego tak trudno
mi się ją pisało. Temat gwałtu na
dzieciach przez ostatnie lata stał się nagłośniony, głównie poprzez rozliczanie
instytucji kościelnych. W mojej powieści nie oskarżam Kościoła, ale rodziców,
którzy wytwarzają taką atmosferę w domu, że dziecko boi się im zwierzyć nawet z
tak strasznej rzeczy, jaką jest gwałt. Napisałam tę powieść w bardzo trudnym
momencie mojego życia, kiedy zawaliło mi się wiele rzeczy i krzywda z
dzieciństwa wróciła z całą siłą. Musiałam się z nią rozprawić, żeby już więcej
mnie nie dręczyła. Dlatego napisałam „Żółtą sukienkę”.
7. Jest Pani emigrantką, podobnie
jak Anna, główna bohaterka „Żółtej sukienki”. Czy to ułatwiało pracę nad
książką, czy raczej utrudniało?
Ułatwiło,
gdyż bardzo rozumiałam Annę. W niej widziałam nie tylko siebie, ale kilka mi znanych
osób, które nie potrafiły się odnaleźć na emigracji. W Polsce Anna jest często
uznana przez czytelniczki za „dziwaczkę”. Zamiast się wziąć ostro do roboty,
żyje przeszłością. Myślę, że bardziej ją zrozumieją te osoby, które żyją na
emigracji, lub przeżyły w życiu wielką tragedię.
8. Temat emigracji powrócił jeszcze
raz, z co najmniej zdwojoną siłą, przy pisaniu „W jednej walizce. Polska
arystokracja na emigracji w Kanadzie”. To wyjątkowa pozycja, z którą powinien
się zapoznać każdy polski patriota. Jak wyglądała Pani praca nad tą przebogatą
w historie pozycją?
Praca zajęła
mi kilka lat. Zaczęła się od wystawy i od filmu „Raj utracony, raj odzyskany”,
którego jestem reżyserem. Te dwa projekty koordynowała polska aktorka, Liliana
Głąbczyńska–Komorowska, w ramach Fundacji Liliany Komorowskiej dla Sztuki. To
dla tej fundacji pracowałam kilkanaście lat. Wystawa i film były dedykowane
polskim arystokratom i ziemianom, którzy osiedlili się w miasteczku Rawdon. Gdy
zapoznałam się bardzo fragmentarycznie z przeżyciami tych ludzi, poczułam
„niedosyt tematu” i postanowiłam napisać książkę. Moimi bohaterami stali się
nie tylko mieszkańcy Rawdon, ale i Montrealu, Ottawy oraz Vancouver. Dlatego
mogłam w podtytule napisać „polska arystokracja na emigracji w Kanadzie”.
W pracy nad
książką pomogło mi kilka rzeczy. Pierwsza to moja własna historia rodzinna.
Dziadkowie ze strony ojca byli ziemianami, a babcia – Jadwiga Maringe-Gołembiowska
pochodziła ze znanej rodziny ziemiańskiej pochodzenia francusko-włoskiego. Z
kolei moja mama – Janina Krynicka – wysiedlona przez Niemców z Poznania ze
swoją siostrą Różą i moją babcią Janką przyjechały do Tarnowa. Do stodoły, w
której spędziły pierwszą noc, przyszła Róża hrabina Tarnowska z Dzikowa i
zaprosiła 100 uciekinierów do zamku. Tam mama przeżyła całą okupację i te 3
kobiety były ostatnimi, które opuściły Dzików przed wejściem Rosjan. Dwóch z moich bohaterów – Marcin Tarnowski i
Stanisław Siemieński pamiętali moją mamę i babcię. Marcin hr. Tarnowski pomógł
mi dotrzeć do pozostałych bohaterów „W jednej walizce”.
W pracy
pomogła mi również moja wyniesiona z domu wiedza na temat polskiego ziemiaństwa
oraz moje wykształcenie fotografa – w Kanadzie ukończyłam studia fotograficzne.
Z kolei szata graficzna to wspólna praca
moja i mojego byłego partnera Mariusza Wasilewskiego, gdyż pracowaliśmy nad nią
razem. Wydanie książki sponsorowała Fundacja Liliany Komorowskiej.
Natomiast
przeprowadzenie wywiadów z „moim arystokratami” nie było wcale tak łatwe.
Początkowo ci ludzie niechętnie mówili o swoich przeżyciach. Czasami musiałam
się z nimi spotkać kilka razy, aby wyłowić dodatkowe informacje. Podczas tych
rozmów uświadomiłam sobie, jak krzywdząca do tej pory panuje opinia o tej
grupie społecznej, wśród której było wielu patriotów bardzo zaangażowanych w działania
na rzecz ojczyzny.
9. Jak długo pracowała Pani nad nią
– ile zajęły badania, a ile „samo pisanie”?
Prawie 5
lat! To była moja pierwsza książka historyczna, a dodatkowo książka-album.
Badanie i pisanie, a potem układanie szaty graficznej odbywało się w tym samym
czasie. Tym projektem zajmowałam się w wolnych chwilach, w międzyczasie
przeprowadziłam się z Montrealu do Vancouver, więc to też przyczyniło się do
wydłużenia okresu, w którym książka powstawała. W tym chyba najpiękniejszym
kanadyjskim mieście, razem z moim byłym partnerem, Mariuszem Wasilewskim, który
znał program InDesign, pracowaliśmy nad ostateczną wersją graficzną książki.
10. Z tą książką łączy się również
film, Pani debiut reżyserski. Co było trudniejsze: pisanie książki czy
reżyserowanie filmu?
Zdecydowanie
pisanie książki. Zbieranie materiału filmowego trwało 3 dni, a jego montaż dwa
tygodnie. Tymczasem pisanie książki kilka lat.
11. W „Malowankach na szkle” pojawia
się nowy wątek – mianowicie sztuka ludowa. Oczywiście, poza wszystkimi innymi.
Jest jednak bardzo ważnym elementem tworzącym swoistą magię tej powieści. Co
Panią osobiście urzeka w polskiej sztuce ludowej? I jak wyobraża Pani sobie
lepszą jej prezentację wśród zalewu codziennie pojawiającej się tandety uważanej
powszechnie za sztukę?
Z polską
wsią, z jej mieszkańcami miałam bliski kontakt już w okresie szkoły
podstawowej. Do wsi leżących blisko Puław – to w tym mieście spędziłam dzieciństwo
– często zachodziłam, gdyż leżały zaledwie kilka kilometrów od naszego domu. Z
kolei moja przygoda z Tatrami zaczęła się w okresie nastoletnim, kiedy co roku
wyjeżdżałam tam na wakacje. Dopiero na Podkarpaciu zetknęłam się z tą prawdziwą
sztuką ludową, która została zachowana nie tylko w muzeach czy skansenach, ale i
w prywatnych domach. W góralskich chatach po raz pierwszy zobaczyłam obrazki na
szkle i wywarły na mnie ogromne wrażenie. Od tego czasu zaczęłam się interesować
tą dziedziną sztuki, z pozoru „prymitywną”, tak niedocenianą w okresie PRL-u. Urzekła
mnie swoją kolorystyką, tęsknotą zwykłych ludzi, tak zapracowanych i często
biednych, za pięknem. Mówię tu oczywiście o tej autentycznej sztuce, a nie tej masowo
oferowanej turystom.
Moje kolejne
spotkanie z „prawdziwą” sztuką ludową miało miejsce już po upadku komuny, na Podlasiu.
Podczas prawie rocznego pobytu w
Białymstoku odwiedzałam podlaskie wsie, gdzie bardzo mała liczba mieszkańców
zajmowała się tradycyjnymi wyrobami. Niestety nie były bardzo popularne wśród
turystów, dlatego coraz mniej osób je wykonywało.
W obecnych
czasach – tak mi się wydaje – wzornictwo ludowe ożyło, w lepszej czy gorszej
formie. Jak to z każdą sztuką bywa, powstaje wiele tandety, o czym miałam
okazję się przekonać tu w Kanadzie, gdy zetknęłam się z wyrobami rdzennej
ludności.
Polska
sztuka ludowa – chociażby łowickie wycinanki, których jestem wielką miłośniczką
– powinna uzyskać sponsorat państwa i zostać uznana za nasze wielkie narodowe
dziedzictwo. Niegdyś takim sponsorem była Cepelia, do której, wbrew utartej
opinii, trafiało sporo dobrej sztuki. Obecnie twórcy ludowi zostali
pozostawieni sobie samym i gdyby nie dodatkowy dochód z innej działalności, nie
byliby w stanie ze sztuki wyżyć.
Myślę, że
zalew tandety zawsze będzie miał miejsce, lecz to od Ministerstwa Kultury
zależy dostrzeżenie wielkiego waloru polskiej sztuki ludowej i taka jej promocja,
żeby najzdolniejsi artyści mogli się rozwijać, bez obawy, że nie będą mieli „co
do garnka włożyć”.
12. Niedawno wydała Pani kolejną
powieść. Tym razem dla młodzieży. I znów historia, choć zupełnie inaczej.
Znacznie odleglejsza, to po pierwsze. Dlaczego właśnie tamte czasy są tematem,
o którym chce Pani opowiedzieć najmłodszym swoim czytelnikom?
Książki dr
Andrzeja Zielińskiego o polskim średniowieczu, szczególnie tym wczesnym, otworzyły
mi oczy na sposób, jak ten rozdział polskiej historii jest przedstawiany w
szkołach. Na lekcjach historii opowiada się o „wielkości” Polaków, o walce o
utrzymanie państwa, a tymczasem ten okres był pełen podbojów innych narodów,
okrucieństwa i walki starych wierzeń z nową religią. Wprowadzenie
chrześcijaństwa było decyzją polityczną i ogłaszanie świętych również, gdyż
dzięki temu Polska mogła zaistnieć na mapie chrześcijańskiej Europy. Starałam
się pokazać młodzieży te inne aspekty, tak w sumie aktualne w czasach
dzisiejszych, kryjące się za pytaniem, jak mamy ustosunkowywać się do polskiej
historii, nawet tak dawnej. Tak przekazywałam polską historię moim córkom, nie
tylko bardzo pozytywne jej karty, ale i te bardzo bolesne, „wstydliwe”, które
często są pomijane albo wybielane.
13. I druga sprawa. Tym razem
niejako rozprawia się Pani z tym, co zdaje się wychwalać w książce „W jednej
walizce”. Ciotka Rycheza wielokrotnie mówi o tym, że jest przeciwna
patriotyzmowi pojmowanemu jako duma narodowa, wskazuje na minusy (a jest ich w
powieści naprawdę wiele) tej polskiej wielkości, którą tak lubimy hołubić. Jak
to rozumieć? Gdzie w tym temacie znajdujemy Beatę Gołembiowską?
„W jednej
walizce” polscy arystokraci we swoich wspomnieniach przekazują to, co dla nich
w ojczyźnie było najpiękniejsze. I to jest część naszej historii, ta pozytywna.
W książce dla młodzieży dobro miesza się ze złem, a dzieci oceniają albo zadają
pytania, dlaczego tak się stało. Podejście do polskiej historii „z sentymentem”
nie jest niczym złym, jeśli nie rodzi się z niego nacjonalizm, który pragnie
wymazać wszystkie złe karty. A przecież to z nich też się uczymy, żeby „nigdy
się nie powtórzyły”. Dlatego dla mnie
historia jako dziedzina nauki jest tak ważna i tak ważny jest jej odpowiedni
przekaz już dzieciom i młodzieży. Wychowywanie młodych ludzi na „etosach”,
„sztandarach”, na „poszli nasi w bój bez broni” jest wysoce szkodliwe, gdyż w
momentach trudnych powinniśmy zachować rozum, a nie „rzucać się z szablami na
czołgi”. Dość już było w naszej historii niepotrzebnego rozlewu krwi.
Podam tu
przykład, który mnie ostatnio zbulwersował. Rozmawiałam z moim znajomym, który
mieszka w Stanach. Zapytałam go o córkę i w jego relacji znalazły się takie
słowa – „Jestem z niej dumny i z nas jako rodziców, bo wychowywaliśmy ją na
polską patriotkę. Powiedziała nam, że gdyby Rosjanie napadli na Polskę, to ona
pojedzie na front, żeby walczyć.”
Pomyślałam
wtedy: „Boże, znowu pokolenie wychowane na etosach. Czyż nie lepszą rzeczą, niż
ginąć za ojczyznę, jest zabrać się do zbierania funduszy na pomoc humanitarną i
militarną? Czyli wykonywać żmudną i często niewdzięczną pracę, co wygląda mniej
„ślicznie i patriotycznie”, lecz o wiele bardziej pożytecznie bez składania „na
ołtarzu ojczyzny” daniny krwi, co by się pewnie stało, gdyż dziewczyna bez przeszkolenia
wojskowego zginęłaby prawdopodobnie pierwszego dnia.
W takim celu
pisałam moją książkę dla młodzieży. Żeby poprzez krytyczne spojrzenie na
historię umiała wyciągać wnioski i pojmowała patriotyzm jako pozytywne
działanie na rzecz Polski, które nie powinno opierać się wyłącznie na emocjach.
13. Czy łatwo było napisać książkę o
tak odległej przeszłości, z której mamy naprawdę niewiele danych historycznych?
Jak wyglądał proces twórczy w tym wypadku?
Tak jak
wcześniej już napisałam, pomysł powieści dla młodzieży o tym okresie powstał
pod wpływek historycznych książek dr A. Zielińskiego. Po ich lekturze sięgnęłam
do innych, co było dość łatwe, gdyż pisałam tę książkę podczas pobytu w Polsce,
w mieszkaniu mojej siostry, w którym jeden pokój jest wypełniony książkami
historycznymi, gdyż jej mąż, Peter Johnsson, jest szwedzkim historykiem – napisał
nawet kilka książek o historii Polski. To on mi podsuwał kolejne pozycje. W ten
sposób byłam dość dobrze przygotowana merytorycznie. Ten okres pierwszego
stulecia Polski jest owiany wieloma tajemnicami, dlatego jest tak
kontrowersyjny, a jednocześnie fascynujący. Nie przedstawiałam w tej powieści
jego „absolutnie prawdziwej wersji”, gdyż takowej nie ma. Możemy się jedynie
domyślać, dlaczego np. pierwsza polska królowa Rycheza opustoszyła polski skarbiec,
w tym królewskie insygnia i wywiozła go do Niemiec. Była przecież Niemką i
trudno było jej „pokochać” kraj tak dla niej obcy. Starałam się, pisząc tę
powieść, nie pokazywać historii w czarno-białych kolorach. Zło miesza się w
niej z dobrem – tak jak w życiu.
14. A jak pisało się opowieść z
perspektywy dwunastolatki? Odkryła Pani w sobie coś nowego oczami Adelajdy?
Niewiele
pamiętam siebie z okresu nastoletniego, więc pisząc tę książkę, jako Adelajda
miałam przed oczami moje dwie córki, kiedy były w jej wieku i trochę starsze. Moja młodsza córka Tina, tak jak Ada,
strzelała z łuku, rzucała oszczepem i jeździła konno. Z kolei starsza, obecnie
historyk, była istnym molem książkowym – jak Eryk. Dzięki pisaniu o nich pamiętników
doskonale pamiętam ich dociekliwość i otwartość na wiedzę. Wielką przyjemnością
było dla mnie podsuwanie im kolejnych książek, a potem dyskusje na ich temat. Nie zabrakło wśród tych lektur książek
historycznych, w tym i tych o Polsce. Ja starałam się być dla nich taką ciotką
Rychezą, która odpowiadała na pytania, zachęcała do dyskusji i wysuwania
wniosków.
Podczas
pisania „Ady i Eryka w Krainie Przeklętej Korony” dużym problemem dla mnie była
nieznajomość języka współczesnych nastolatków. Wybrnęłam z tego o tyle szczęśliwie,
że dzieci przenosząc się w przeszłość, zaczynają mówić językiem stylizowanym,
wtrącając słowa staropolskie.
15. Wielkim atutem Pani
powieści, moim zdaniem, jest głęboka analiza ludzkiego umysłu. Nie stroni Pani
również od podejmowania tematyki historycznej i różnego rodzaju rozliczeń z
przeszłością. Dlaczego właśnie ta tematyka tak Panią zainteresowała?
Jestem
emigrantką, która jak prawie każdy „wygnaniec” ma sentymentalne podejście do
ojczyzny. Bardzo przeżywam wszystko, co się dzieje w niej dobrego i o wiele
bardziej, co jest złe, nie tylko w czasach współczesnych, ale i w tych dawnych.
Dlatego, gdy zadała mi Pani pytanie, czym się kieruję w moim pisaniu,
wymieniłam słowo „misja”. To ona mi przyświeca, gdy piszę książki historyczne,
a z kolei moje powieści – „Malowanki na szkle” i „Lista Olafa” są próbą
przekazania piękna Podhala i Podlasia. Czyli też misja, ale już w innym
wymiarze. Powieść, nad którą obecnie
pracuję jest chyba takim moim apogeum wypełnienia mojej misji. „Oporniki” to książka historyczna o okresie,
kiedy Polska była na ustach całego świata, o okresie przez nas, Polaków,
niewykorzystanym, żeby się nim chwalić, wielbić i być dumnym. To było nasze
jedyne wielkie powstanie narodowe zakończone zwycięstwem!„Oporniki”
obejmują okres 1976 – 1989 – i jak można się domyślić, są to lata powstania
prężnej antykomunistycznej opozycji, strajków sierpniowych, które doprowadziły
do Karnawału Solidarności oraz lata żmudnej walki zakończonej uzyskaniem
niepodległości.
Do pisania
tej powieści przygotowywałam się bardzo skrupulatnie. Efektem tych przygotowań
są dwie moje publikacje, które mają się ukazać w przyszłym roku – „Zanim runęły
mury” – zbiór wywiadów z czołowymi działaczami opozycji antykomunistycznej
okresu PRL-u oraz „Jerzy Borowczak rozpoczął Sierpień’80” – wywiad rzeka ze
stoczniowcem, który rozpoczął strajk sierpniowy.
16. Czy ma już Pani pomysł na
kolejną książkę? Uchyli Pani rąbka tajemnicy?
Gdy tylko
skończę pisać „Oporniki” – mam nadzieję, że to się stanie na początku
przyszłego roku, zamykam rozdział pisania o Polsce i przenoszę się do tropików.
Akcja mojej nowej powieści będzie się toczyła głównie w Meksyku, w Meridzie –
stolicy Jukatanu, gdzie przez cztery lata razem z moim eks-partnerem mieliśmy
dom. Będzie to mieszanka – jak na tropiki przystało – dość gorąca. Miłosne
pasje, zbrodnie, szamanizm …coś nowego dla mnie i jestem ciekawa, jak mi się
uda z tym zmierzyć.
17.
Czy mogłaby Pani zdradzić, jaka jest Pani ulubiona powieść stworzona
przez innego autora?
Jest ich tak
wiele! Z polskich powieści często sięgam do „Chłopów” Reymonta i za każdym
razem podziwiam bogactwo postaci tej powieści, a z tych niepolskich „Smażone
zielone pomidory” Fannie Flagg.
18. Pani ulubiona książka z
dzieciństwa to…
„Tajemniczy
ogród”, „Mała księżniczka”, „Ania z Zielonego wzgórza” i „Bracia Lwie Serce”, „Muminki”.
19. A co lubi Pani robić w czasie
wolnym?
Podziwiać
przyrodę, latem pływać w jeziorze, zimą biegać na nartach biegowych, oglądać
filmy, szczególnie te psychologiczne, a ostatnio gotować dla moich córek oraz
szyć.
20. Przez przypadek do akwarium w
Pani domu trafi złota rybka i jest bardzo chętna, by spełnić… jedno życzenie,
specyficzne, polegające na tym, że może Pani zjeść obiad z wybraną przez siebie
osobą i spędzić z nią całe popołudnie. Może to być ktoś znany, ceniony,
ktokolwiek. Rybka jest magiczna, więc może to być nawet ktoś z zamierzchłej
przeszłości, o kim piszą w podręcznikach do historii. Z kim zatem chciałaby
Pani zjeść obiad?
Z Lucy Maud
Montgomery – autorką „Ani z Zielonego Wzgórza”. Uwielbiam Wyspę Księcia
Edwarda, którą odwiedziłam dwa razy i kiedyś nawet chciałam tam zamieszkać na
stałe. Dzięki temu spotkaniu cofnęłabym się do tych czasów, które wydają mi się
tak sielankowe w porównaniu z obecnymi.
22. Co myśli Pani o
współczesnej polskiej literaturze? Jak widzi jej rozwój w najbliższych latach?
Będzie dobrze?
O tyle
trudne dla mnie pytanie, że nie za bardzo się orientuję we współczesnej
polskiej literaturze. Co jakiś czas czytam jakiegoś polskiego autora, ale
mówiąc szczerze, nie zauroczył mnie żaden z nich. Nie przebrnęłam do końca –
zaczynałam ich kilka – żadnej z książek Olgi Tokarczuk, chociaż podziwiam jej
przebogaty język. Tak jak w innych krajach, w Polsce również ukazuje się bardzo
dużo nowych pozycji. Wśród nich są te wartościowe, chociaż pewnie każdy z nas
inaczej pojmuje definicję „dobrej książki”. Rozwój literatury zależy od
czytelnictwa, a poziom jego w Polsce nie jest najlepszy. Literatura została
zastąpiona tyloma inny dziedzinami sztuki, że musi naprawdę ciężko się przebijać,
zwłaszcza, że na ogół nie oferuje „łatwej i przyjemnej” rozrywki.
Wychowałam
się na książkach i moje dzieci również. Te młodsze od nich pokolenia coraz
rzadziej mają z nimi kontakt, więc jeśli chodzi o rozwój literatury i
czytelnictwa … czarno to widzę.
Dziękuję
bardzo.