Kolejne spotkanie z
Pilipiukiem zakończyło się kupnem następnej książki jego autorstwa i to chyba
najlepsza recenzja.
„Szewc z Lichtenrade” to antologia, na
którą składają się opowiadania:
– Wunderwaffe
– Traktat o higienie
– Ślady stóp w wykopie
– Parowóz
– Ludzie, którzy wiedzą
– W okularze stereoskopu
– Sekret Wyspy Niedźwiedziej
– Yeti ciągną na zachód
– Świątynia oraz tytułowy
– Szewc z Lichtenrade.
– Wunderwaffe
– Traktat o higienie
– Ślady stóp w wykopie
– Parowóz
– Ludzie, którzy wiedzą
– W okularze stereoskopu
– Sekret Wyspy Niedźwiedziej
– Yeti ciągną na zachód
– Świątynia oraz tytułowy
– Szewc z Lichtenrade.
Sporo więc tego, tym
smaczniej się czyta. Od początku jednak, czyli (jak w poprzednim poście) od
okładki. Fabryka słów w ostatnim czasie mocno eksperymentuje i na dobre jej to
wychodzi. Książki Pilipiuka wydane przez fabrykę są naprawdę małymi dziełami
sztuki. Chce się je oglądać i dotykać non stop. Ja przynajmniej tak z nimi mam najnowsza
antologia w żadnym razie nie odbiega od tego trendu.
Pokrótce o
każdym opowiadaniu, y na zakończenie podsumować pozycję jako całość, z czym nie
będzie najmniejszego problemu, ponieważ to znakomity, wielosmakowy tort z
wisienką na szczycie.
„Wunderwaffe”
to… alternatywne światy, w których losy świata po pierwszej wojnie światowej
potoczyły się zgoła odmiennie. Gdzieś w tym równoległych świecie również jest
Adolf Hitler i jego ma odnaleźć główny bohater. Nie takiego wodza się jednak
spodziewa, nie takiego świata, nie takiego zakończenia natomiast spodziewamy
się my. Porywająca wizja tego, co by było, gdyby… i jak przystało na Pilipiuka –
przewrotna. Jak czekolada z dodatkiem chili.
„Traktat o
higienie” to natomiast powrót do pozytywistycznego świata, który przywołuje
wspomnienie „Ludzi bezdomnych” Żeromskiego (do Żeromskiego właśnie wróciłam i
czytam obecnie „Przedwiośnie”, więc niedługo znajdzie się „na tapecie”). Koniec
dziewiętnastego wieku, zapadła jakaś wieś w powiecie chełmińskim, lekarz,
felczer i sołtys starają się opanować epidemię… wszawicy. Niełatwa o sprawa w
tak zacofanym światku, gdzie baby (i nie tylko) noszą kołtuny, a myją się
ludziska raz od święta na Wielkanoc, jak Bozia nakazała. Zadanie utrudnione tym
bardziej, że po wsi hasa coś po nocy, a legendy mogą czasem okazać się bardziej
prawdziwe, niżby tego miejski doktor chciał. To ciekawie skonstruowana
przypowieść, w której zabobon okazuje się wcale nie taki głupi, a doktor Paweł
Skórzewski nie taki wyuczony i wolny od przesądów.
„Ślady stóp w
wykopie” to z kolei spotkanie z doktorem (tym razem archeologiem, a nie
lekarzem) Olszakowskim i magistrem Stormem, którzy biorą udział w wykopaliskach.
Ot, szukają czegoś ciekawego, może nas zaskoczą… Zaskoczy nas przede wszystkim
sam wykop i zakończenie. Szokujące, powodujące ciary na plecach, trochę
przerażające… Pozostawiające z nadzieją, że gdzieś w kolejnych opowiadaniach
uda się rozwiązać te zagadkę i jakoś pozytywnie zakończyć niezbyt przyjemną
historię. Czy tak będzie? Przekonacie się jedynie, czytając antologię od deski
do deski.
„Parowóz” to
nawiązanie, choć luźne, do pierwszego opowiadania. Choć nie od początku to
wiadomo, dlatego nie mogę za dużo napisać, by nie zdradzić za wiele. Rzecz
dzieje się we wsi Michałowice, gdzie ludzie od dziesięcioleci umierają…
częściej, niż gdzie indziej. Badanie ksiąg parafialnych tylko potwierdzi te
przypuszczenia, jednak do rozwiązania zagadki będzie potrzeba sporo samozaparcia
bohaterów i… trochę alkoholu.
W „Ludziach,
którzy wiedzą” ponownie spotykamy Roberta Storma (to moja ulubiona postać w tej
antologii) – zapalonego archeologa, miłośnika historii i niewyjaśnionych,
dziwnych zagadek przeszłości, zbieracza wszystkiego, co stare. Tym razem
przyjdzie mu się zmierzyć z… duchem i to nie byle jakim, bo duchem samego
szwedzkiego najeźdźcy z czasów potopu. Będzie się działo. Natomiast postać jest
tak genialna, tak cudownie opisana, że można się w tym człowieku niemal
zakochać, choć rzeczywiście jego zrozumienie kobiet graniczy z wiedza na
poziomie przedszkola. Mimo to, jest ciepła i interesująca postać, która nie
przepuści okazji, by pomóc komu się da, a sama historia wciąga, jak rwąca
rzeka.
Jedno z bardziej
nostalgicznych dzieł Pilipiuka to „W okularze stereoskopu”. To sentymentalna podróż do
przeszłości, widziana oczami młodego chłopca, który pomaga swemu sąsiadowi. Pan
Aleksander był przyjacielem jego dziadka i teraz potrzebuje, by ktoś się nim
zajął – zrobił zakupy, posiedział z nim, porozmawiał. W ten sposób Piotrek pozna
magię starego urządzenia, które sprawia, że człowiek może się oczami wyobraźni
przenieść do innego świata. Ciepłe, przyjemne opowiadanie o sile uczuć i
wspomnień. Podwójnie retro – dzieje się w latach osiemdziesiątych, a
wspomnienia dotyczą schyłku dwudziestolecia międzywojennego i czasów okupacji. Łezka
się na końcu w oku zakręciła, a to raczej przy czytaniu Pilipiuka rzadkość.
„Sekret Wyspy
Niedźwiedziej” chyba najmniej mi się podobał, choć to dziwne, bo przecież
carska Rosja to mój klimat. Nie, żeby mi się to opowiadanie nie podobało – po prostu
przy pozostałych wypada najsłabiej, co nie znacz, że jest słabe. To ciekawa
szpiegowska historia, w której zamiast złego szpiega wrogiego mocarstwa
bohaterowie próbują wytropić… zagadkowy gatunek gęsi. Przygód kilka na statku i
wyspie, ciekawe postaci, które aż się proszą, by jeszcze o nich napisać. Do
końca można się zastanawiać, czy w świcie wykreowanym przez autora to właśnie
waśń o gęś Filaretowa nie stanie się zarzewiem pierwszej wojny światowej!
„Yeti ciągną na zachód” to
kolejne spotkanie z Robertem Stormem. Tym razem do rozwiązania ma jeszcze
ciekawsza zagadkę historyczną. Otóż wypatruje na targu rupieci starą metalową tabliczkę
i – jak to on – nie może się oprzeć pokusie, by dowiedzieć się czegoś więcej o
tajemniczej organizacji, która nazywa się Państwowy Instytut
Kryptozoologii w Warszawie. Uśmiałam się przy zakończeniu co niemiara, a wcale
nie wydawało się to możliwe. Temat bowiem całkiem poważny, poszukiwania niczego
sobie, znów – oczywiście – nieudolne umizgi do Marty, której Robert nie może
dogodzić, ale żeby tak się to zakończyło. Wspaniały pomysł, genialne
poprowadzenie akcji, wstrząsające zakończenie.
Kolejne
wykopaliska, tym razem nie w mieście. W „Świątyni” znowu nasze drogi krzyżują
się z archeologiem Olszakowskim, który tym razem stara się znaleźć starą
świątynię. Przeszkadzać mu w tym będą lokalne władze, a pomocną dłoń wyciągną…
szwedzcy szamani. Jak się zakończy ta historia pełna magii i wywoływania
duchów?
Dochodzimy zatem do
ostatniego, tytułowego opowiadania. „Szewc z Lichtenrade” to nietypowa postać.
Żył do niedawna, był niemieckim żołnierzem w okupowanej Polsce. Był też
szewcem, nic w tym chyba dziwnego, choć u Pilipiuka nic nie jest oczywiste. Jak
to się stało, że po powrocie do Niemiec stal się nagle genialny w swym
rzemiośle, a następnie nagle stoczył się na samo dno i jaki ma to związek z
mordowanymi w Polsce szewcami i zaginionymi szewskimi narzędziami? Zagadkę rozwikła
nie kto inny, jak Robert Storm, tym razem z aktywną pomocą Marty i kilku
znajomych, których poznał przy wcześniejszych poszukiwaniach.
To wspaniała lektura,
pełna wymyślnych historii, pięknie napisana, intrygująca i wciągająca. Ciarki
na plecach wzbudzają ilustracje, powodując, że „Szewca z Lichtenrade” można
zaliczyć do nurtu mystery stores w najlepszym sorcie. Na dodatek wiedza, jaką w
każdym opowiadaniu przekazuje nam autor jest przeolbrzymia. Moja książka cała
jest zalepiona małymi kolorowymi karteczkami, ponieważ ciągle znajdowałam jakąś
ciekawostkę, którą warto sobie zapamiętać, o której trzeba koniecznie coś
doczytać, którą bez wątpienia należy zgłębić. Wspaniała literatura najwyższych
lotów. Jakby tego było Malo – znalazłam jedynie dwa błędy – jeden polegał na
braku przecinka, także korekta spisała się doskonale, zupełnie nie psując
odbioru tego znakomitego dzieła. To nietuzinkowa pozycja, którą każdy miłośnik
dobrej literatury i historii powinien mieć na swojej półce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz