Zacznę
od słów samego autora: „ Lewiatan w
równym stopniu opiera się na możliwej przyszłości, jak i alternatywnej
przeszłości. Wybiega w przód, w czasy, w których maszyny będą wyglądać jak żywe
istoty i będzie można tworzyć żywe istoty na podobieństwo maszyn. Mimo to
jednak książka jest osadzona w czasach wcześniejszych, w których świat był
podzielony na arystokratów i plebejuszy, a kobiety w większości krajów nie mogły
wstępować do wojska czy nawet głosować. Taka jest natura nurtu steampunk, który
miesza przyszłość z przeszłością.”
To
moje pierwsze spotkanie z tym gatunkiem, jeśli chodzi o literaturę. Dlaczego
się zdecydowałam? Ponieważ lubię historię, a także historie alternatywną.
Ponieważ podoba mi się styl wykreowany przez ten nurt. Ponieważ… zachwyciła
mnie okładka (o czym jeszcze później).
„Lewiatan”
jest pierwszym tomem trylogii (o tej samej, z resztą, nazwie). Kolejne tomy
noszą tytuły „Behemot” i „Goliat”. Wszystkie maja piękna Orawę graficzną, którą
zawdzięczamy ilustratorowi, Keithowi Thompsonowi. Tym razem – jak widać – zabieram
się do recenzji od innej strony, ponieważ ilustracje w książce są równie
fascynujące, jak opowieść i nic sobie z tego nie robie, że „cofnęłam się” w
rozwoju do czasów czytania książek z obrazkami. Prace Thompsona urzekają. Są
genialne, piękne, jednym słowem – wzbogacają treść książki. Wręcz nie mogę jej
sobie bez nich wyobrazić.
Wróćmy
jednak do samej powieści. Dla młodzieży? Z pewnością tak, chociaż i dla
starszych czytelników jest prawdziwą gratką. Owszem, znajdziemy w niej pewne
uproszczenia, które mogą niektórych wytrawnych dorosłych razić, jednak
osobiście nic bardzo rażącego nie znalazłam.
Mamy
rok 1914. Europa to wielki kocioł, w którym musi się w końcu zagotować. Ostatecznie
– co każdy z nas wie z lekcji historii – zagotowało się na kolejne kilka lat. W
Sarajewie zostają zamordowani arcyksiążę Franciszek Ferdynand i jego żona,
Zofia. Dzieje się to jednak w inny sposób, niż
znanej nam rzeczywistości. Mimo to wojna wybucha. Świat jednak wygląda
zupełnie inaczej niż te, który znamy.
Dziękuję,
z całego serca dziękuję, za wspaniała mapkę, która pomogła mi na początku
zorientować się w sytuacji panującej na Starym Kontynencie. Państwa Ententy to
u Westerfelda… Darwiniści, którzy tworzą nowe żywe istoty (a także przywracają
światu dawno wymarłe gatunki). Jednym z takich stworzeń jest właśnie tytułowy
Lewiatan – olbrzymi statek latający, zbudowany na bazie nici życia wieloryba (w
połączeniu z setkami innych stworzeń, np. nietoperzy, ptaków i pszczół). Na pokład
Lewiatana – trochę przypadkiem – dostaje się nastoletnia Szkotka, Deryn Sharp.
Dziewczyna w lotnictwie w początkach dwudziestego stulecia? Cóż, Deryn udało
się dostać do Brytyjskich Sil Powietrznych, ponieważ… udaje chłopaka, Dylana. Może
się wydać czytelnikowi trochę dziwne, że żaden z bohaterów tego krętactwa nie
zauważył przez ponad czterysta stron, jednak połóżmy to na karb stylistyki
powieści młodzieżowej, mając nadzieję, że jednak prawdziwa natura Deryn
zostanie ujawniona jej współtowarzyszom w następnych tomach i… zaakceptowana.
Jak
n powieść młodzieżową przystało, May tez chłopaka. Nic w tym dziwnego,
szczególnie zważywszy na fakt, że w tamtych czasach świat należał przecież do
rodzaju męskiego. Chłopaka nie byle jakiego – syna zamordowanego arcyksięcia,
który musi uciekać przed swoimi rodakami, którzy chcą go zgładzić. Historia się
komplikuje, nieprawdaż? A takich komplikacji będzie tylko więcej i więcej. Alek
ujmie nie raz za serce i okaże się zwykłym chłopcem, chociaż… jego zachowanie
jest iście dworskie, co, niestety, nie ułatwia mu życia w pogrążonej w wojennej
zawierusze europie.
Deryn
lata więc na Lewiatanie, Alek przemierza kontynent w wielkiej maszynie kroczącej.
Państwa Osi bowiem w „Lewiatanie” o tzw. Chrzęsty. Odkrycia Darwina uważają za
abominację i bluźnierstwo, skupiają się więc na tworzeniu nowoczesnych maszyn
(wysoko zaawansowanych nawet w stosunku do tych, które posiadamy dzisiaj, a przecież
akcja rozgrywa się niemal 100 lat temu).
I
to właśnie ta różnica w światopoglądzie narodów sprawi naszym młodym bohaterom
znacznie więcej problemów niż fakt, że pochodzą z całkowicie różnych środowisk.
Natomiast sama wojna jest jedynie tłem wydarzeń, które rozgrywają się na
przemian na pokładzie Lewiatana i w pożodze, czyli wielkiej kroczącej maszynie,
którą prowadzi Alek wraz z zaufanymi opiekunami. Pozostaje mieć nadzieję, że trochę
więcej ze świata zewnętrznego przyjdzie nam zobaczyć w kolejnych tomach,
ponieważ to jedyne, czego mi brakowało w powieści Westerfelda.
Osobiście
– „Lewiatan” mnie urzekł. Wciągnął całkowicie. Bardo szybko przeczytałam tę
powieść, delektując się zarówno opowiedziana historią, jak i ilustracjami. Z pewnością
niedługo zajrzę do kolejnych części. Przyznać też musze, że steampunk jako
literatura zasłużył sobie na to, by go wychwalać i się nim poważnie
zainteresować.
Książka
jest – jak wspomniałam na początku – pięknie wydana (nie ma się co dziwić, w
końcu nakładem Domu Wydawniczego REBIS). Szkoda jedynie, że usłana jest
brakującymi przecinkami (czyli właściwie nie jest usłana, a jakby wymazana). To
jednak chyba wina tłumacza, niż samego autora, gdyż w naszym języku obowiązują
nieco inne zasady interpunkcji, o czym tłumacz zdał się zapomnieć. Poza tym nie
nalazłam błędów, co się chwali (chociaż ja bardzo zwracam uwag na przecinki).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz