Bielsko-Biała 2012
Oprawa: miękka
Liczba stron: 279
Tytuł oryginału: Shooting Caterpillars in Spain. Two innocents abroad in Andalucia
Przekład (z angielskiego): Agnieszka Czuchra
ISBN: 978-83-7642-072-1
Książka ta ma już swoją historię. Być może ciekawą, być może nie. Dla mnie jednakże opowieść ta łączy się nierozerwalnie z tym tytułem i z pewnością tak już pozostanie. Kupiłam ją na początku grudnia, więc już prawie rok temu. Początkowo miala być jako prezent awaryjny, okazała się jednak zbędna jako takowy. Miała pozostać przy mnie. Na dniach okazało się jednak, że być może będzie potrzebna jako prezent dla kogoś innego i ta osoba dostała jednak co innego. Przeleżała kilka miesięcy na mojej półce, już się przyzwyczaiłam do tej myśli, że jest moja, kiedy... podarowałam ją mojej Mamie. Przeczytała ją i stwierdziła, że średnio jej się podobała. Jednak mimo wszystko chciałam ją pożyczyć i przeczytać. Trochę to trwało, jako że zabrałam się do niej dopiero dwa dni temu... Dlaczego w ogóle ją kupiłam? Ponieważ ma ładną okładkę i tytuł, który pachnie wakacjami i... Bożym Narodzeniem. Był grudzień, a ja lubię mandarynki, tęsknie za ciepłem, bardzo cenię sobie powieści Marleny de Blasi o włoskich przygodach Amerykanki, czemuż więc nie miałam wypróbować hiszpańskich przygód Brytyjki?
Zagłębiłam się więc w fotel, z kubkiem dobrej herbaty i kawałkiem znakomitej czekolady na podręczu i zaczęłam czytać (mając w pamięci uprzedzenia mojej Mamy, że książka jest drętwa i raczej nudnawa. Czytałam, czytałam i czytałam i... nie moglam przestać. Zamiast nudy odnalazłam akcję, zamiast drętwowy – humor. Chyba mamy z Mamą nieco inne gusta literackie. Cóż, wiem, że jestem dziwna. Nie lubię komedii, nie śmieszą mnie żarty, nie cierpię kabaretów. Nie śmieję się, kiedy inni pokładają się ze śmiechu. Natomiast płaczę ze śmiechu, kiedy moi znajomi zupelnie nie pojmują brytyjskiego humoru, który po prostu uwielbiam. Być może dlatego tak bardzo przypadla mi do gustu ta lekka opowieść Browning o wcale nie tak lekkich przeżyciach w Andaluzji.
Po tym zbawiennym wstępie czas na trochę faktów. Alex i James postanawiają pewnego dnia przeprowadzić się ze spokojnej, chłodnej Anglii do słonecznej Hiszpanii. nie mają ku temu żadnej poważnej przyczyny – ot, zwykły przypadek, zbieg okoliczności sprawia, że podejmują taką śmiałą decyzję. Wybór pada na Costa del Sol. Andaluzja zdaje się idealnym miejscem na to, by zmienić swoje życie, a pensjonat, który zamierzają otworzyć, ma stać się ich źródłem dochodu i wielu radości. Plan jest piękny, jak to plany na świetlana przyszłość potrafią być. Trudności napotykają już jednak na pierwszym kroku i raczej nie zapowiada się na to, by szybko się one zakończyły. Znalezienie ziemi, która będzie odpowiednia, czyli odpowiednio położona, żyzna, z ładnym domkiem, pięknym widokiem i do tego za niską cenę to marzenie. Nawet Hiszpania nie jest rajem na ziemi. O telefonie mogą zapomnieć przez najbliższe trzy, a może i cztery lata, państwowy monopolista w tej dziedzinie nie zamierza bowiem ułatwić im pracy. Cóż, fabuła dzieje się gdzieś w dobie tuż przed wielkim boomem telefonów komórkowych, nawet zwykły radiotelefon jest tu nowością jedynie na kieszeń najbogatszych, a komputer, który w pewnym momencie zakupi Alex chodzi jeszcze na DOSie (kto pamięta sprawdzanie biorytmów codziennie rano, ten wie, o czym mówię). Zdecydowanie inny świat.
Nic nie idzie tak, jak sobie zaplanowali. Dom jest raczej małą ruiną, w którą trzeba włożyć mnóstwo pieniędzy, ziemia nie daje plonów, jakie by chcieli otrzymywać, na dodatek nie wszyscy sasiedzi postanawiają od razu nieść pomoc i są mili. Oczywiście z biegiem czasu sąsiedztwo się przyzwyczai i to dzięki tym ludziom, których Alex i James poznają, będzie im dane przeżyć kilka lat w ciełym słońcu Andaluzji. Jednak napotkają na swej drodze mnóstwo przeszkód i nie wszystkie uda im się pokonać. Choroby, śmierć, wypadki – wszystko to jest częścią życia, nawet na Costa del Sol. Czy zechcą więc spakować manatki i powrócić do Anglii? Tego Wam nie zdradzę, ale warto się przekonać.
Powieść jest lekka, czyta się ją szybko, emanuje mnóstwem ciepła i dobrego humoru (zdanie, którego nie podziela moja Mama), choć nie jest to raczej pean na cześć wspaniałej Hiszpanii, mlekiem i miodem płynącej. Browning opisuje nam ten kraj ze wszystkimi jego zaletami i wadami, które się mniej więcej równoważą. To Hiszpania, która naszym brytyjskim bohaterom da nieźle popalić i wyciśnie z nich ostatnie poty, kiedy wymarzony pensjonat nie będzie przynosił oczekiwanych dochodów, a im przyjdzie dorabiać reperując instalacje hydrauliczne i malując cudze domy. Cóż, żadna paca nie hańbi, kiedy ma się stać środkiem do upragnionego celu... Tym bardziej więc dziwi, że Alex tak długo trzyma w hangarze mini-samolot, którym i tak nie lata. Cóż, Brytyjczycy potrafią być dziwni ;)
Powieść to pachnące mandarynkowe sady, cuchnące żuki, zapach słonecznego wiatru i smród naturalnego nawozu. To ciepło ludzkich serc i cała gromada przezabawnych kotów, które towarzysza naszym bohaterom. Mnóstwo problemów, wiele radości. jednym słowem to przeciętna historia, która jednak urzeka swym ciepłem i humorem, i którą połyka się niemal jednym haustem.
Czy polecam? Polecam, ale... No właśnie. Śliczna okładka, która spodobała mi się od pierwszej chwili i sprawiła, że w ogóle sięgnęłam w księgarni po tę książkę i duże litery, które pozwalają czytać do późnej nocy to jedyne plusy wydawnicze. Książka bowiem roi się od błędów, niczym dom Browningów od węży, pszczół i wszelkiego robactwa tak charakterystycznego dla ciepłego hiszpańskiego klimatu. Literówki, brakujące słowa (nagminnie), zdania, które są przetłumaczone w sposób kuriozalny. Widać od razu, że korekta się nie spisała. Nie ma tu co mówić o spisaniu się na medal, chyba że na medal dla najgorzej poprawionej książki roku. Szkoda, bo nieraz to wyprowadzało z równowagi – nie dało się czasami zrozumieć zdania przy pierwszym czytaniu. Osoba odpowiedzialna za korektę w ogóle przeczytała książkę? Rozumiem, że wiele błędów da się przeoczyć, ale tutaj rzucają się one w oczy nawet ślepemu. To na tyle duży minus, że cieszę się, iż nadal nie wystawiam recenzowanym książkom not, gdyż musiałabym ją znacznie zaniżyć z tego powodu.
Aż ma się ochotę sięgnąć pewnego dnia po oryginał i raz jeszcze rozsmakować się w tej historii, licząc na to, że wersja anglojęzyczna nie ma tylu błędów (widzę bowiem, że wiele z nich jest skutkiem tłumaczenia, które po prostu nie zostało następnie sprawdzone przez rzetelną osobę).
"Shooting Caterpillars in Spain" ma tyle wspólnego z mandarynkami, co "Dirty Dancing" z wirowaniem i seksem... Z tego co mi wiadomo nie jest to idiom, więc można było całkiem zgrabnie wybrnąć - to jednak uwaga głównie do pani Agnieszki Czuchry która książkę tłumaczyła z angielskiego. Może warto napisać maila do wydawnictwa z propozycją poprawienia/korekty tekstu? Z przykładami błędów w tłumaczeniu? Całkiem prawdopodobne, iż nie są świadomi że całkiem niezła książka traci na koślawym przekładzie? (zastanawiam się czy właśnie kiepskim tłumaczeniem nie tłumaczyć tego, że Twojej mamie książka się nie podobała?)
OdpowiedzUsuńRacja – miałam napisać kilka słów o tłumaczeniu tytułu. Zapomniałam w nawale pracy. Rzeczywiście jest niefortunny, chociaż myślę, że Wydawnictwo dobrze wiedziało, co czyni. Mimo wszystko fiesta i mandarynki sprzedadzą się lepiej niż gąsienice. Choć masz rację, że można z tego było wybrnąć :)
OdpowiedzUsuńChciałam dzisiaj napisać maila do Wydawnictwa i bardzo prawdopodobne, że to jeszcze zrobię, ponieważ książka traci na tym baaaardzo wiele, a jest przyjemną lekturą na jesienne, coraz zimniejsze i ciemniejsze popołudnia. Dzięki za uwagę :)