Polcon, Polcon i po
Polconie… Było zacnie, choć mam też parę zastrzeżeń, o których na końcu.
Po kolei zatem. Kolejka,
jak to kolejka na dobrych konwentach – długa, kolorowa, radosna. Słońce
świeciło, obok bufet, można się było posilić i napoić, czekając na swoją kolej
w akredytacji. Cudnie, że dla tych, którzy już zapłacili wcześniej i musieli swoją
jedynie odebrać, była osobna kolejka.
Zaczęłam w czwartek o
15, prelekcją o średniowiecznej magii z Anią Brzezińską. Temat wdzięczny,
prelegentka, jak zawsze, urocza i fantastyczna. Uwielbiam jej słuchać! Rzeczowo,
na temat, z uśmiechem i inteligentnym żartem, chętna do odpowiedzi na pytania
słuchaczy. Jednym słowem – genialny początek merytorycznej części Polconu w
Breslau.
Dwugodzinna prelekcja o
ukraińskiej fantastyce zaintrygowała mnie na tyle, że do domu powróciłam z
czterema tomiszczami Mariny i Siergieja Diaczenko. Prowadzący przedstawili nie tylko
historię gatunku w dziejach swego kraju, ale nakreślili również społeczny
krajobraz, tłumacząc różne zawiłości na rynku literackim Ukrainy. Na dodatek –
o dziwo – niemal wszystko, co mówili rozumiałam i nie musiałam specjalnie
słuchać tłumaczki. Wspaniałe odkrycie!
„Fantastyczne światy
Franka Herberta” przekonały mnie do powtórnej lektury jednego z jego dzieł.
Ponadto rozpoczęły ciekawą dyskusję. Cieszy, że jest nadal tyle osób na
konwentach, które się tym tematem interesują. Dzięki więc prowadzącemu, że zgłosił
się, by przygotować nam trochę informacji i przekazać je w ciekawy sposób. Dodatkowy
plus za interesujące „ugryzienie” tematu J
„Niesamowity PRL”. Cóż,
moja wina – nie doczytałam, w czym rzecz i nastawiłam się na coś kompletnie
innego. Moja wina… Było… Ciekawie. Śmiesznie, zabawnie, szokująco… dziwnie. Na
pewno nie było strasznie, choć to oczywiście nie tyle wina prowadzącego (choć
prelekcja odbywała się w bloku Horror i groza) tylko filmów grozy czasu PRLu.
Cóż – z pewnością było to ciekawe doświadczenie, którego jednak nie powtórzę i
raczej nie skłoniło mnie do pogłębienia tematu, ani tym bardziej do obejrzenia
któregokolwiek z przedstawianych pokrótce filmów „grozy”.
Koniec czwartku, czas
na powrót do domu. Daleko, bo cięliśmy koszty, ale warto. Przynamniej trochę
Wrocławia można zobaczyć z okien tramwaju, czy autobusu.
Piątek czas zacząć od… Gwiezdnych
Wrót. „Układy w galaktyce Stargate” to przekrój pierwszych kilku serii SG-1. Być
może w założeniu prowadzącego nawet całego serialu, niestety z powodu
spóźnienia nie zdążył przedstawić nam wszystkich plansz. Szkoda. Byłam bardzo
ciekawa podejścia do tematu Ori. Może następnym razem. Miłe przypomnienie kilku
najważniejszych kwestii i ciekawe komentarze, chociaż liczyłam na ugryzienie
mniej linearne, bardziej tematyczne.
Kolejne spotkanie z
Anią Brzezińską – tym razem bardziej o życiu i twórczości. Pełna humoru i
fascynujących dygresji opowieść snuta przez pisarkę, która została po raz
kolejny nominowana do nagrody Zajdla (szkoda trochę, że nie wygrała). Dzięki
niej mam kilka kolejnych interesujących tematów do zgłębienia, a osoby, które prowadzą
prelekcje – dobrą lekcję, jak zrobić świetny efekt przy niedużych funduszach.
Ania Brzezińska nigdy właściwie nie korzysta w komputera, rzutnika i
prezentacji, a na spotkania z nią ciężko dostać się już po pierwszych kilku
minutach, ponieważ sala pęka w szwach, a ona prowadzi ożywioną dyskusję ze
słuchaczami, snując swe niesamowite opowieści, jednocześnie skromnie siedząc na
krzesełku. Iście renesansowa osobistość.
„Języki bardzo obce” to
kolejny przykład tego, jak z tematu, który ma wielki potencjał, a który można
jednocześnie przedstawić w sposób do bólu nudny, zrobić coś genialnego. Dorota
Guttfeld ma w sobie tyle energii, że nie sposób jej nie słuchać. Jednocześnie
głowa pełna wiedzy i pomysłów, a danie to okraszone świetnym humorem prowadzącej
i elastycznym podejściem do tematu. Czy mi też uda się kiedyś coś tak cudownie
poprowadzić? Oby…
Spotkanie z
Wydawnictwem Dobre Historie po raz kolejny. Nie ma się co dziwić – zaczynam z
nimi współpracować, więc „musiałam” się pojawić. Kilka newsów, co chłopaki
planują w najbliższym czasie, trochę pytań z sali, a w perspektywie trzeci
numer czasopisma „Coś na progu” do odebrania w ciągu najbliższych dwóch godzin.
Przyjemne spotkanie z trzema współwłaścicielami wydawnictwa przerwał mi sms od
Męża z informacją, że… wygrałam akredytację na Worldcon w Londynie w 2014 roku!
60 funtów do przodu, genialne wakacje przed nami, satysfakcja niesamowita z
tego, że to wygrana. Żeby tak jeszcze szczęście się uśmiechnęło do mnie, kiedy
gram w Totka…
Największy bodaj hit
konwentu czas zacząć – dwugodzinne spotkanie z Erichem Danikenem. Osobiście to
nie był mój pierwszy typ, poszłam właściwie dlatego, że prosił mnie o to Mąż. W
każdym razie mogę powiedzieć tyle – Daniken z pewnością nie wygląda na swój
wiek i jestem w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie tak tłumnie przybyli na
spotkanie z nim. Ma w sobie tyle energii, którą tryska i tak niesamowitą osobność,
że łatwo jest ulec jego urokowi. Zdziwiło mnie, że mówił po niemiecku, a nie po
angielsku, ale to nie miało tak naprawdę większego wrażenia, ponieważ na sali było
dwoje tłumaczy, którzy (jedno lepiej, drugie gorzej – bo to małżeństwo) dali
sobie radę z nadążeniem za panem Erichiem. Ja nie wierzę w to, co mówił, ale te
informacje, które są czysto naukowe, są niezmiernie ciekawe, a fakt, że
wszystko to ilustruje własnymi zdjęciami i filmami, nie mówiąc już o
wspomnianej energii – rewelacja. Tyle tylko, że kiedy wchodził na temat UFO…
zamykały mi się oczka. Uwaga dla organizatorów – po jakiego diabła dawaliście
nam miejscówki z numerami rzędów i krzeseł, skoro przy wchodzeniu okazało się,
że dwa pierwsze rzędy są zarezerwowane dla VIPów, a reszta niech siada, gdzie
chce? Chaos przez to wprowadziliście. Trzeba było nie numerować miejsc, albo
najlepiej – kazać każdemu siadać według numeru na bilecie.
Panel „Co piszczy w
polskiej grozie?”, w którym uczestniczyli Łukasz Śmigiel, Michał Gacek i Robert
Cichowlas można najlepiej podsumować ich własnymi słowami: „Nie piszczy,
wrzeszczy”. Godzinne spotkanie, z którego wszyscy miłośnicy grozy, horroru i
suspensu wyszli z pewnością z większą niż dotychczas nadzieją, że polski rynek literatury
tych gatunków wreszcie odzyskał głos i nie zamierza się poddać, przynajmniej w
najbliższym czasie.
Ponowne spotkanie z
Danikenem – jak wyżej. Trudno pisać co innego, skoro było tak samo, tylko
tematyka zboczyła lekko bardziej w stronę Europy.
Króciutkie, bo zaledwie
dwudziestominutowe spotkanie z redaktorem naczelnym serwisu internetowego
Szuflada.net zaspokoiło właściwie moją ciekawość w temacie działalności i
profilów tego serwisu, a jednocześnie dało trochę do myślenia. Kurcze, szkoda,
że tak krótko, szczególnie, że Szuflada.net rozwija się prężnie, organizuje
całe mnóstwo ciekawych konkursów literackich (w obecnym nawet biorę udział) i
ma szanse na spore osiągnięcia.
Sobotę rozpoczęłam od
spojrzenia na… koniec świata według dziewiętnastowiecznych mieszkańców imperium
brytyjskiego. „Koniec świata dżentelmenów” to świetnie poprowadzona prelekcja
mówiąca właśnie o tym, czego Brytyjczycy bali się najbardziej w dziewiętnastym
i na początku dwudziestego wieku. Nie tylko, ale oczywiście przede wszystkim, w
literaturze. Prowadzący przedstawił wnioski, które zamieścił w swej pracy
doktorskiej, nie było tu jednak ani minuty uniwersyteckich nudów. Do rzucania
warzywami i owocami w prowadzącego nie doszło, choć podobno był na to
przygotowany! Świetny temat, rewelacyjne prowadzenie, genialnie przygotowana
prezentacja – pełna strachów przeplatanych (nieangielskim) humorem – oto pobudzający
do myślenia i uśmiechu początek soboty.
Dwie godziny oddechu,
czyli czas na spotkanie ze znajomymi w „konwentowym” barze Cynamon. Przyjemne
miejsce, miła atmosfera i rzesze cale konwentowiczów. Śniadanko, ploteczki i
przepyszna kawka. Dzięki, Legion.
„Jak zadebiutować w Nowej
Fantastyce?”… Krzesła, podłogi, podium, parapety – wszędzie zaś pełno ludzkich pośladków
okupujących każdy centymetr przestrzeni w całkiem przecież dużej sali. I to nie
tylko dlatego, że miał się pojawić Sapek. Nie było go i o tym wiedzieliśmy już gdzieś
od drugiej minuty panelu, a jednak niewiele osób wyszło z sali. Cóż, sam
Parowski miał problem, by do niej dotrzeć, mimo że przecież był jednym z
prelegentów. Czego się dowiedzieliśmy? Kilku ciekawych przypowieści, jak to
było kiedyś, jak debiutowali sławni dzisiaj pisarze i jak się zmienił redaktor naczelny
na przestrzeni lat. Obiecano nam też konkurs z okazji trzydziestolecia pisma –
już się zabieram do pisania…
Kto by pomyślał… „Tajemnice
III Rzeczy” przyciągnęły takie rzesze (sic!) ludzi, że nie weszłam do sali.
Pięć minut spóźnienia i okazało się, że nie ma tam już ani krztyny powietrza,
gżdacze stoją na czatach i nikogo nie wpuszczają. Tego jeszcze nie było! Z
perspektywą, że jak dobrze pójdzie to może po godzinie uda mi się wejść, przeszłam
się po raz kolejny po budynku, odwiedziłam jeszcze kilka stoisk, zakupiłam
mnóstwo książek, które później musiałam ze sobą przewieźć do domu (ku nieszczęściu
mego Męża, który taszczył walizę), by w końcu drogi zajść na panel dotyczący
przyszłości książki. A przyszłość tę wydawcy widzą w bardzo czarnych barwach i
przestrzegają, że może być jeszcze gorzej w następnych latach. Ja jednak
pozostaję dobrej myśli – w każdym razie ich wypowiedzi dały mi trochę do
myślenia.
Kończymy sobotę bardzo…
religijnie. Dyskusja z Wojciechem Szydą, autorem „Fausterii”, czyli religia w
fantastyce. Jak się okazuje po dłuższym przemyśleniu – religia w fantastyce
jest bardzo popularna i dużo na naszym rynku pozycji o niej traktujących.
Wystarczyła mała burza mózgów.
Kiedy my wracamy do
domu (koleżanki, u której się zatrzymaliśmy), na Polconie trwa Gala. Zajdle wędrują
do Jakuba Ćwieka w kategorii opowiadanie i do Mai Lidii Kossakowskiej w
kategorii powieść. Gratulujemy zwycięzcom. Dziw jedynie, że tak niewiele osób głosowało
w ogóle.
Niedziela, walizki,
pożegnania, ostatnie prelki i ścigające myśli o tym, że trzeba zdążyć na
transport. Wspomnienia? Czemu nie. Panel z autorami, którzy może dawno już
przeżyli swoje dwudzieste urodziny, ale nadal pozostają młodzi. Znani wielcy,
którzy publikują od kilku/ kilkunastu lat. Trochę wspomnień przyprawionych
odrobiną melancholii. Kilka rad, co zrobić, by ostatecznie się udało. I chyba
najważniejsze – nadzieja, że po trzydziestce nadal można być młodym autorem.
Kolejna zapełniona po
brzegi sala. Czy to romanse wampiryczne przyciągnęły konwentowiczów, czy energiczny
zwycięzca, Kuba Ćwiek? Mnie temat, ale nie mam wątpliwości, że prowadzący miał
sporo wspólnego z tym, że sala pękała w szwach, a tlenu powoli zaczynało
brakować. Zabawnie poprowadzona dyskusja ze słuchaczami o tym, dlaczego te
powieści tworzą właściwie jedynie kobiety i… dlaczego to źle? Cóż, nie sposób
chyba nie zgodzić się z opinią Kuby Ćwieka – choćby na podstawie „True Blood”,
która jest fatalnie napisaną książką (przez babeczkę w końcu) i świetnie
nakręconym serialem (przez facetów, rzecz jasna). Coś w tym jest. Przegląd
literatury, począwszy od „Drakuli” Stockera, a na „Zmierzchu” kończąc,
okraszony niezdrową dla mięśni brzucha dawką humoru. Dobre wpomnienie na długie
tygodnie (szczególnie, że właśnie zakończył się kolejny sezon „True Blood”).
Sabat czarownic. Ach te panie na miotłach. Mają tyle uroku. Palenie ich na stosach już nieco mniej, ale Milena Wójtowicz postarała się przedstawić nam temat w różnych aspektach. Merytorycznie i trochę zabawnie. Z dużą ilością zdjęć i ciekawych tekstów źródłowych. Jak sama wspomniała na początku – nie wierzy w to, co mówi. To jedynie ciekawy wątek historii, o którym warto mówić i który warto rozpatrywac pod kątem społecznym i psychologicznycm, a który z pewnością doda smaczku w lietarurze, którą niektórzy z nas uprawiają.
Sabat czarownic. Ach te panie na miotłach. Mają tyle uroku. Palenie ich na stosach już nieco mniej, ale Milena Wójtowicz postarała się przedstawić nam temat w różnych aspektach. Merytorycznie i trochę zabawnie. Z dużą ilością zdjęć i ciekawych tekstów źródłowych. Jak sama wspomniała na początku – nie wierzy w to, co mówi. To jedynie ciekawy wątek historii, o którym warto mówić i który warto rozpatrywac pod kątem społecznym i psychologicznycm, a który z pewnością doda smaczku w lietarurze, którą niektórzy z nas uprawiają.
Na zakończenie (przynajmniej
dla mnie, gdyż czas już naglił, by udać się na dworzec i wsiąść do autobusu)
koty. Dyskusja Kossakowskiej i Białołęckiej to doprawdy przekomiczne, urokliwe
i pełne miłości do tych zwierząt anegdoty. Z literatury, życia, legend. Bo jak
nie kochać tych puchatych stworzonek? W końcu z resztą (słowami Ewy
Białołęckiej): „Normalny pisarz ma kota”…
I tyle o prelekcjach,
panelach, spotkaniach. Jak zwykle nie wzięłam udziału w żadnym LARPie, sesji
RPG, czy turnieju planszówkowym – czasu za mało, nie da się doby rozciągnąć,
choćby nie wiem, jak próbować. Kilka wspaniałych spotkań ze znajomymi, którym
serdecznie dziękuję za poświęcony mi czas. Kilka osób, których zabrało… Ich
strata.
Organizacja? Może
dyplomatycznie – nie było źle. Chociaż nastawiałam się, że może nie być
rewelacyjnie. Fakt, że właściwie na cztery dni przed konwentem nie można się było
doprosić choćby o wstępny program, zakrawał na kpinę. Serio, nie czepiam się.
Po prostu każdy chce wiedzieć, na co jedzie, za co zapłacił. To, że przy
akredytacji musiałam się naprawdę kłócić o to, by w ogóle dano mi program to już
jednak szok! Jak niby z samej książeczki miałam cokolwiek sobie zaplanować? Z
resztą to było absolutnie niemożliwe, ponieważ książeczka została wydana w tak
dziwaczny sposób, że w ogóle jej nie pojmuję. Jaki był klucz kolejności
opisywanych w niej punktów programu i dlaczego nie było przy nich daty, godziny
i miejsca – tego chyba nie wie nikt.
Stoisk było nad wyraz
mało. Oczywiście i tak całą kasę wydawałam – na książki, ale żałuję, że nie było
większego wyboru. Nie widziałam ani jednego stoiska z biżuterią (poza zegarkami
Drobin czasu). Była zaledwie jedna księgarnia (z bogatym dorobkiem, ale jednak).
Tylko na trzech stoiskach można było zakupić ciuszki (z tego na dwóch jedynie koszulki),
a niestety wybór był mizerny L Chciałam sobie kupić płaszcz, nie udało
się – na całym Polconie był tylko jeden egzemplarz i ktoś mi go sprzątnął spod
nosa…
Ponadto dużo luk w
programie. Wyjeżdżając do Wrocławia łudziłam się, że te luki z planu beta
znikną, ale się przeliczyłam. Dziwne, chociaż… Najbardziej zszokowana byłam,
kiedy trzy osoby siedzące na jednej prelekcji nieopodal mnie podsumowały, że
nie znoszą, kiedy program jest napakowany ciekawymi punktami, bo oni nie potrafią
wybrać, na co iść i luki są fajne. Żal serce ściska. Serio? Przecież o to właśnie
chodzi, żeby był wybór, żeby nie iść na coś właściwie tylko dlatego, że nie ma
w tym czasie niczego innego! Cóż, ludziska bywają dziwne, a ja i tak lubię,
żeby było duuuużo. Nawet, jeśli później marudzę, że nie potrafię podjąć
decyzji, do które sali iść w danej godzinie.
A za rok Warszawa. Już
nie mogę się doczekać. Nie mówiąc o Worldconie 2014. Szykują się prawdziwe
konwentowe perełki. Teraz zaś trzeba nadrobić czas poza domem, zając się
porządnie pisaniem i… czekać na Pyrkon w marcu.