Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Jezus z Judenfeldu. Alpejski przypadek księdza Grosera – Jan Grzegorczyk

Wydawnictwo: Zysk i s-ka
Poznań 2012
Oprawa: miękka ze szkrzydełkami
Liczba stron: 256
ISBN: 978-83-7785-129-6




Nigdy wcześniej nie czytałam żadnej powieści tego autora. Gdzieś tam kiedyś słyszałam o nim, ale nie bardzo kojarzyłam, z czym się go – kolokwialnie mówiąc – je. Mimo to bardzo chciałam mieć tę książkę. Dlatego też, kiedy wpadła w moje ręce (raz jeszcze wdzięczna jestem portalowi lubimyczytać.pl za zorganizowaną przez nich na IV Warszawskich Targach Książki wymianę), po prostu nie mogłam się doczekać lektury. Owszem chwila już od Targów minęła, miałam jednak kilka innych pozycji w kolejce, której staram się (z miernym skutkiem) zanadto nie burzyć.
Zabrałam się więc w niedzielny wieczór do czytania i... nie mogłam się oderwać. Czytałam, czytałam (z małą przerwą na wspólną kolację z Mężem) aż... na dworze zrobiło się jasno i nie potrzebowałam już lampki przy łóżku. Tak oto czyta się tę powieść. Z jednej strony wciąga, jak rwąca rzeka, z drugiej każe się co chwile zatrzymywać i zastanawiać nad przeczytanymi właśnie słowami. Powieść to bowiem niełatwa i poruszająca wiele ciężkich tematów. Najlepszym dowodem na to, że warto ją przeczytać jest ilość przyklejonych w różnych miejscach zielonych karteczek, które wskazywać mi mają na przyszłość fragmenty, do których pragnę powrócić. Może jednak od początku...
Ksiądz Wacław Groser jedzie sobie rowerem przez Alpy. Jego cel to Rzym – otrzymał zaproszenie na obiad. Zaproszenie od... papieża! Cóż, papieżowi się nie odmawia, a wycieczka przecież nie zaszkodzi, na dodatek widoki urokliwe. Tak urokliwe, że ani zauważy, a leży plackiem z kamieniem w buzi... No i noga złamana, gips, szpital... niby nic przyjemnego, nic ciekawego, bo w końcu szpital, nawet w Austrii, to żaden pięciogwiazdkowy hotel. Mogłoby się wydawać, że zanudzi się niemal na śmierć, aż tu nagle trafia się ewangelicki ksiądz Mateusz (nie mylić z postaci znaną ze znanego i bardzo przeze mnie lubianego serialu "Ojciec Mateusz"). Nota bene, Polak z pochodzenia...
I już na piętnastej stronie mocne uderzenie, które spowodowało przyklejenie pierwszej zielonej karteczki. Ksiądz Wacław wchodzi do ewangelickiego Kościoła i dostrzega brak krzyża. Ta myśl zostanie mi w głowie na długo i pewnie jeszcze wiele, wiele razy będzie powracać i dręczyć. Zacytuję, gdyż warto:
"– Nie ma u was krzyża? – spytał spontanicznie.
– Jest. Pomiędzy czterema żywiołami. Krzyż... dla tych, co go potrzebują. Każdy może sobie pustą przestrzeń pomiędzy tablicami wypełnić swoim 'krzyżem'. Przynieść tu swój ból. Patrzenie na krzyż ma sens tylko wtedy, gdy możesz odnieść do niego swoje życie. (...) Jest wyraźnie powiedziane  Ewangelii, że jeśli chcemy Go naśladować, mamy wziąć swój krzyż."
Takich głębokich myśli, ważnych słów, niezapomnianych dyskusji jest w tej powieści znacznie więcej. można się wręcz pokusić o stwierdzenie, że ona jest z nich zbudowana, a reszta to jedynie tło, choć i to nie do końca. Gdyż to w "Jezusie z Judenfeldu" jest także bardzo istotne, barwne i zmuszające do refleksji. 
Zderzenie dwóch światów – to chyba dobre określenie na relacje pomiędzy księdzem Groserem a księdzem (nie pastorem, a księdzem ewangelickim) Mateuszem Konopiukiem. Sama historia Konopiuka jest bardzo ciekawa – jego pójście do seminarium jeszcze tu, w Polsce, jego pierwsza plebania, bycie katolickim księdzem i poznanie Agnieszki, miłość, która ich połączyła, emigracja... Wszystko to jest tak obce Wacławowi, którego przecież obowiązuje celibat. Zresztą wiele kawałów i śmiesznych przytyków w powieści wiąże się właśnie z tymi różnicami pomiędzy katolicyzmem a protestantyzmem. jak się okazuje – życie w małżeństwie też ma swoje wady (sic!). 
Każda historia opowiedziana w tej powieści jest równie ważna. Nie ma bohaterów ważniejszych i mniej istotnych. Każdy z nich ma swoje życie, które dla niego przecież jest najważniejsze i... każdy ma przeszłość. Nie tylko swoją, ale i swoich przodków, a także te kilką, opisywana na stronicach podręczników historycznych, czytaną jednak przez pryzmat własnej rodziny, jej sukcesów, jej porażek, jej dumy, wstydu, strachu... Bo choć wojna skończyła się pół wieku temu (akcja "Jezusa z Judenfeldu" dzieje się w 1995 roku), to pamięć o niej jest wciąż żywa, gdyż wielu mieszkańców tego nietuzinkowego miasteczka jeszcze ją pamięta. C, którzy znają ją jedynie z opowieści tez są uwikłani w czyny, których dokonywali ich ojcowie. Nie da się uciec przed przeszłością... Wiele trudnych tematów, mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Takich, na które odpowiedzieć musimy sobie ami, zgodnie z naszym sumieniem, z nasza wiarą... Niełatwych, dotykających tematu tabu... Bo jakże ocenić, czy lepszy ten Żyd, który dla ratowania swego życia dał się ukrywać w ciemnej komórce, ochrzcić i przez większość ego uratowanego życia ukrywać swoje prawdziwe nazwisko, czy może jego brat, który swoje życie poświęcić, nie chcąc zaprzeczyć sobie samemu i zginął z rąk hitlerowców? Jak osądzić, czy uratowanie jednego życia starczy za odkupienie wojennych zbrodni na wielu? I co w końcu jest lepsze – odnalezienie ojca, czy jego zgubienie, gdy ojciec ten mordował na rozkaz niewinne kobiety, dzieci i starców?
Kim jest tytułowy Jezus? Tego dowiecie się jedynie czytając książkę. Powieść nietuzinkową, wyjątkową i mądra w swej prostocie. Genialną, że odważę się użyć tego określenia. Humor i lekkość języka, przeplatają się w niej z ciężkimi problemami, których nie porusza żadna chyba z czytanych przeze mnie dotychczas książek. Czym jest wiara, czym przebaczenie, czy wszystko można przebaczyć i na czym właściwie polegają różnice, skoro Bóg jest tylko jeden? Historia przez duże H, oraz historie poszczególnych, zwyczajnych mieszkańców niewielkiej austriackiej miejscowości gdzieś w Alpach. Jak pisze sam Autor – "Judenfeldu nie ma. Wymyśliłem to miasteczko, ale większość spraw, która się w nim dzieje, mogła się wydarzyć naprawdę."
Jeśli chodzi o stronę techniczną – jeden błąd znalazłam. Jeśli jest ich więcej, cóż, zbyt istotna tematyka sprawiła, że je przeoczyłam. Kiedy przeczytacie powieść dowiecie się również skąd taka "dziwna" okładka i dlaczego biegają po niej świnie. Ja natomiast koniecznie chcę zobaczyć dzieło, z którego wychodzi ten zdecydowany palec Jana Chrzciciela.
bezsprzecznie jest to jedna z najlepszych książek, jakie ostatnio czytałam, a zdarzył mi się ten przywilej, że czytałam dobrych lektur naprawdę wiele. Gorąco polecam, z czystym sercem. Bardziej nawet niż moją własną powieść o księdzu ("Jak jabłka od jabłoni"). Jeszcze nie dorosłam Janowi Grzegorczykowi do pięt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz