Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

sobota, 20 lipca 2013

Tysiąc dni w Orvieto - Marlena de Blasi

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Kraków 2010
Cykl: III tom
Oprawa: miękka ze skrzydełkmi
Liczba stron: 405
Przekład: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
ISBN: 978-83-08-04416-2





Długo odwlekałam przeczytanie trzeciego tomu włoskich przygód Marleny de Blasi. Nie dlatego, że poprzednie mi się nie spodobały. Bynajmniej. o prostu obawiałam się czytania kolejnej opowieści o smakołykach z Włoch, kiedy jestem na ścisłej i długotrwałej diecie. Strach okazał się mieć wielkie oczy, a "Tysiąc dni w Orvieto" mówi o jedzeniu chyba najmniej ze wszystkich tych powieści. Co nie znaczy, że nie znajdziemy tam dojrzewających na słońcu brzoskwiń, dziko rosnących ziół, czy prawdziwie włoskiego makaronu z pesto z oliwek.

Marlena i Fernando postanawiają – za namowami Barlozzo – poszukać nowego domu. Zasiedzieli się już w San Casciano, czas zmienić otoczenie, ruszyć przed siebie, nie oglądać się w tył. W końcu Toskania miała być tylko przystankiem na ich wspólnej drodze w poszukiwaniu szczęścia. Trwa to i trwa, a kiedy już tracą nadzieję, że znajda coś odpowiedniego trafia się okazja nie do odrzucenia. Może to ich powinno zdziwić, może przestrzec, że warunki są zbyt dobre. Jednak decydują się, wpłacają pieniądze, choć dom jest częściowo na sprzedaż, częściowo do wynajęcia i z optymizmem czekają na rozpoczęcie remontu Palazzo Ubaldini. Poczekają ponad rok, zanim robotnicy w ogóle pojawią się w byłej sali balowej, a jeszcze dużej, zanim będą mogli w niej zamieszkać. Trafiają do mieszkania zastępczego – całkiem miłego miejsca. Całkiem, gdyby nie pleśń i kosmicznie wręcz mała kuchnia. Szczególnie dla Marleny...

No i tyle z fabuły. Nie o fabułę jednak w powieści chodzi, nie w tej przynajmniej. "Tysiąc dni w Orvieto" to podróż do wnętrza siebie do swoich marzeń, swoich celów, swoich obaw. O miłości, przyjaźni, dziwnych zawiłościach życia różnych ludzi, różnicach międzykulturowych i... wspaniałym, dojrzewającym w słońcu  jedzeniu.  Orvieto to średniowieczne miasteczko w południowo-zachodniej Umbrii. Miejsce, które zachwyca, a przez europejczyków nazywane jest Divina (Boskie). Wszystko tu jest jednak inne niż w niewielkiej toskańskiej miejscowości, z której przybywają, niż w Wenecji, czy w Stanach. Począwszy od ludzi i... na ludziach kończąc. Bo przecież nieważne gdzie się jest, ważne, z kim.

Oczekiwanie na remont, nagła odmowa wydawcy, z którym Marlena podpisała umowę. Do tego jeszcze problemy z wypożyczeniem kuchni. Odwołane wycieczki turystyczne, na których bohaterowie zarabiają. W pamięci niedawna strata ukochanej Flori. Los płata naszym bohaterom niezbyt wyszukane figle, sprawiając, że ich życie bardziej niż dotychczas staje się dolce e salata (słodkie i słone). Przyjdzie im się zmierzyć z niejednym kamieniem na drodze ku szczęściu. Na drodze, na której pojawią się tak fantastyczni ludzie, jak Miranda od Biustu, czy Neddo. Jak pasterze Luca i Orfeo, czy szlachcianka Tilde Niemałe zamieszanie wprowadzi także marchese Edgardo d'Oofrio, a ostateczną wielką ucztę w gronie przyjaciół uświetni grający Brahmsa skrzypek. A wmawiano im, że orvietanie są niemili i niechętni przybyszom, do czego Marlena niemal dała się przekonać.

W czasie czytania wydawało mi się, że jest to najlepsza z trzech powieści z serii. Teraz mam pewne wątpliwości. minęło kilka dni od ukończenia lektury i ni potrafię powiedzieć, czy przypadkiem bardziej nie podobało mi się "Tysiąc dni w Toskanii". Jednak najsłabszym ogniwem była zdecydowanie pierwsza powieść. W trzecim tomie jest może mniej o jedzeniu, bohaterowie skupiają się chyba więcej na uczuciach nie związanych z rozkoszami żołądka. Być może dlatego, że odwlekający się remont im nie sprzyja.

Gorąco polecam tę wzruszającą i ciepłą historię rozgrywająca się w średniowiecznym miasteczku w samym środku Italii. Jeśli nie zachęciła Was jeszcze moja recenzja, to może pomoże piękna okładka, z której bije tyle ciepła i radości życia, co z całej historii. Ja natomiast z miłą chęci sięgnę w niedługim czasie po kolejną powieść de Blasi – "Lavinia i jej córki" (podobno w pewnym stopniu kontynuację serii).

Nikt nie przyjdzie - Robbie Garner, Toni Maguire

Wydawnictwo: Amber
Warszawa 2013
Cykl: Skrzywdzone
Oprawa: miękka
Liczba stron: 302
Przekład: Julia Wolin
ISBN: 978-83-241-4595-9



Czytałam, to co napisali na tylnej okładce, słuchałam tego, co mówiła mi przyjaciółka, która mi te książkę poleciła. Spodziewałam się więc poniekąd, co będzie się dziać na jej stronach... Ale nie spodziewałam się TEGO...

Jeden molestujący opiekun, jedna sadystyczna zakonnica... ok – człowiek to człowiek, nie każdy jest święty... nawet, gdy nosi habit. Wiedziałam, że takie rzeczy się na świecie działy, że pewnie nadal się dzieją... Ale wszyscy... Cały personel???!!! Tyle czasu i nikt... Plotki? To jest tak nieprawdopodobne, że normalnie nie mogę. Ja – etatowa płaczka... nie uroniłam żadnej łzy...

To zaś zdarza się jedynie w sytuacji, kiedy jestem zbyt wstrząśnięta ogromem cierpienia i łzy po prostu nie płyną, bo nic by nie znaczyły. Czytam, czytam i nadal nie wierzę, wiec czytam dalej. Im dalej, tym mniej wierze... Łzy nie płyną, tu nie ma co się wzruszać. To nie jest wzruszająca powieść... To jest wstrząsające, szokujące, zupełnie niespodziewane uderzenie w tył głowy. Nie ma łez, jest tylko schylona głowa... W obawie, że to może być prawda...

Przeczytałam całość w jedno popołudnie. Nie mogłam się oderwać, w nadziei na jakąś iskierkę radości... Nie znalazłam jej.Teraz chce mi się płakać. Może to te łzy, które nie potrafiły się pojawić w trakcie lektury?

O czym jest – zapytacie –powieść, która tak głęboko mnie poruszyła i wywołała taki natłok myśli, tyle uczuć, które nie miały siły się wydostać? O ludzkim cierpieniu, o świecie, który jest po prostu zły. o świecie – choć opowiadanym przez dorosłego mężczyznę – widzianym oczami dziecka. Bezbronnego, potrzebującego opieki, miłości i szacunku. Wzorców. Przede wszystkim jednak bliskości tych, których kocha. Matki, ojca, braci. Wszystkiego tego mu brakuje.

Robbie i jego rodzeństwo wychowują się w patologicznej rodzinie. Mieszkają na Devonshire Place w St Helier, stolicy Jersey. John, najstarszy z chłopców wie, że ma innego ojca. Być może także mały Davie nie jest synem Stanleya. A maleńka Denise? Gloria (nie mówią do niej mama, ani matka, po prostu Gloria) pali, pije, przyjmuje "wujków", krzyczy, bije i nie ma czasu na zajmowanie się domem. Wszystkie obowiązki przejmuje najstarszy syn – na początku powieści zaledwie siedmioletni. Stanley, jej obecny, niby-stały partner pracuje całymi dniami, stara się, jak może, jednak nie wytrzymuje w pewnej chwili i podejmuje próbę samobójczą.

Kończy się przygoda. Nie ma już domu. Bo jakikolwiek by nie był, był ich domem. Byli razem. teraz zostali rozdzieleni. O losach niemowlaka dowiemy się dopiero na ostatnich stronach powieści. Johna władze wysyłają do ośrodka Haut de la Garenne. Robbie i Davie trafiają do sierocińca Sacre-Coer... Tamtego dnia rozpoczyna się, trwające dla Robbiego dziesięć lat, piekło...

Poniżenie, kary, ciemna komórka, molestujący pracownik, bicie, głodzenie... Zakaz zabaw, a przed wszystkim dojmująca samotność i tęsknota Oraz nieustająca nadzieja, że Stanley wydobrzeje i po nich przyjdzie, że pewnego dnia znów będą wszyscy razem. Że wróci ich świat. Jednak... nikt nie przychodzi, a jak się okazuje, sierociniec nie jest jeszcze najgorszym miejscem na tym ponurym świecie.
Robbie opowiada swą historię, choć przez całe dorosłe życie starał się o niej zapomnieć, wyprzeć się jej. Schować gdzieś głęboko i do niej nie wracać. Świat jednak miał wobec tych okropnych wspomnień inne plany i niejako zmusiło go, by do nich sięgnął. Spokojny, toczący ustabilizowane życie, lubiący rutynę, która pozwalała mu zachować logikę codzienności słyszy pewnego dnia w telewizji, że w murach Haut de la Garenne odnaleziono zwłoki dziecka, prawdopodobnie nie jedyne. Wszystkie wspomnienia wracają, jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki. Tyle, że czarownik był po tej złej stronie, stronie ciemności, poniżenia, wzgardzenia, odrzucenia. Po stronie pełnej nienawiści i bezbronności. Dzieci, które "bardziej niż inne potrzebowały miłości, zrozumienia i ochrony", otrzymały dokładny negatyw...

Najbardziej chyba przeraził mnie ogrom... tyle bólu, tyle strachu, tylu ludzi i nikt nie pomógł tym dzieciom... Jedynie na końcu byłam bliska płaczu, kiedy Robbie odkrył, że matka przyszła po małą Denise i zostawiła tylko synów. Nie zapadła się pod ziemię, nie zniknęła, nie zabrali jej. Po prostu ich nie chciała, a dziewczynkę wzięła do domu...
Miałam problem z ustaleniem miejsca i czasu. Nigdzie nie podano dat. Domyśliłam się jedynie, że cała ta straszliwa historia działa się w latach pięćdziesiątych, być może zahaczając o początek lat sześćdziesiątych. W każdym razie chłopcy przychodzili na świat w latach wojny i tuż po jej zakończeniu, a cała opowieść snuje się na przestrzeni dekady. Początkowo myślałam, że to Stany Zjednoczone, okazało się, że nie. Jersey to jedna z wysp Normandzkich. Jersey zostało zajęte przez hitlerowskie Niemcy 1 maja 1940 roku i było okupowane aż do zakończenia działań wojennych w Europie.
Znajdowałam trochę błędów,nawet całkiem poro literówek, ale zupełnie się na nich nie skupiałam z racji wstrząsającej historii, która miałam przed oczami. Myślę jednak, że wydawnictwo Amber mogłoby się postarać o lepszą korektę.  

Nie mogę jednak nie zwrócić uwagi na błędnie przetłumaczony tytuł. "Nobody Came" oznacza dokładnie "Nikt nie przyszedł", a nie "Nikt nie przyjdzie". To istotna różnica w tej historii, nawet bardzo. Nie rozumiem takiej zmiany...






piątek, 12 lipca 2013

Adieu. Przyapdki księdza Grosera – Jan Grzegorczyk

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2007
Oprawa: miękka
Liczba stron: 286
Seria: Przypadki Księdza Grosera, tom I
ISBN: 978-83-7506-782-8




"Nigdy nie wiemy, co nas prowadzi do Boga – powiedział. – Nieraz idziemy do Niego przez grzech i upadek."

Kiedy zważyć, że w pierwszym rozdziale ksiądz Groser – czyli właściwie Wacław Olbrycht – zastanawia się, czy nadal ma powołanie i czy odejście z kapłaństwa nie byłoby najlepszym rozwiązaniem... zdanie to pasuje, jak ulał. jednak nie zostawia sutanny, służy nadal, choć przyjdzie mu się tułać między jedną parafią, a drugą i to całkiem sporo czasu. Ponieważ Wacek (tak, księża też mają imiona, też mają zainteresowania i prywatne życie, jak każdy z nas) jest nie tylko kapłanem, ale również pisarzem. I to pisarzem dość poczytnym, choć pisuje dla prasy. trafne, mądre jego spostrzeżenia nie zawsze jednak radują zwierzchników, co przysparza mu wielu problemów. Przestać pisać? Może byłoby to jakieś rozwiązanie, jednak... "Życie nie jest konieczne, ale pisanie tak. Czy ktoś wiedziałby dzisiaj kim była Faustyna Kowalska, gdyby nie pisała swojego dzienniczka?"
Powieść "Adieu" jest mądra, zaskakująco prosta, a jednocześnie głęboka. Językiem, którym może dotrzeć do każdego czytelnika, Grzegorczyk przekazuje nam wiele prawd. Ot, choćby i taką, że księża są ludźmi, a nie jakimiś nadzwyczajnymi istotami bez grzechu. Upadają, jak każdy. Podnoszą się, by upaść ponownie,po czym znów wstają. A noszą w sobie znacznie więcej – bo także i nasze grzechy. Ukazując nie tylko jednego Wacława, ale również jego kolegów z seminarium, z jednej, czy drugiej parafii, zwierzchników – Autor maluje przed nami pejzaż polskiego duchowieństwa u progu drugiego millenium. Bo powieść pisana jest właśnie wtedy, kiedy Polaka zajmowała afera dotycząca poznańskiego arcybiskupa Paetza, kiedy bał się, że atak na World Trade Center może się powtórzyć także na polskiej ziemi, kiedy zastanawiał się, co przyniesie nowe tysiąclecie. Tematy te są aktualne także i dzisiaj, po upływie dekady ponad, ponieważ nadal są aktualne. Jak nie Paetz to inny. Jak nie WTC to wojna w Afganistanie, w Iraku. Jak nie nowy wiek, to kalendarz Majów...
Przede wszystkim jednak Grzegorczyk pięknie kreśli przed nami to, jak żyje przeciętny polski ksiądz. Gdyż widzimy w powieści kilka przykładów i każdy z nich jest inny. Żaden do końca dobry, żaden do końca zły. Wiele odcieni szarości w kapłańskim stanie. W kontekście posługi, przyjaźni, dochowania celibatu. Wiary, ewangelizacji. Życia rodzinnego. Powieść bowiem traktuje o wielu codziennych problemach, z którymi spotykamy się na co dzień w każdym z polskich domów. Nawet jeśli wydaje nam się on idealny – nadal przecież obowiązuje moralność wyznawana przez panią Dulską, a prawdy niejednokrotnie dowiedzieć się można jedynie w konfesjonale, albo... kiedy jest już za późno, by nieść pomoc. Grzegorczyk porusza więc takie tematy tabu jak alkoholizm, zdrada, złamanie celibatu, dążenie do bogactwa i wpływów, czy narkomania i samobójstwa. Nie boi się trudnych rozważań, a jednocześnie nie filozofuje nadmiernie, używając do tego wszystkiego prostego języka. Dociera do nas, otwiera oczy na bolesną prawdę, nie starając się moralizować. Do nas należy decyzja, którego z bohaterów polubimy, bo żadnego z nich Autor nie przekreśla. Tak, jakby żadnego z nich nie przekreślił Chrystus. Znamienne są tu słowa: "Według mnie każdy samobójca jest człowiekiem chorym, bo stracił instynkt samozachowawczy. A Bóg chorego człowieka nie opuszcza."
Osobiście nie mogę się doczekać, kiedy zakupię drugi tom z serii i poznam dalsze losy księdza Wacława.
Wydanie trafiło mi się idealne, bo pocket. poręczne, w sam raz do torebki, lekkie, laminowane. Super. Dodatkowym plusem jest to, że kosztowało zaledwie 14,99 PLN i znalazłam w nim tylko jedną literówkę. Co mnie najbardziej zaskoczyło – to brak jednego z ostatnich rozdziałów w spisie treści. Chyba jakiś drukarski chochlik się zabawił, ponieważ korekta spisała się na medal.
Pozostaje mi jedynie polecić Wam tę lekturę jako bardzo mądrą i pouczającą książkę, która otwiera oczy na wiele spraw dotyczących polskiego kapłana i Kościoła rozumianego jako wspólnota wierzących.

czwartek, 11 lipca 2013

Bohatyr. Żelazny kostur - Juraj Červenák

Wydawnictwo: Erica
Warszawa 2012
Cykl: Bohatyr, tom I
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 502
Przekład: Ilona Lechowicz
ISBN: 978-83-62329-53-3





W KRWI BOGÓW RODZI SIĘ LEGENDA

Dziesiąty wiek. Ruś. Magia przeplata się tu z chrześcijaństwem, wiara w smoki z islamem. Nic nie jest czarne ani białe. Chociaż to tylko z naszego punktu widzenia można dostrzec wszelkie odcienie szarości.
Pogańscy bogowie potrafią stanąć w jednym rzędzie z Bogiem chrześcijan, kiedy trzeba stoczyć decydującą bitwę.
Młody książę Światosław obejmuje władzę, która chce rozprzestrzenić najbardziej, jak się da. Podbój okolicznych plemion na ogól wychodzi mu dobrze, a wareska krew, która się w nim grzeje, gdy na swym rumaku przemierza pole bitwy bardzo ułatwia sprawę. Jednak to ie on jest główną postacią w tej historii.
O trylogii "Bohatyr" dowiedziałam się ponad dwa lata temu, choć zakodowałam sobie wówczas,że nie została ona jeszcze przetłumaczona na język polski, a przynajmniej jeszcze nie jest wydana. Minęło nieco czasu, natrafiłam na nią i nie mogłam się nie skusić. Wszakże średniowiecze, do tego Ruś, koegzystencja nowych i starych wierzeń, rycerze... A to wszystko opowiedziane przez nieznanego mi słowackiego autora. Nasz kultura... Taka męska odmiana "Korony śniegu i krwi" Cherezińskiej, myślałam.
Ok – przynajmniej do połowy powieści, a może nawet nieco dłużej, zgadzałam się z ta opinią. Mamy nietuzinkowych bohaterów, fantastyczne plenery, epickie intrygi, magię... Później coś się jakby psuje, nie wiem, dlaczego. Początek wciąga, jak rwąca rzeka, Ilia Muromiec zachwyca, jego zmiana jest wspaniała, mnoumentalna. Trzech bohatyrów z książęcej drużyny to tacy chwaci, że aż strach się bać. Cudowna konstrukcja postaci, każdy jest inny, nie ma najmniejszych problemów z rozpoznaniem bohaterów. I nagle... Bum. Zaczynają się walki, pojawia się smok i coś, gdzieś przestaje mi się podobać. Jakby autor sam trochę się już znudził swoją opowieścią. Szkoda, że końcówka taka, szczególnie, że to przecież dopiero pierwszy tom trylogii. Nadal chcę zajrzeć do kolejnych części, z nadzieją, że Červenák rozpoczął genialnie.
Jakże wzruszająca jest przemiana, która dokonuje się na Ilji. Czyż nie każdy z nas chciał kiedyś przeżyć taką przygodę? Ilia jest męskim i ludzkim odpowiednikiem brzydkiego kaczątka, które wyśmiewane i wyszydzane z powodu swojej ułomności, staje się nagle pięknym, silnym stworzeniem, któremu inni zazdroszczą. A mimo to potrafi długo pozostać pokorny i wdzięczny. Wspaniała przypowieść, niosąca w sobie wiele udowej mądrości.
Kim stanie się wiejski chłopak, który dotychczas garbił się i mieszkał właściwie w lesie, nie rozmawiał z nikim i jedynie skrycie kochał się w najpiękniejszej dziewczynie z okolicy, kiedy – nie dość, że silny – zostanie przyjęty w poczet książęcej drużyny i wyruszy z nim na podbój świata? Jak bardzo zmieni tego samotnika stanie się częścią społeczności, na dodatek tych najbardziej wybranych... bohatyrów? Jeśli do tych pytań dodamy jeszcze prorocze sny, smoka mieszkającego w wieży i tytułowy żelazny kostur, w którym zaklęta jest od wieków smocza moc... dostaniemy niesamowitą dawkę emocji.
Gdy zważyć jeszcze, że cała historia dzieje się na naszych przedpolach właściwie i to na dzień niemalże przed historycznym chrztem Polski, nie pozostaje nam już nic innego, jak tylko sięgnąć po tę lekturę i zagłębić się w niej całkowicie. Dla tych, których to jeszcze nie przekonało dodam, że spotkamy w "Żelaznym kosturze" całą plejadę "gwiazd" iście magicznych, ot, choćby piękne wampirzyce. Dla bardziej przy ziemi stąpających, a zainteresowanych historią, wspomnę natomiast, że Ilia Muromiec to heros znany z bylin, czyi staroruskich pieśni bohaterskich, nie tylko postać wymyślona przez Červenáka.
O sile przyjaźni i miłości, o lojalności i wierze, niezależnie w jakie bóstwo. O tym wszystkim przeczytacie w tej wyśmienicie napisanej i drobiazgowo skonstruowanej powieści słowackiego pisarza. W zrozumieniu całości pomogą Wam z pewnością mapka na początku i słowniczki na końcu książki, które dla mnie okazały się bardzo przydatne.
Słowo jeszcze o wydaniu. Okładka przykuwa wzrok i jest bardzo ciekawa. Ponadto każda strona jest elegancko ozdobiona u góry i u dołu – trochę, jak księgi średniowieczne, co nadaje jej niepowtarzalnego klimatu. Znalazłam trochę literówek, ale jakoś nie zrobiły na mnie większego negatywnego wrażenia. Ogólnie prace wydawnictwa oceniam bardzo dobrze.

czwartek, 4 lipca 2013

Koniec świata w Breslau - Marek Krajewski



Wydawnictwo: Znak
Kraków 2011
Oprawa: twarda
Liczba stron: 305
ISBN: 978-83-240-1608-2


„Koniec świata w Breslau” to druga część serii opowiadającej o losach radcy kryminalnego Eberharda Mocka autorstwa wrocławskiego pisarza, Marka Krajewskiego.
Tym razem osią fabuły stanie się pierwsza żona Mocka, Piękna Sophie. W czasie, gdy będzie się musiał zmierzyć z jej zdrada, odejściem i nieszczęśliwym pozyciem małżeńskim, wrocławski radca kryminalny dostanie do rozwiązania nie lada zagadkę.… Ktoś morduje ludzi w bardzo dziwny sposób, a jako swój znak rozpoznawczy zostawia przy nich kartki z kalendarza, wskazujące datę przestępstwa. Czy ma to jakiś związek z prorokującym nadejście końca świata Aleksiejem von Orloffem?
Kolejna ciekawa zagadka kryminalna, nierozerwalnie związana z historią Wrocławia, w rozwiązaniu której cofniemy się  aż do średniowiecznego miasta. Znów spotkanie z nieprzeciętnie inteligentnym, pomysłowym i wiecznie skacowanym Mockiem, którego właściwie trudno lubić, choć nie sposób nie przyznać mu tytułu osobistości wybitnej.
Intrygi, podchody, morderstwa, przepowiednie, kasyna, wyśmienita, tłusta kuchnia początków dwudziestego stulecia… Nietuzinkowi bohaterowie, sarkazm i świetna podróż w przeszłość. Wędrówka ulicami przedwojennego Breslau, które to miasto z jakichś – dla mnie zupełnie niezrozumiałych powodów – jest nazywane w powieści Wrocławiem. Musze przyznać, że Mie to straszliwie denerwowało i burzyło trochę nastrój, który Krajewski oddaje używając starych, niemieckich nazw ulic, placów i instytucji. Dlaczego więc miasto nazywane jest Wrocławiem? Może to kolejna zagadka dla czytelnika?
Powieść jest ciekawa, choć może nie nazwałabym jej porywającą. Kiedy już czytałam, to się wciągałam, wystarczyło jednak odłożyć na chwilę „Koniec świata w Breslau” i jakoś nie ciągnęło specjalnie, by znów ja otworzyć. Szkoda trochę.
Eleganckie wydanie w twardej oprawie, znów ten dziwny, acz przykuwający uwagę system numerowania stron jedynie na tych „prawych”, piękny papier, intrygująca grafika na okładce. Do tego indeks nazw topograficznych, który umożliwia spojrzenie na mapie, gdzie dzieją się kolejne wydarzenia. Szczególnie jednak pomocny będzie dla mieszkańców dzisiejszego Wrocławia. Do tego wszystkiego niesamowity klimat lat dwudziestych (cofamy się bowiem w czasie względem części pierwszej, aż do roku 1927).
Wszystko bardo ładnie i naprawdę polecam, szczególnie osobom, które już zapoznały się z bohaterem, czytając „Śmierć w Breslau”. Co najbardziej mnie denerwowało (poza nazywaniem miasta Wrocławiem) to datowanie. Autor pomylił się w pewnym momencie cztery dni (sic!), co jest kolosalną pomyłką w tym wypadku i niestety błąd ten konsekwentnie popełniał aż do ostatniej strony powieści.

Fałszywy krok - Alex Kava



Wydawnictwo: MIRA Books
Warszawa 2012
Oprawa: twarda
Liczba stron: 313
Przekład: Krzysztof Puławski
ISBN: 978-83-238-7739-4


Jak dowiadujemy się od samej autorki (na końcu książki) opisane przez nią zbrodnie miały rzeczywiście miejsce. Przestępstw dokonały różne osoby, a pomiędzy nimi minął ponad rok. Jednak Alex Kava postanowiła połączyć znane jej z własnego doświadczenia zdarzenia w ciąg, który rozpoczyna się całkiem niewinnie. Jak jej to wyszło? Moim zdaniem rewelacyjnie.
„Fałszywy krok” czyta się z zapartym tchem, nie mogąc uwierzyć, że znów ma się za sobą kolejne dziesięć stron. Niczym odrzutowiec zbliżamy się do końca, cały czas napotykając na swej drodze kolejne trupy, strach i bezradność głównych bohaterów.
To oni właśnie są najważniejsi. Różni od siebie, a jednak podobni. Podobni, a jednak różni. Kim są? Jest ich kilkoro i można właściwie podzielić ich na pewne grupy. Z jednej strony mamy więc Jareda, który właśnie wyszedł z więzienia (skazany za morderstwo) i postanawia zrobić świetny interes. Jaki? Nie wiemy dokładnie. Nie wie także jego siostra, Melanie, która ma mu w tym pomóc, ani jej nastoletni syn Charlie, który również zostaje wplatany w zdecydowanie gorszy od złodziejskiego światek. Druga strona medalu to przedstawiciele systemu sprawiedliwości – prokurator Grace, która doprowadziła przed alty do skazania Jareda, jej przyjaciel, policjant Pakula, adwokat Max Kramer, który wyciągnął Jareda z więzienia, zyskując na tym ogromną popularność. Każde z nich głęboko utknie w sprawie. Jak głęboko, nie da się nawet przewidzieć. Medal ma dwie strony, w „Fałszywym kroku” jednak spotykamy i trzecią. Jest nią Andrew – pisarz, który chciał zaszyć się w leśnym domku i pisać. Przypadkiem zupełnie mordercy, którzy napadli na bank w pobliskim Lincoln, trafiają do jego domku i wplątują w niecodzienną i bardzo niebezpieczną przygodę polegającą na ucieczce przed depczącymi im po pietach glinami.
W powieści dzieje się wiele. Akcja jest porywająca i ledwie można za nią nadążyć, co jest jej olbrzymim plusem. Krótkie rozdziały sprawiają, że czujemy się, jakbyśmy oglądali kadry z filmu sensacyjnego. Na samym początku można mieć problem z ogarnięciem bohaterów – wszakże jest ich bardzo wielu, jednak już po kilku rozdziałach zapamiętujemy ich imiona i koligacje.
Jednak „Fałszywy krok” to nie jedynie sensacyjna powieść, w której mamy pościgi, zbrodnie i lejącą się strugami krew. To portret psychologiczny przestępców, próba odpowiedzenia na pytanie, co nas pcha do popełnienia zbrodni. Co sprawia, że człowiek jest w stanie odebrać drugiemu życie i… gdzie napotyka granice nie do przejścia. To fantastycznie zbudowana charakterystyka ludzi – bo nie tylko przestępców – na tle mrocznych wydarzeń, które przecież mogą się przytrafić każdemu wszędzie. Wystarczy jedynie zrobić jeden fałszywy krok.
Z pewnością zajrzę do pozostałych powieści napisanych przez Alex Kavę. Ta była moim pierwszym spotkaniem z tą autorką, na pewno jednak nie ostatnim.
Jeśli chodzi o stronę techniczną. Redakcja spisała się wyśmienicie jeśli chodzi o literówki – nie znalazłam żadnej, przecinków też jakoś bym nie dodała więcej niż trzy w całej książce, czyli olbrzymi sukces. Natomiast nie przyłożyli się chyba do strony gramatycznej. Niektóre zdania są tak napisane, że musiałam je dwukrotnie czytać by zrozumieć. Szyk jakiś dziwny i to już wina tłumaczenia, co do tego nie mogę mieć wątpliwości. Z tym, że ich poprawienie należy do wydawcy i tu  są pewne braki. To jedyny minus tej książki.
Gorąco zatem polecam.