Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie – Charles Dickens

Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Poznań 2017
Oprawa: twarda z obwolutą
Tytuł oryginału: A Christmas Stories
Przełożył (z angielskiego): Jerzy Łoziński
Ilustracje: Fred Walker, Harry Furniss, F. A. Fraser, H. French, E. G. Dalziel, J. Mahony
Liczba stron:466
ISBN: 978-83-8116-190-9

"Opowieści wigilijne" czyli "Kolędę prozą" Charlesa Dickensa zna chyba każdy. Naprawdę nie chce mi się wierzyć, że jest ktoś – przynajmniej wśród dorosłych – niezaznajomiony, w jakikolwiek sposób, z historią Scrooge'a i  duchów Bożego Narodzenia. W tym roku nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka ukazał się kolejny tom bożonarodzeniowy autorstwa tego znakomitego prozaika.
Nowy zbiór zawiera aż 14 opowiadań. Opowiadań o różnej długości, bardzo różnej treści i różnej jakości. Niektóre mnie urzekły, niektóre zaskoczyły, po przeczytaniu jednego czułam duży zawód. O tym jednak za chwilę. 
Książkę rozpoczyna zabawne, choć trochę w swej wymowie przypominające historię Scrooge'a, opowiadanie będące w rzeczywistości rozdziałem z "Klubu Pickwicka" – "Opowieść o goblinach, które podkradły zakrystiana". Dalej 13 tekstów, które ukazywały się na łamach redagowanych przez Dickensa pism – kolejno: Household Words i All the Year Round w latach 1850 – 1867. Wszystkie one, rzecz jasna, nawiązują do Bożego Narodzenia, niektóre jednak w bardzo "luźny" sposób.
Rozpoczynająca cykl "Choinka" w pierwszej chwili mnie zauroczyła. Im dalej w las, tym jednak było ciężej. Opowiadanie nie ma nawet 30 stron, a zmęczyłam je w... 3 wieczory. Zupełnie nie wiedząc o czym czytam, zasypiałam nieustannie. Zrobiło mi się szczerze przykro, kiedy skończyłam, bo nadal nie wiem, o czym ten tekst traktuje. 
Na szczęście dalej było już lepiej. Piękne i wzruszające jest "Opowiadanie dziecięce", zabawna i bardzo życiowa "Opowieść uczniaka". 
"Siedmiu ubogich krewnych" początkowo sprawiło mi trochę problemów, jednak naprawdę warto było "przebić" się przez początkowe strony, ponieważ dalej akcja przyspiesza, a serce łomocze. Pod koniec kilka razy pojawiają się w oczach łzy. Niestety zakończenie całego opowiadania jest, moim zdaniem, kiepskie i zupełnie niepotrzebne (w "Słowie od tłumacza" możemy natomiast doczytać, że nie było integralną częścią tej historii, co wcale mnie nie zdziwiło).
Genialne jest z kolei opowiadanie "Ostrokrzew". Właściwie to chyba mój faworyt. Od pierwszego do ostatniego słowa trzyma w napięciu, choć ten stan się zmienia – raz nasila, raz opada. To samo można powiedzieć o samej akcji. Rozpoczyna się od ucieczki desperata, w środku mamy czasem roztkliwiający, czasem zabawny, to znów straszliwy, innym razem rzewny czas wspomnień, by na końcu doznać nie lada niespodzianki. Złożoność tego tekstu świadczy o mistrzostwie autora. 
Na uwagę zasługuje również wzruszające i porywające za serce opowiadanie "Doktor Marigold". Czyta się je z zapartym tchem, niemalże na jednym wdechu, choć kilka pierwszych stron sprawia niejaką trudność. Później jednak trudno jest odłożyć książkę i nie wracać myślami do tego, co będzie dalej.
Większość tekstów zawartych w niniejszym zbiorze charakteryzuje się złożonością fabuły. Często mamy tu do czynienia z opowiadaniem w opowiadaniu. Narrator oddaje głos snującym opowieści kolejnym bohaterom, cofamy się do czasów ich wspomnień, by później powrócić do ich teraźniejszości. Cóż, uwielbiam taką konstrukcję, dlatego ogólnie rzecz ujmując "Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie" jest lekturą, która bardzo przypadła mi do gustu. Nie jest to jednak zbiór typowo świątecznych tekstów. Z drugiej strony to może i dobrze, bo można go czytać naprawdę każdego dnia roku i nie czuć się dziwnie, np. w lipcu. 
Wydanie jest przepiękne. Oryginalne ilustracje w środku dodają całości elegancji i klasy. Pięknie stylizowane inicjały na początku każdego opowiadania, elegancka czcionka w tytułach opowiadań i ich rozdziałów. Do tego naprawdę świetna redakcja i korekta. Śliczna, a jednocześnie wytrzymała, twarda oprawa z równie ładną obwolutą. Czegóż chcieć więcej. Może tylko, by przy całych swych gabarytach (niemal 500 storn i dobry, gruby papier) książka była trochę lżejsza. To jednak niewykonalne, dlatego zostawmy takie "marzenia" dzieciakom, niech piszą listy do Świętego Mikołaja, Was natomiast zapraszam do wyjątkowej lektury i podróży w nieco inny świat.



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Zysk i S-ka:

czwartek, 7 grudnia 2017

Święta Tupcia Chrupcia – Eliza Piotrowska

Wydawnictwo: Wilga
Warszawa 2017
Tytuł oryginału: Il Natale di Topo Tip
Tekst oryginału: Anna Casalis
Ilustracje: Marco Campanella
Oprawa: twarda
Liczba stron:28
ISBN: 978-83-280-3046-6









"Święta Tupcia Chrupcia" to nasze pierwsze spotkanie z tą, właściwie już kultową, bajkową postacią. Jakoś tak wyszło, że wcześniej nigdy nic o Tupciu nie czytałam, a Dziewczynki chyba były za małe. Chociaż może wcale nie. Świąteczna książka jest idealna dla dzieci chyba w każdym wieku.
Zbliżają się Święta. Wszystko już uszykowane, nawet miś Tedi nosi mikołajową czapkę. Leżący śnieg pozwala na nowe zabawy – lepienie po raz pierwszy bałwana, jeżdżenie na sankach, ślizgawki. Och, cóż za cudowna pora roku. Nic dziwnego, że nasz mały bohater tak ją uwielbia. I jeszcze perspektywa znalezienia prezentów pod choinką. Rety! Trzeba przecież jeszcze napisać list, by Mikołaj wiedział, co Tupciowi przywieźć w saniach wypakowanych po brzegi paczkami dla grzecznych dzieci.
Właśnie, Mikołaj pojawia się tylko u grzecznych. I zawsze wie, co przeskrobaliśmy. Czy Tupcio zasłużył na swoje wymarzone zabawki, słodycze, nową czapkę i szalik? Oj, chyba coś ostatnio nie do końca. Brzydki uczynek ciąży na serduszku małego myszka (Jak powiedzieć o myszy płci męskiej? U nas w domu mówimy Myszek Miki, więc i Tupcio jest myszkiem.). Czy uda się go naprawić?
"Święta Tupcia Chrupcia" to przepiękna i wzruszająca opowieść o tym, co najważniejsze – nie tylko w Boże Narodzenie – a mianowicie o niesieniu pomocy potrzebującym. O dobrym sercu, o uśmiechu, a czasem nawet podarowaniu komuś swojego własnego szalika. Jednym słowem o relacjach, czyli tym, co się naprawdę liczy. Bo przystrojona choinka, śnieg za oknem i długi list do Mikołaja to jedynie dodatki. Niewiele, a wręcz nic, nieznaczące, kiedy radością z Bożego Narodzenia nie ma się z kim dzielić.
Książeczka nie jest gruba, za to dość duża. Dzięki temu na każdej stronie znalazły się krótkie teksty, wydrukowane dużą czcionką, co z pewnością będzie pomocne dzieciom uczącym się czytać. Poza tym opowieść o Tupciu to nie tylko tekst, ale i ilustracje. Piękne, bijące ciepłem i miłością, bardzo kolorowe i świetnie oddające klimat całej historii. Nawet dla nich samych warto zakupić tę książkę. 
Myślę i myślę, czy mogłabym napisać choć jedno złe słowo o "Świętach Tupcia Chrupcia" i nie znajduję niczego takiego. To po prostu pięknie napisana i równie uroczo zilustrowana opowieść o magii Świąt. Dla dzieci w każdym wieku. A nawet dla dorosłych. Kto wie, czy w dzisiejszych czasach nawet nie przede wszystkim dla niektórych dorosłych. Wszak to z nas dzieci biorą przykład. 
Piękne wydane, do którego nie można się przyczepić.
Idealny prezent na zbliżające się Święta niezależnie od tego, czy w Waszym domu prezenty przynosi Gwiazdor, Święty Mikołaj, Dziadek Mróz, Śnieżynka, Dzieciątko, czy jeszcze ktoś inny. Dzieciaki z pewnością ucieszą się z takiej ślicznej i mądrej niespodzianki.
 
 
 
 
 
 

Książkę przeczytałam dzięki życzliwości WydawnictwaWilga

Bożonarodzeniowe bajki Urszuli Kozłowskiej

"Święty Mikołaj"
Wydawnictwo: Wilga
Warszawa 2017
Ilustracje: Arleta Strzeszewska
Oprawa: twarda
Strony twarde
Liczba stron: 10
ISBN: 978-83-280-4598-9










"Dzielny reniferek"
Wydawnictwo: Wilga
Warszawa 2017
Ilustracje: Arleta Strzeszewska 
Oprawa: twarda
Strony twarde
Liczba stron: 10
ISBN: 978-83-280-4599-6



Święta, Święta, świąteczny czas... Wiele wydawnictw, nie tylko z książkami dla dzieci, szykuje w tym okresie różne ciekawe niespodzianki. Co prawda, nieraz to można się ich spodziewać, ale zawsze są to przemiłe akcenty. Wydawnictwo Wilga, swym zwyczajem, również ma w swej ofercie tytuły stricte bożonarodzeniowe. 
W podwójnej odsłonie – klasycznej oraz z dźwiękiem – dwie kolejne książeczki dla maluchów. "Święty Mikołaj" i Dzielny reniferek". Obie skradły nasze serca (a także pewnej małej dziewczynki, która dostała w prezencie drugi komplet). Jestem oczarowana przyjemnymi historyjkami o tych ważnych postaciach. Bo czymże dzisiaj byłyby dla dzieciaków Święta, gdyby nie opowieści o pewnym świętym, co przynosi prezenty i wspaniałym czerwononosym Rudolfie? Nawet jeśli nie pochodzą z naszego kręgu kulturowego, stały się swoistymi ikonami tego okresu i chwała im za to!
Urszula Kozłowska znów ubiera w piękne słowa opowieści o nich. O dzielnym reniferku, który właściwie uratował Boże Narodzenie dzięki swemu noskowi – noskowi, który dotąd był dla niego powodem do wstydu i cierpienia. To piękna historia o tym, że bycie innym nie oznacza bycia gorszym, a czasami ta cecha, która nas wyróżnia może okazać się niemal zbawienna. Tak właśnie powstają legendy, a Autorka doskonale radzi sobie z wierszowanym słowem, znów proponując nam ośmiowersowe zwrotki i dwuwersowe refreny. Wszystko rymowane i wpadające w ucho.
Święty Mikołaj natomiast zostaje wybudzony przez elfy i poinformowany, że czas najwyższy ruszać w drogę. Sanie już przygotowane, uginają się pod stosem prezentów, które trzeba rozwieźć dzieciakom na całym świecie. Ale cóż to? Nie ma reniferów... Na pomoc biegnie znów dzielny Rudolf, a Mikołaj pokłada w nim wielkie nadzieje i wiarę. Razem są w stanie pokonać wszelkie przeciwności. Z pewnością wylądują również na dachach Waszych pociech. Tym razem wiersze bez refrenów, choć równie urokliwe i łatwe do zapamiętania, jak zawsze.
Szata graficzna doskonała – Arleta Strzeszewska jest prawdziwą mistrzynią. Chylę czoło. Dziewczynki natychmiast pokochały ilustracje w książeczkach i wciąż do nich wracają. 
Obie pozycje wprowadziły nas w prawdziwie świąteczny nastrój i okazały się idealnym prezentem na Mikołaja.
Dodatkowym ich atutem są pozytywki wygrywające świąteczne jingle. Cudowny, klimatyczny podkład do lektury. 
Nie mam zastrzeżeń, choć książeczki są dość ciężkie ze względu na wmontowane w nie pozytywki. Wersje niegrające są znacznie lżejsze, ale... coś za coś. My wolimy grające. 
Gorąco polecam!

Książkę przeczytałam dzięki życzliwości WydawnictwaWilga

wtorek, 28 listopada 2017

Książeczki z dźwiękiem Urszuli Kozłowskiej

"Nieśmiały kotek"
Wydawnictwo: Wilga
Warszawa 2017
Ilustracje: Arleta Strzeszewska
Oprawa: twarda
Strony twarde
Liczba stron: 10
ISBN: 978-83-280-4600-9










"Mały piesek"
Wydawnictwo: Wilga
Warszawa 2017
Ilustracje: Arleta Strzeszewska 
Oprawa: twarda
Strony twarde
Liczba stron: 10
ISBN: 978-83-280-4601-6


Jakiś czas temu – a konkretnie z okazji Dnia blogera – pokazywałam Wam niektóre z ukochanych książek Arii i Rebeki. Wśród nich znalazło się kilkanaście pozycji z wydawnictwa Wilga, w tym wiele autorstwa Urszuli Kozłowskiej. Obecnie na rynku, poza standardowymi wersjami tychże, można znaleźć książeczki z dźwiękiem. Tym razem kilka słów o nich.
"Nieśmiały kotek" i "Mały piesek" to wspaniałe, bardzo lubiane przez wiele dzieci – i ich rodziców – wierszowane opowieści o zwierzątkach. Zwierzaki mają ludzkie cechy i potrzeby, choć żyją w swoim świecie. Rzadko w tych książeczkach, naprawdę wyjątkowo, pokazani są ludzie. Niektóre z opowieści, jak choćby o indyku, znam już właściwie na pamięć. Dziewczynki je po prostu kochają. Rymy są łatwe do zapamiętania, całe opowieści z morałem, a na dodatek bardzo zabawne i wzruszające. 
Fantastyczna jest również szata graficzna książeczek. Przy czym warto zauważyć, że niektóre tytuły, w tym również bajka o wesołym piesku mają dwie wersje graficzne. Wcześniejsza o psiaku, gdyby ktoś był zainteresowany, nosi tytuł "Wesoły piesek". 
Trudno orzec, czy bardziej podoba się w tych książkach ich treść, czy ilustracje. Są to typowe książeczki dla małych dzieci. Całe z tektury, strony się nie mają prawa pognieść. Mogą co najwyżej zostać obślinione i obgryzione na rogach, a potem się rozwarstwiają, ale to chyba normalne u maluchów. Kartonowe strony są błyszczące i przyjemne w dotyku, co również jest nie bez znaczenia. 
Dodatkową atrakcją jest dźwięk. W przypadku kotka jest to miauczenie, u pieska szczekanie. W związku z umieszczeniem w książkach mechanizmu umożliwiającego usłyszenie tych odgłosów książki są nieco cięższe. Ostatnia strona jest tak gruba jak cała reszta książeczki, co w pierwszej chwili dla moich Dziewczynek było nieco frustrujące. Myślały, że dalej coś jeszcze jest i pokazywały, że chcą te strony rozkleić. Na szczęście szybko im przeszło i są zachwycone tym, że mogą teraz przy oglądaniu obrazków słyszeć kotka i pieska.
Jeszcze słów kilka o samym tekście. Jak wspomniałam wcześniej – wiersze są rymowane, łatwo zapadają w pamięć i naprawdę przyjemnie się ich słucha. Do tego po każdych ośmiu wersach jest powtarzalny refren. Poza głównymi bohaterami w historyjkach występuje mnóstwo innych zwierząt. To nie tak, że koty żyją tylko z kotami, a psy z psami. Uważam, że to bardzo ważne i przydatne. Szczególnie, że można dialogi czytać na głosy, udając różne zwierzaki (krowa mówi wolno, jakby muczała, świnka chrumka, a gąska mówi przez nos itp.). Moje Dzieciaki to uwielbiają. A w ilustracjach można się naprawdę zakochać i nie wyobrażam sobie tych książek bez nich. Aria i Rebeka mają wielką frajdę z oglądania, często pokazują swoje ulubione zwierzaki i nauczyły się na tych książkach niemal całego zwierzyńca. Teraz natomiast mają dodatkowo dźwięk. Genialne rozwiązanie, które gorąco polecam.

Książkę przeczytałam dzięki życzliwości WydawnictwaWilga

czwartek, 23 listopada 2017

Winlandia – George Mackay Brown

Wydawnictwo: Wiatr od Morza
   Gdańsk 2017
Oprawa: miękka
Liczba stron: 309
Tytuł oryginału: Vinland
Przekład (z angielskiego): Michał Alenowicz
ISBN: 978-83-943523-5-6
 
 
 
 
Czyż nie jest piękna ta okładka? Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Byłam przekonana, że to jakiś stary obraz, tymczasem to rewelacyjnie obrobione zdjęcie. Już od początku wiadomo, że czeka nas kolejna literacka uczta.
Polska premiera powieści miała miejsce niespełna miesiąc temu, tymczasem światowa w... 1992 roku. Tak, 25 lat temu. Tyle musieliśmy czekać, by poznać niezwykłą historię urodzonego na Orkadach Ranalda Sigmundsona, XI-wiecznego wikinga. Opowieść bardzo poetycką, z jednej strony wciągającą niczym wir w oceanie, z drugiej spokojną niczym pasące się na łąkach owieczki. 
Autor w ogóle, ośmielę się napisać, w Polsce nieznany, a doprawdy wybitny. W swym życiu wydał kilka tomów wierszy, dziewięć zbiorów opowiadań, liczne utwory dla dzieci, dramaty i pięć powieści. Poza tym mógł się pochwalić bogatym dorobkiem dziennikarskim. Dziwne doprawdy, że wcześniej o nim nie słyszałam, postanowiłam jednak nadrobić zaległości i za jakiś czas sięgnąć ponownie do jego twórczości. Pisząc o Orkadach, pisze o świecie, który doskonale znał. Tam się urodził i tam spędził niemal całe swe życie, tam tworzył i tam umarł. Bo wszystko może się w życiu zmienić, zmieniają się ludzie, zmienia się władza, ale ziemia zawsze pozostaje...
Akcja "Winlandii" rozpoczyna się, gdy Ranald jest młodym chłopcem. Nie chce wyruszać na morze, choć takie plany snuje jego ojciec. Boi się wielkiej wody, woli pozostać na lądzie. Matka również nie zamierza puszczać syna w niebezpieczną podróż przez morza i oceany, woli, by zaopiekował się ziemią, która należy do jej ojca. Ten jej opór stanie się przyczyną, dla której Sigmund zabierze syna na swój statek. I tak rozpocznie się wielka przygoda chłopca z Orkadów. Zobaczy wiele miast i portów, spotka go niejeden sztorm, pozna całe mrowie ludzi, w tym nawet zasiądzie do stołu z norweskim królem. Przede wszystkim jednak postawi stopę na nowym lądzie, razem z załogą Leifa Erikssona odkryje Winlandię i będzie tam próbował zbudować osadę. To właśnie Winlandia stanie się z jednej strony jego siłą napędową, z drugiej pewnym marzeniem (powrót na nią), tęsknotą, wciąż przyciągającą myśli, wciąż niedającą spokoju duszy. 
Pewnego dnia jednak podróże ustaną, a Ranald powróci na ląd. Odnajdzie matkę, odzyska ziemię, obsieje ją i stanie się rolnikiem. Czy wspomnienie mórz i oceanów pozwoli mu spełnić marzenie o dobrej i uczciwej pracy na roli? Czy założenie rodziny, małżeństwo i kolejno pojawiające się dzieci zagłuszą tęsknotę za ponownym postawieniem stopy w Winlandii? 
Całe życie Ranalda to zwyczajne dni i nadzwyczajne przygody. Przeplatają się. Zmieniają, jak zmienia się człowiek. Z wiekiem, z doświadczeniem, w wyniku nowo pozyskanej wiedzy. I tych tragicznych dla Orkadów walk pomiędzy jarlami. To właśnie one spowodują nagłe i nie dla wszystkich zrozumiałe wycofanie się Ranalda z życia publicznego i jego niechęć do władzy i wszelkiej polityki. Więcej jednak nie napiszę, by nie popsuć Wam lektury.
"Był pewien chłopiec, który mieszkał na Orkadach, w osadzie zwanej Hamnavoe. Chłopiec miał na imię Ranald. Ojcem Ranalda był Sigmund Promiennousty (...)." Tak zaczyna się ta historia. Muszę przyznać, że pokochałam ją już od tych pierwszych zdań. Takich prostych, takich bezpośrednich, jakbym słuchała sagi śpiewanej przy ognisku przez jakiegoś barda. Poetycka, wyśmienita w każdym calu, piękna, mądra, nie rozczulająca, ale chwytająca za serce i pobudzająca do głębokiej refleksji książka, którą z czystym sercem mogę polecić każdemu. Choć przyznaję, że nie takiego zakończenia się spodziewałam. Po dłuższym jednak zastanowieniu doszłam do wniosku, że ono po prostu takie właśnie musiało być, żeby cała powieść zyskała dodatkowy sens. Bo każde inne zakończenie mogłoby tylko wszystko popsuć.
Narrator powieści jest wszechwiedzący, mimo to większość wydarzeń widzimy z perspektywy samego Ranalda. Co jakiś czas jednak, szczególnie od momentu jego wycofania się z życia publicznego, możemy poznać tło historyczne, zwłaszcza różne "przepychanki" między jarlami, z opowieści osób, które Ranalda odwiedzały i mu o nich opowiadały. Daje nam to możliwość poznania szerszego kontekstu całej opowieści. Szczególnie, że przecież o historii Orkadów w szkołach nie uczą.
"Winlandia" jest doskonała pod każdym względem. Z jednej strony ukazuje nam jednostkę – nietuzinkowego bohatera, którego proces dojrzewania i zmiany możemy obserwować, z drugiej zaś – społeczność średniowiecznych ludzi północy. To, czerpiąca wprost z "Sagi o Orkadach" i "Sagi o Grenlandczykach", wyśmienita literatura z najwyższej półki.
 
 
 



Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od Morza

czwartek, 12 października 2017

Religia dla dzieci od Centrum Kultury i Tradycji Wiedeń 1683

"Mój mały mszalik"
Katarzyna Robaczewska
Wydawnictwo: Centrum Kultury i Tradycji Wiedeń 1683
Lublin 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 55
Ilustracje: Jacek Przybylski
ISBN: 978-83-935242-7-3










"Jam jest Pan Bóg twój. Katechizm dla dzieci o Dekalogu"
Bogna Białecka
Wydawnictwo: Centrum Kultury i Tradycji Wiedeń 1683
Lublin 2016
Oprawa: miękka
Liczba stron: 40
Ilustracje: Jacek Przybylski
ISBN: 978-83-935242-9-7

Dzisiaj krótko o dwóch pozycjach dla dzieci, które mogą pomóc w przekazaniu im wiary. Oczywiście to tylko niewielki wycinek tego, co jest dostępne na rynku, warto więc zapoznać się z szerszą ofertą. Osobiście czekam na jeszcze jedną książkę od tego wydawcy i mam nadzieję, że okaże się równie dobra. Choć nie mówię, że nie mogłoby być lepiej. Po kolei jednak.
"Mój mały mszalik" to niedużych rozmiarów książeczka, która ma na celu wyjaśnienie dzieciom obrzędów Mszy Świętej. Bogato ilustrowana ukazuje po kolei najważniejsze momenty Mszy, tłumacząc, co się wówczas dzieje, a także, jak należy postępować. Czyli jednym słowem dziecko dowiaduje się, "o co we Mszy chodzi" i co samo powinno robić. Każdy fragment zajmuje jedną stronę, obok znajduje się barwna, ładna ilustracja. Zważywszy na profil wydawcy, nie powinno nikogo dziwić, że zarówno opis, jak i grafiki są charakterystyczne dla tzw. Mszy trydenckiej. 
Na tym jednak nie koniec. Ostatnie 20 stron to antyfony do Mszy Świętej, modlitwy po każdej cichej Mszy Świętej, Katechizm i modlitwy wieczorne. Wszystko to (poza Katechizmem) w układzie łacińsko-polskim, może więc być bardzo przydatne również dla dorosłych.
Książeczka jest naprawdę starannie wydana i wydaje się, że w kolejnych latach będzie niezmiernie przydatna. Na razie dziewczynki wysłuchały tego, co czytałam i z chęcią zapoznały się z ilustracjami.
"Jam jest Pan Bóg twój. Katechizm dla dzieci o Dekalogu", jak sama nazwa wskazuje, jest katechizmem traktującym o Dziesięciu Przykazaniach. Omówienie każdego z nich rozpoczyna się od cytatów z Pisma Świętego, nawiązujących do danej treści. Tych cytatów jest zawsze kilka, co przy okazji pokazuje, że Biblia jest spójnym dziełem moralnym. Po cytatach znajdujemy opis różnych sytuacji i problemów, na które można napotkać we współczesnym świecie i które to prowadzić mogą do postępowania niezgodnego z Dekalogiem. Co właśnie jest niezmiernie ważne, opis ten jest mocno osadzony w naszych realiach, co ułatwi dzieciom zrozumienie wielu kwestii i odpowiada często na pytania, o co właściwie w danym przykazaniu może chodzić w naszej zwykłej codzienności. Na koniec jedno, dwa dania podsumowania, a następnie pytania. Można by je nazwać kontrolnymi, ale skłaniam się raczej do stwierdzenia, że są to kwestie do przemyślenia lub przedyskutowania z rodzicami czy katechetą. 
Książka również jest ilustrowana, każdemu przykazaniu przyporządkowano jedną ładną pracę. Co jest dodatkową korzyścią, to to, że nawet dorosły (i to mający dobrą formację) skorzysta na lekturze tej książeczki właśnie dzięki jej współczesnemu podejściu i pytaniom na końcu.
Niestety "Jam jest Pan Bóg twój. Katechizm dla dzieci o Dekalogu" roi się od błędów, które redaktor mógłby spokojnie wyeliminować, gdyby tylko chciał. Moim zdaniem jest ich zdecydowanie za dużo – szczególnie, że jest to książka dla dzieci, a więc osób, które dopiero uczą się poprawnie władać językiem. Książki dla najmłodszych powinny być wydawane z jeszcze większą starannością niż te dla dorosłych. Tutaj komuś się podwinęła noga. Może kolejne wydania (jeśli takie się pojawią) zostaną poprawione. Należy mieć na to nadzieję, bo jest to naprawdę wartościowa pozycja, którą chętnie polecę wielu rodzicom.

 

wtorek, 10 października 2017

Ostatnia chowa klucz – Ałbena Grabowska

Wydawnictwo: Zwierciadło
Warszawa 2017
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 307
ISBN: 978-83-65456-86-1








Pierwsza w dorobku Ałbeny Grabowskiej powieść kryminalna zapowiadała się od samego początku na prawdziwą perełkę. Czy rzeczywiście sprostała wymaganiom i spełniła oczekiwania?
Kto zna Pretty Little Liars ("Słodkie kłamstewka" vel "Kłamczuchy") ten z pewnością będzie miał takie same przemyślenie co do początku powieści. Cztery nastolatki zbierają się na opuszczonym strychu. Jedna z nich ma przystąpić do "paczki", ale czeka ją najpierw swoista inicjacja. Po zakończonym spotkaniu, które jest dość przerażające, następuje... porwanie. Która z dziewczyn zaginie i co się z nią później stanie? Tutaj już wszystko jest inaczej niż w PLL. 
Polska, nienazwana miejscowość w okolicy Warszawy. Można by się pokusić o jej znalezienie, bo często padają nazwy ulic i ich umiejscowienie względem siebie. Nie ma to jednak większego znaczenia. Jesteśmy w pobliżu Wisły, mamy początek XXI stulecia. Główne bohaterki na początku powieści mają szesnaście lat. Oznacza to, że jestem od nich niewiele starsza, może rok, może trzy. W każdym razie pozwoliło mi to na dodatkowe poczucie bliskości i ułatwiło wczucie się w klimat. Całkiem dobrze jeszcze pamiętam to, co czuły licealistki na początku millenium.
Historia opowiedziana jest z perspektywy jednej z uczestniczek feralnego spotkania, Marzeny.  Dzięki temu głębiej wchodzimy w jej umysł i serce, a jednocześnie nie wiemy wszystkiego, a jedynie to, co ona sama odkryje. Prywatne śledztwo prowadzi z różnymi skutkami, czasem wie (przynajmniej tak się nam i jej wydaje) więcej od policji, innym razem jakby przestaje się interesować przestępcą i skupia na własnym życiu, miłości, związku. Uważam jednak, że takie spojrzenie na sprawę jest bardzo dobre i narrator wszechwiedzący mógłby nam jedynie popsuć odbiór całej opowieści.
Każdy rozdział ma swoisty prolog i epilog. Prolog to słowa porywacza, epilog – kogoś, kto go zna i postanawia naprawić wyrządzone przez niego zło. Do samego końca nie wiemy, kim te postaci są. Odkryjemy to dopiero na dwóch ostatnich stronach.
Ałbena Grabowska, poza wyśmienitą akcją, daje nam również niesamowitą galerię barwnych postaci, z których każda, nawet najbardziej niepozorna, ma w tej historii do odegrania niebagatelną rolę. Niezapomniani na długo jeszcze pozostaną Świętszy Paweł, Pikuś, Mimoza i Adamsowa. Bo Marzena ma takie zboczenie – niemalże wszystkim w swym otoczeniu nadaje jakieś przezwiska.
W powieści codzienne przeżycia nastolatki – zakochanie, niezrozumienie się z rodzicami, szkoła, nauczyciele – przenikają się z iście kryminalną intrygą, w której samym środku znajduje się Marzena. Czy nastoletnia miłość okaże się silniejsza od przyjaźni? Czy może jednak to przyjaźń i lojalność zwyciężą? I jak cała ta historia wpłynie na dalsze życie, wchodzących w dorosłość, bohaterów?
Kto porwał i dlaczego? Kim była tajemnicza osoba, która postanowiła pokrzyżować porywaczowi szyki? Tego dowiemy się dopiero na dwóch ostatnich stronach. Stronach... zamkniętych w kopercie, którą należy rozciąć dopiero w ostatniej chwili. Ciekawy pomysł, który dodaje powieści smaczku i jeszcze bardziej trzyma w napięciu. Bo nie można poznać zakończenia od razu. no chyba, że postanowisz na początku otworzyć kopertę. Ale wówczas cała intryga i czytanie nie mają już większego sensu. Szkoda sobie psuć te kilka(naście w moim wykonaniu) godzin wyśmienitej lektury.
Sprawcę wykryłam dość szybko. A potem z 10 razy zmieniałam zdanie, by w końcu... przekonać się, że trafiłam, a Autorka nieźle potrafi zakręcić, by kryminał można było uznać za naprawdę udany. Bardzo spodobało mi się również to, że zakończenie jest współczesne  – ten przeskok o mniej więcej 15 lat wiele daje. Pozwala bowiem poznać dalsze losy wszystkich bohaterów i dopiero naprawdę na samiutkim końcu rozwiązać zagadkę. Dzięki niemu możemy przeczytać jak tamte tragiczne wydarzenia wpłynęły na kształtowanie się ich charakterów i losy ich wszystkich.
Znalazłam, niestety, kilka błędów logicznych i mam wrażenie, że w niektórych miejscach nastąpiło jakieś zagięcie czasoprzestrzeni. Poza tym żadnych krytycznych uwag. Należy zatem mieć nadzieję, że to nie ostatni kryminał Ałbeny Grabowskiej.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Zwierciadło