Wydawnictwo: Sonia
Draga
Katowice 2012
Oprawa:
twarda ze skrzydełkami
Przekład: Monika
Wiśniewska
Liczba
stron: 606
ISBN:
978-83-7508-556-3
Kiedy
zamówiłam sobie tę książkę na urodziny, mój Mąż zapytał, po co chcę coś, czego
nie będę czytać. Zdziwiłam się – przecież zamierzam ją przeczytać, niezależnie
od tego, czy ją dostanę, czy sobie sama kupię. Po co chcesz czytać taką szmirę?
– kontynuował dyskusję. Szmirę? Żadnej książki bym tak nie nazwała, choć
wpadały już w moje ręce pozycje słabe. Dlaczego krytykuje powieść, której nie
przeczytał? To do niego niepodobne. Nie wiem, nie rozumiem – zakładam zawsze,
że by móc coś krytykować, należy tego najpierw spróbować.
Urodziny
miałam na początku stycznia, minęło już więc trochę czasu. Czy dlatego, że mój
Małżonek miał jakieś obiekcje? Nie, skądże znowu. Po prostu w kolejce stało już
kilka (dziesiąt) innych pozycji czekających na przeczytanie. W końcu wzięłam "Pięćdziesiąt
twarzy Greya" – książkę, która sprzedała się na świecie już w ponad 65
milionach egzemplarzy (sic!) – i… Pochłonęła mnie całkowicie, wciągnęła bez
granic. Nie mogłam się oderwać. Jest uzależniająca, jak najlepsza czekolada,
chipsy paprykowe i pistacje!
O
treści debiutu brytyjskiej autorki Eriki Leonard (która pisze pod pseudonimem
E. L. James) napisano już chyba wszystko, nie zamierzam więc tego powtarzać. Z
resztą opinii o tej powieści też można znaleźć co nie miara i są one tak różne,
że może to szokować. Zdecydowani przeciwnicy nazywają ją szmelcem i
wodolejstwem, poziom języka określają jako dno, a treść jako banalną.
Zdecydowani zwolennicy śpiewają pieśni o tym, jak zmienia światopogląd, jak
odważnie traktuje o seksie i jaka jest wciągająca. Do których czytelników się
zaliczam? Do zwolenników, bez wątpienia, choć kilka uwag mam (ale niewiele). Zacznijmy jednak od początku.
Tytuł.
Cóż… Nie podoba mi się to tłumaczenie tytułu – ja bym raczej zmieniła na „50
oblicz Greya”, nic jednak na to poradzić nie mogę. Powoli przywykam do tego
tytułu, szczególnie, że ogólnie powieść jest dobrze przetłumaczona.
Narracja
jest tu pierwszoosobowa, w czasie teraźniejszym, co nie jest popularne w
literaturze. Na początku może trochę dziwić, a trochę denerwować, ale szybko
można do niej przywyknąć. Dzięki temu typowi narracji z jednej strony widzimy
wszystko oczami Anastasii Steele, z drugiej cała akcja rozgrywa się „tu i
teraz”. Nie są to wspomnienia, ale wydarzenia na bieżąco. Jak w filmie, choć
akurat nie wydaje mi się, by „50 twarzy Greya” (mimo zakusów twórców z branży)
było dobrym materiałem na film. Jeśli już taki powstanie, raczej się do kina
nie wybiorę. Zdecydowanie preferuję w tym wypadku działanie mojej wyobraźni w
trakcie czytania, niż dosadnych scen łóżkowych w wydaniu aktorów. No, może
gdyby Christiana Greya zagrał któryś z tych moich ulubionych. Jednak to
niemożliwe – główny bohater powieści ma lat 27 i jest raczej blondynem (włosy w
odcieniu miedzi). Preferuję brunetów, zdecydowanie po trzydziestce (a ci moi
ulubieni to już po czterdziestce, więc zapewne się nie kwalifikują). Wracając
do powieści…
Bohaterowie
– dwie główne postaci to Anastazja i Christian. Ona – dwudziestojednoletnia
studentka (za chwilę kończy studia z literatury brytyjskiej), niezdarna,
niezbyt życiowa dziewica, która jak dotąd nie interesowała się mężczyznami. Ok
– wierzę, że chodzą po świecie dziewice w tym wieku i cieszy to niezmiernie.
Nie wiem, czy zdarzają się takie w USA, ale niech będzie. Tak, nie przeszkadza
mi to, wręcz przeciwnie. Ale ta jej gapowatość – rany! Filmów o seksie też nie
oglądała? To jakie, przepraszam, filmy ona w ogóle ogląda, że właściwie to nic
nie wie w TYCH sprawach? Mam świadomość, że autorka bestselleru (bo, czy tego
chcecie, czy nie – jest to bestseller – odsyłam do anglojęzycznej etymologii
tego określenia) za wzór wzięła sobie Bellę ze „Zmierzchu”, jednak… Cóż, Bella
taka mogła być, Anastasia chyba jednak nie za bardzo („rozpadam się na milion
kawałków” to jej określenie na orgazm, serio?). Ja w każdym razie nie wiem, czy
potrafiłabym się z tą dziewczyną przyjaźnić, kiedy sobie wszystko dobrze
przeanalizuję. Wszakże jej matka twierdzi, że zbyt częste i dogłębne
analizowanie szkodzi związkom, więc może, gdyby zaistniała przyjaźń, to bym tego
nie robiła… Nieważne! Tak naprawdę moim głównym bohaterem jest Christian, mimo
że – jak wspomniałam – historię opowiada nam Ana.
Christian
Grey – młody, ambitny i pracowity właściciel olbrzymiej firmy. Ma w garażu
kilka samochodów i własny śmigłowiec. Kocha szybowce i chyba niczego się nie
boi. Chociaż… ok – boi się dotyku. Skrywa głęboko w sobie jakieś mroczne
sekrety i kocha, po prostu kocha panować nad wszystkim wokoło. I wszystkimi. A
w szczególności nad nią – kobietą, która go oczarowała i której chce dać z
siebie coś więcej. Dotychczas jego wiązki były krótkie i nieudane i… opierały
się jedynie na seksie. Nie tym waniliowym (cóż to za dziwne określenie?), ale
takim rodem z filmików BDSM.
Proponuje
jej układ i właściwie przez 600 stron ona się nad tym zastanawia. On chce, by
była jego "Uległą". Ona chce, by on ją kochał. Kompromis? Ciężki do wypracowania.
Możliwy? Któż to wie. Z pewnością ja nie mam pojęcia, ponieważ to dopiero
pierwszy tom trylogii, a do kolejnego dopiero zasiądę. Długa droga jeszcze zanim
się dowiem.
No
to krótką charakterystykę postaci już mamy. Co ich w ogóle może łączyć? Podobno
przeciwieństwa się przyciągają. Nie wiem, ale z pewnością pan Grey jest
ciekawym osobnikiem. Gdzieś w środku tego pięknie ukształtowanego, opalonego i
wysportowanego ciała jest serce, które przed laty zostało bardzo zranione.
Dawno, dawno temu, zanim jeszcze został adoptowany w wieku czterech lat.
Nienawiść do samego siebie, smutne utwory, które gra na fortepianie, zmienność
nastroju i ten strach przed dotykiem… Co jeszcze kryje ta niesamowita
osobowość?
Tak,
chciałabym móc posłuchać, jak gra na fortepianie. Niemożliwe? Prawda. Jednak Capitol
Records wydało wspaniały dodatek – płytę z utworami muzycznymi wybranymi przez
autorkę (płyta dostępna była z miesięcznikiem „TWÓJ STYL”). To piętnaście
niesamowitych utworów, z których część znajduje się w powieści. Być może
pozostałe pojawią się na kartach dwóch kolejnych tomów – liczę na to. Muszę
przyznać, że to w ostatnim czasie moja ulubiona płyta (stała się nią jeszcze
zanim sięgnęłam po powieść). Podobnie, jak Christian uwielbiam muzykę klasyczną
i owszem… seks pry Spem In Alium
Tallisa to piękne marzenie.
Rynek
wydawniczy i czytelniczy oszalał na punkcie „Fifty Shades of Grey™” (zwróćcie
uwagę na ten trademark). Dlaczego? Czy to książka naprawdę tak znakomita? Czy
to dzieło epokowe? Nie, jednakże wbija w fotel, przyprawia o rumieńce i
zagryzanie dolnej wargi, zupełnie tak, jak to czyni główna bohaterka. Zarwana
noc? O, tak. Szał? Jak najbardziej. Buzujące hormony? A jakże.
„Kobiety
na jej punkcie szaleją. Mężczyźni wiele zawdzięczają” – głosi napis na tylnej
okładce. Czy oszalałam? Nie, nie przesadzajmy. Chociaż muszę przyznać, że
oderwać się od lektury nie mogłam za żadne skarby świata i już dzisiaj zdobyłam
kolejne tomy (skończyłam lekturę wczoraj wieczorem). „Biblioteki apelują, by
wycofać ją z obiegu” – czytamy dalej. Osobiście nie widzę w tej powieści
niczego tak sprośnego, by trzeba ją było wycofywać z bibliotek. To powieść dla
ludzi, ale ludzi dorosłych. Nie nadaje się dla licealistek, ani gimnazjalistek.
Seks w powieści? Jest, chyba można się tego było spodziewać. Jest go dużo,
bardzo dużo. Seksualnością ocieka niemal każda strona. Czy to źle? Czy to
dobrze? Zależy, czego oczekiwaliście po tej lekturze. Dla mnie tego seksu było
tak akurat, skoro powieść jest reklamowana jako erotyczna. Czy zaczyna coś
nowego na rynku? Owszem – mnóstwo już mamy jakichś „podróbek” innych utworów,
którzy chcą zostać poniesieni na tej fali. Nawet tytuły ich książek niezbyt są
wyszukane i bardzo mocno nawiązują do „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Nie ma się
co dziwić – autorka nieźle na tej powieści zarobiła i stała się naprawdę
sławna.
Jeszcze
tylko jedna uwaga – bardzo podobały mi się maile wymieniane przez bohaterów.
Właściwie jedynie z nich można w jakikolwiek sposób dowiedzieć się, co naprawdę
czuje Christian Grey – a to niezmiernie fascynujące. Z resztą rozumiem w tej
kwestii Anastasię – mi także łatwiej jest napisać, co czuję, niż to powiedzieć
prosto w oczy.
Kończmy
już – okładka mi się podoba, choć przyznam, że dopiero dzisiaj dotarło do mnie,
co się na niej znajduje. To chyba dobrze – jest tajemnicza, a kiedy już się
przeczyta powieść i zda sobie sprawę , jaki ten element jest ważny dla
bohaterów – cóż, nawet okładka jest erotyczna.
Znalazłam
zaledwie jeden błąd, choć kto wie, czy buzujące hormony nie oślepiły mnie
kilkukrotnie. W każdym razie – korekta spisała się na medal.