Przyznam, że nieczęsto
mi się to zdarza, ale zupełnie nie wiem, od czego zacząć. Książka ta powoduje u
mnie rozdwojenie jaźni. Mam bardzo mieszane uczucia i nie potrafię powiedzieć,
które przeważają szalę. Postaram się ładnie i składnie, co z tego wyjdzie –
liczę, że całkiem rzeczowa opinia…
Myślałam, żeby – niestandardowo
– rozpocząć od minusów, a zakończyć pozytywnym akcentem, zmieniłam jednak
zdanie. Patrzę na okładkę i nie mogę oderwać od niej wzroku. Jest naprawdę
przepiękna, zachęca, podszeptuje „czytaj, czytaj, środek jest tak pyszny, jak
ja.” Kawał świetnej roboty.
Idziemy więc dalej. Pierwsze
pięćdziesiąt, czy sześćdziesiąt stron były dla mnie prawdziwą męczarnią.
Najlepszym dowodem na to jest fakt, że brnęłam przez nie aż trzy dni. Zupełnie
nie mogłam się połapać, kto jest kim. Który baron czy pan na włościach ma jak
na imię, ani kto jest kim w stosunku do kogo. Czytałam dialogi i nie potrafiłam
w żaden sposób rozstrzygnąć, kto z kim rozmawia. Ciężko było, jak naprawdę
rzadko kiedy. A szkoda, bo język ładny, temat zapowiada się ciekawie, recenzja
na czwartej stronie okładki doprawdy zachęcająca. Szkoda…
Na szczęście dalej było
już tylko lepiej. Właściwie ponad dwieście stron przeczytałam w jeden dzień.
Wciągnęłam się i kiedy ostatecznie udało mi się ustalić, kto jest kim, okazało
się, że powieść jest doskonała. Ach, gdyby nie te pierwsze stronice.
Rzeczywiście, idąc za
opinią okładkową, Kamil Gruca (vel sir Robert Neville) „piórem włada sprawnie
jak prawdziwym mieczem”. Należy tu bowiem wspomnieć, że już w wieku 14 lat autor
dołączył do Drużyny Łuczniczej Drabów Pieszych z Pruszkowa, gdzie rozpoczął
naukę tradycyjnego łucznictwa i fechtunku. W 2006 roku został czempionem Ligi
Rycerskiej!
Wracając do powieści. Rzecz
dzieje się w roku 1415. Pod Azincourt francuskie wojska poniosły klęskę.
Anglicy korzystają, jak mogą, grabiąc to, co zostało na polu bitwy. To jednak
tylko tło. Najważniejsze są dzieje kilku rycerzy, którzy podążają śladem
tytułowego łotra – Huxleya, który teraz każe się nazywać Haquelinem. Zdradziecki
baron porwał – dla okupu, rzecz jasna – zacną pannę Marię Rambures, córkę
poległego w tej wielkiej bitwie, mistrza kuszników. Pościg trochę potrwa, pozwalając
nam lepiej poznać bohaterów (a ci okazują się naprawę ciekawi). Ich perypetie
wciągają, wzruszają i rozśmieszają. Bardzo dobrze się to czyta.
Jednocześnie będziemy
mogli śledzić losy Marii. Spotkamy także jej siostrę, Julię, która jest więziona
na zamku pana Vaartbruta. Bardzo przyjemnego wątku dostarczy nam również… sir
Robert Neville, ukochany Marii Rambures. Rycerz, który odniósł ciężkie rany w
walce, spędza czas pod opieką braci zakonnych. Posiłkując się określeniem
samego autora, to „typowy błyskotliwy młody filozof wsadzony wbrew woli w
zbroję.” Rzeczywiście, jego postać zmusiła mnie to wytężenia szarych komórek, ponieważ
dysputy filozoficzne, które prowadzi z bratem Marcinem są nie lada wyzwaniem
dla czytelnika nieobeznanego naprawdę dobrze w kwestiach filozoficznych. Tu
naprawdę olbrzymi plus dla autora. Nadal nie potrafię sobie poradlić z
rozwikłaniem problemu konieczności i asertoryczności według Arystotelesa i
Teofrasta…
Ogólnie książkę mogę polecić,
chociaż podpowiadam, że na początku należy się wykazać sporą cierpliwością. Być
może rozrysować sobie jakaś mapę myśli? Może natomiast przeczytanie „Panów z Pitchfork”, debiutu Kamila Grucy (jak odmienić
to niestandardowe nazwisko?) byłoby najlepszym rozwiązaniem. Hmmm… Szkoda, że o
istnieniu tej powieści dowidziałam się dopiero po zakończeniu „Barona i łotra”.
Szkoda, że na okładce nie ma ani najmniejszej wzmianki, że „Baron i łotr” jest
niejako drugą częścią dylogii, ciągiem dalszym. Z pewnością pisałabym wówczas o
mniejszej ilości minusów.
Jak już wspomniałam na początku – okładka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie
w pierwszej chwili i… nadal robi spore, choć patrzę na nią już od tygodnia –
dzień w dzień. Ukłony dla autora fotografii i projektanta okładki. Powieść poza
tym jest w całości ładnie wydana. Elegancki, gruby papier, lekko pożółkły, co
dodaje mu klimatu. Czcionka idealna do czytania w każdych warunkach. Błędów
znalazłam do dziesięciu. Może nie za dużo, ale jednak trochę ich było. W
większości literówki polegające na powtórzeniu krótkich wyrazów. Coś, co nawet
zwykły Word podkreśla jako powtórzenie, więc z pewnością można było tego
uniknąć.
Do piątki, czy szóstki jeszcze trochę brakuje, ale myślę, że ostatecznie mogę
postawić całkiem dobrą czwórkę, nawet z plusikiem, chociaż nad nim się jeszcze
zastanowię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz