Wydawnictwo: Poradnia K
Warszawa 2021
Tytuł oryginału: In a Holidaze
Przekład (z j. angielskiego): Aleksandra Dzierżawska
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Trzy dni temu, we
wtorek wieczorem, pomyślałam sobie, że chciałabym dostać szansę się wyspać.
Odkąd mąż ma ortezę na dłoni i nie może prowadzić, właściwie wszytko na mojej
głowie. A poranne wstawanie do przedszkola to dla mnie prawdziwy bój. I
chciałabym móc rano pospać chwilę dłużej. Cóż, nic z tego. W środę, w dniu
premiery „Miłości na święta”, nie jechałam do przedszkola, ponieważ czekała
mnie rano wymiana opon na zimówki. Wstać i uszykować dzieci jednak i tak
musiałam. Pojechałam, oddałam samochód mechanikom i pomyślałam, że teraz czeka
mnie miły, półgodzinny spacer. Skoro nie mogę się wyspać, to chociaż dotlenię
się w naszym rezerwacie przyrody. Kochani, uważajcie, czego sobie życzycie!
Najpierw naskoczyły na mnie dwa psy (ja w ogóle boję się psów więc było to
podwójnie stresujące). Dosłownie kilka minut później otrzymałam wiadomość, że
cała nasza grupa przedszkolna trafiła właśnie na kwarantannę. Chciałam się
wyspać? Proszę bardzo. Przez kolejny tydzień z okładem nie muszę po ciemku
szykować dzieci na zajęcia. Zamiast tego mam zdalną racę z dwiema
pięciolatkami, które cały czas chcą się ze mną bawić, wszystkie codzienne
obowiązki bez chwili spokoju i jeszcze zdalną naukę. Brawo ja!
Dlaczego w ogóle
piszę o tym w recenzji książki? Ponieważ Maelyn też miała do wszechświata
prośbę. Niby niepozorną, jako i moja. Chciała zrozumieć, co tak właściwie by ją
w życiu uszczęśliwiło. Cóż, na kwarantannę nie trafiła (choćby dlatego, że
powieść została napisana jeszcze przed pandemią), ale... wpadła w pętlę czasu.
Wracała wciąż w ten sam moment, kiedy samolotem podróżowała w celu spędzenia
spokojnego tygodnia świątecznego z rodziną i przyjaciółmi. Wydaje się, że można
trafić gorzej, czyż nie? Szczególnie, że dla niej ten czas, ci ludzi i to
miejsce to najprzyjemniejsze, co się trafia przez cały rok. Tyle że, pomijając
w ogóle pomysł podróżowania w czasie, coś jest bardzo nie tak.
Zacznijmy jednak
od początku i uporządkujmy sobie kilka spraw, byście mogli pojąć, dlaczego ta
książka jest wyjątkowo mądra i naprawdę błyskotliwa.
Mae ma
dwadzieścia sześć lat i nadal mieszka w rodzinnym domu. Z mamą, siedemnastoletnim
bratem i nowym mężem mamy. Wyprowadziła się co prawda jakiś czas temu, ale
wróciła, gdyż pierwsze zetknięcie z prawdziwym życiem nie okazało się dla niej
łaskawe. Pracę ma beznadziejną, nie znosi jej, choć miała co do niej wielkie
oczekiwania. Jest singielką, od trzynastu lat na zabój zakochaną w tym samym
facecie, Andrew Hollisie. Spędziła w nim właśnie kilka wspaniałych dni
okołoświątecznym. Są przyjaciółmi od pieluch, a on wcale nie zdaje sobie
sprawy z jej uczuć. Do tego Maelyn już przywykła. Problem tkwi w czym
innym. Po pierwsze, w stanie odurzenia alkoholowego obściskiwała się z jego
młodszym bratem. Niezbyt komfortowo, nieprawdaż? Na domiar złego tuż przed
powrotem do domu dowiaduje się, że ich ukochany domek, w który od kilku dekad parę
zaprzyjaźnionych rodzin spędza każde ważniejsze święta razem, ma zostać
sprzedany. Wszystko to doprowadza ją do cichej rozpaczy. Zła na wszechświat, na
siebie, na brata, który ją irytuje, i pewnie na jeszcze kilka innych osób,
wypowiada życzenie. Chciałaby dowiedzieć się, co mogłoby ją uszczęśliwić.
Chwilę później, samochód, którym podróżuje bierze udział w kolizji. Gdy Mae
otwiera oczy, nie widzi jednak roztrzaskanego auta, poranionych najbliższych,
krwi i śniegu. Znów jest w samolocie, leci do chatki, cofnęła się w czasie o
niemal cały tydzień i będzie musiała przemyśleć, co zrobić inaczej, by swoją
szansę dobrze wykorzystać. Prób będzie kilka, a każda kolejna, choć zbliża ją
do celu, przede wszystkim frustruje i ukazuje jej, że to nie wszystko wokół
winno się zmienić, ale ona sama. To ona, Maelyn Jones, kieruje swoim losem i
ona musi swoje życie poukładać. Przepracować wiele spraw i przede wszystkim
zacząć myśleć bardziej o sobie, a mniej o tym, co pomyślą inni.
Bohaterów
powieści spotka wiele ciekawych przygód, choć przecież nie wybierają się na
wyprawę polarną, a jedynie pragną spędzić świąteczny tydzień zgodnie z
wypracowanymi przez lata tradycjami. Bo tradycje w tym gronie urastają do miana
świętości, których nie można zmieniać. Co więc stanie się, gdy budowanie
śnieżnych potworów przemieni się w dziką bitwę na śnieżki, a po świąteczne
drzewko pojadą do centrum ogrodniczego Mae i Andrew zamiast ich ojców?
Przełamywanie rutyny, zmiana rytuałów to ważne zagadnienie w tej
powieści.
Chatka to
miejsce, w którym Maelyn czuje się osadzona, bezpieczna. Rutyna towarzysząca
corocznym spotkaniom, dokładna możliwość przewidzenia, co będzie się działo
każdego dnia, wszystko to sprawia, że ciągnie do tej bezpiecznej przystani
(słowo przystań będzie miało w powieści też inne, ważkie, znaczenie).
Niesamowicie
ważne jest w tej historii towarzystwo, w którym obraca się od małego Mae.
Przyjaciele jej rodziców, przyjaciele, którzy są razem na dobre i na złe
(rozwody, ciężkie choroby itd). Przyjaźnie, które kształtują kolejne pokolenia.
I w tym właśnie otoczeniu Mae się wychowuje, dorasta, dojrzewa. W nim pozostaje
jako dorosła. Bo choć większość z „dzieci” zbliża się już do trzydziestki i
spokojnie mogłaby doczekać się własnego potomstwa, co roku gromadzą się w tym
samym miejscu, by tradycji stało się z dość. To jednak coś znacznie więcej.
Jest między nimi prawdziwa, głęboka więź. Każdy z ich naprawdę chce ten
magiczny czas spędzić z pozostałymi, nawet jeśli konkretne działania uważa za
nieco już nudne i przewidywalne.
To powieść nie
tylko na okres świąteczny. Sprawdzi się w każdym czasie i miejscu. To nie tylko
komedia romantyczna. Poszukiwanie siebie w wydaniu Mae jest niebanalne. Choć w
pewnych momentach historia wydawała się być nieco naiwna (Mae i Andrew zachowują
się nieraz jakby byli co najmniej o dziesięć lat młodsi) i przewidywalna, w
innych zaskakiwała świeżym podejściem. Z pewnością napisana jest ładnie i
zgrabnie, a wielkim atutem jest zdolność autorek (tak, bo pod pseudonimem kryje
się pisarski duet) do dostrzegania cech ludzkich, o których niewielu innych pisze.
Oczywiście, jest możliwe, że tak bardzo mi się ta lektura podobała, ponieważ
dostrzegłam w Mae niesamowicie wiele moich własnych cech. Może dlatego płakałam
w tych, a nie w innych momentach. Ale nie były to łzy typowe dla rozczulających
romansów, ale takie subtelne połączenie bólu z odnalezienia siebie i radości
z... odnalezienia siebie.
„Miłość na święta”
to napisana lekkim piórem, z ogromną dozą humoru, a jednocześnie bardzo dobrze
punktująca ludzkie cechy, powieść okraszona sporą dawką magii i miłości. Nie
tani romans do przeczytania i zapomnienia, ale książka, która – choć nie
aspirująca do literatury nagradzanej za wybitność – jest mądra i skłania do przemyśleń.
Co tak naprawdę mogło by uszczęśliwić ciebie? Gdzie i z kim czujesz się
naprawdę bezpieczny? Co musi się zdarzyć, byś wziął życie we własne ręce i
zmierzył się ze swoimi ograniczeniami, pozwolił się ponieść marzeniom, pokazał
ludziom swoją prawdziwą twarz?
Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Poradnia K