Cóż,
możecie być znudzeni moim pianiem zachwytów nad kolejnymi tomami cyklu „Królowie
przeklęci”. Nawet się Wam nie dziwię. Trochę przynajmniej. W końcu ileż razy
można czytać, że to doskonałe powieści, wybitny autor, fascynujące postaci i
porywająca fabuła? Gdzieś tam w głębi serca chyba chciałabym napisać, że piąty
tom nie sprostał wyzwaniu, że jest znacznie słabszy od poprzednich, że nawet
Druon stracił już polot. Chciałabym? Może… Jednak tego nie napiszę, ponieważ musiałabym
skłamać, a tego nie lubię. Szczególnie w kwestii książek.
„Wilczyca
z Francji” w niczym zatem nie ustępuje poprzednim czterem tomom serii. Jest tak
samo zachwycająca, inteligentna i wciągająca. Na dodatek autor zastosował
bardzo ciekawy chwyt, by czytelnik nie miał szans się znudzić. Otóż nadal spora
część akcji rozgrywa się na dworze francuskim, jednak mniej więcej jedna
trzecia powieści przenosi nas do Londynu, na dwór króla Edwarda, małżonka
Izabeli (która jest córką Króla z żelaza).
Dzieje
się, oj dzieje. Izabela od szesnastu lat żyje w nieudanym małżeństwie. Choć
starała się być przykładną żoną i dała swemu królowi czwórkę dzieci – nie może powiedzieć,
że czuje się spełniona. Jej zacny małżonek zdecydowanie bowiem woli w łóżku
towarzystwo mężczyzn. Poniżana, odtrącona, szykanowana przez nowego
królewskiego faworyta, chce wydostać się z Anglii, gdzie niewiele jej już
pozostało poza dziećmi. Królewski kochanek powoli otrzymuje wszystkie jej dobra
– ziemie, klejnoty, nawet jej ukochane woluminy.
Izabela
znajduje więc sposób, by – wykorzystując polityczną sytuację po śmierci swego
brata – króla Francji, Filipa Długiego – dostać się na dwór francuski. Tam natomiast
czeka już na nią wierny sługa Roger Mortimer – jeden z największych
antagonistów jej małżonka, człowiek, któremu pomogła w ucieczce z londyńskiej
Tower, wieży, z której przecież nie ma ucieczki.
„Wilczyca
z Francji” to przede wszystkim powieść o miłości – pięknej, czystej, wiernej,
ale także odtrąconej i wzgardzonej. Wielka polityka jest tu jedynie przyczyną
takich, a nie innych kroków, czasami wymówką, by móc o czymś powiedzieć, by móc
pokazać światu prawdziwe ja. Oczywiście – mamy tu wielkie intrygi pałacowe, do
których przywykliśmy w powieściach Druona, jednak zdaje się, że są tym razem
zdecydowanie drugoplanowe. To uczucia Izabeli są najważniejsze. Później także
Guccia, który jednak pojawia się dopiero w drugiej połowie tomu.
W
dzisiejszym świecie być może postępowanie władców byłoby odmienne. Być może
Edward pozwoliłby Izabeli odejść i znaleźć szczęście, które on znalazł w
ramionach Hugo Despencera. Być może Izabela nie gardziłaby małżonkiem tak
bardzo tylko dlatego, że woli mężczyzn. Być może… Jednak powieść dzieje się
wtedy i tam. A wtedy i tam… nie było litości dla takich królów. Wtedy i tam nie
było litości dla takich faworytów. Wtedy i tam… pokazuje nam w niesamowity
sposób Maurice Druon, opisując czasy, w których za zdradę zamęczano winnego na
śmierć w straszliwych katuszach. Czasy, kiedy złożony przed Bogiem ślub miłości
i wierności był najważniejszy. Czasy okrutne, ale mające w sobie pewną prostotę
życia i przez to chyba właśnie urzekające. Gdzie zasady były znacznie prostsze,
a ludzie bardziej biali i czarni, a mniej szarzy.
Dreszcz
przechodzi po plecach w czasie kaźni królewskiego faworyta. Niesmak budzi scena
śmierci zdetronizowanego Edwarda. Śmieszy z pewnością jego epistografia do
koronowanych głów i papieża, w której żali się, że żona nie chce do niego
wrócić, choć przecież on ją miłuje i za nią tęskni. Chwilę głębokiego
przemyślenia i zastanowienia się nad ludzką duszą powoduje długie umieranie
Karola Walezjusza. Wreszcie nadzieją napawa powrót Guccia do Paryża i jego
spotkanie z synem, który przecież nie jest jego dzieckiem. Aż świerzbi ręka, by
sięgnąć po kolejny tom i dowiedzieć się, czy Guccio kiedykolwiek pozna bolesną
prawdę, która na zawsze rozłączyła go z ukochaną kobietą.
Czytało
mi się „Wilczycę z Francji” tym lepiej, że sporą część powieści miałam okazję
przeczytać właśnie w samolocie do Paryża i w drodze powrotnej. Czytałam więc
często o miejscach, które miałam lada chwila zobaczyć, lub które przed chwila
widziałam. Tym głębszy odbiór, tym bardziej rzeczywista historia. Na bieżąco
niemal chadzałam ścieżkami bohaterów. Mogę gorąco polecić nie tylko samą
powieść, ale także taki sposób czytania. Przyjdzie mi poważnie się zastanowić,
jaką książkę zabiorę ze sobą w podróż do Londynu.
O
edycji i szacie graficznej nie mogę za wiele nowego powiedzieć. Jak poprzednie
cztery tomy – mało błędów (chyba nawet jeszcze mnie, niż poprzednio), okładka
elektryzuje i muszę przyznać, że wprost uwielbiam na nią patrzyć.
Druon
jest pisarzem wybitnym i z pewnością w obecnej chwili jednym z moich
ulubionych. Kiedy zaś skończę „Królów przeklętych” w formie książkowej, obejrzę
z miłą chęcią serial.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz