Wydawnictwo: Sowa
Warszawa 2013
Okładka: miękka
Liczba stron: 126
ISBN: 978-83-64033-73-5
Ta niewielka książeczka, którą spokojnie można przeczytać w jedno popołudnie (i jeszcze mieć czas na coś innego wieczorem) jest naprawdę magiczna. Wprowadza nas do świata którego na co dzień nie dostrzegamy. My, ludzie XXI wieku, ciągle gdzieś gnający, spieszący się, nie mający czasu na chwilę odpoczynku, wytchnienia, na kilka minut przemyśleń w ciągu dnia. Takich oderwanych od rachunków, problemów w firmie, cen paliwa, czy męża zdradzającego sąsiadkę. Dla nas taka wycieczka na rowerze to coś nadzwyczajnego i... dla wielu niemożliwego. Nie, nie chodzi o to, że nie mamy sił.Na szczęście jeszcze aż tak się nie zasiedzieliśmy i nawet niezbyt długi trening dałby nam może siły. Ale czy naprawdę tego chcemy? Czy nie wygodniej pojechać samochodem? Albo polecieć samolotem? Szybciej, chyba bezpieczniej, można zabrać ze sobą niemalże wszystko, co chcemy. Aparat, laptopy, książki, ciuchów jak na dwa wyjazdy, sprzęt grający i Bóg jeden wie, co jeszcze. Czy rzeczywiście odważylibyście się wsiąść na rower, spakować do torby, powiedzmy dwa podkoszulki, bieliznę na zmianę, jakiś prowiant, na szyi zawiesić aparat fotograficzny i... dalej w drogę? Do innego kraju, setki kilometrów w ciągu zaledwie kilku dni? Przyznajcie się, ja wiem, że moja odpowiedź, niestety, brzmi na dzień dzisiejszy "nie". A Bruno Wioska to zrobił, choć był wówczas starszy ode mnie. I zabrał ze sobą kolegę (choć właściwie to który zabrał którego może być tu rzeczą sporną), emerytowanego żołnierza. A więc przynajmniej mężczyznę koło pięćdziesiątki. Jak im się udało i jak ze sobą wytrzymali?
Bruno wioska już na początku informuje nas, że od lat mieszka w Niemczech. Trudno stwierdzić, czy czuje się bardziej Polakiem, czy Niemcem.Myślę, przynajmniej czytając między liniami, że nie ma to dla niego aż takiego znaczenia. jest Europejczykiem. Przede wszystkim zaś artystą, który jeszcze na studiach na Akademii Sztuk Pięknych miał marzenie. Zaprzepaścił wówczas swą szanse i po latach postanawia je spełnić. Tak właśnie zaczyna się przygoda, dzięki której przejedzie na rowerze niemal półtora tysiąca kilometrów. Nie jest to jednak tylko jazda na rowerze. To spotkanie z historią. Spotkanie, które zaczyna się w czasach niemal współczesnych a kończy w epoce megalitu. To czas na docenienie przeszłych pokoleń i ich wkładu w Europę, jaką znamy dziś. To chwile pełne spokojnego obserwowania natury, poznawania innej kultury i rozmyślań o świecie. To podróż prawdziwie magiczna...
I nie tylko sama podróż. Książkę czyta się rewelacyjnie. Widać, że napisana jest z rozmysłem, a przy okazji Autorowi nie brakuje talentu. Nie wiem, jak się sprawdza jako malarz i grafik, ale jako pisarz – pierwszorzędnie. Mam prawdziwa ochotę zajrzeć do jego poprzednich publikacji i trzymać rękę na pulsie, by wiedzieć o następnych.
Razem z Panami przeniosłam się na chwil kilka do innego świata. I znów zachciało mi się odwiedzić Francję. Tym razem może już nie Paryż (choć tak bardzo go kocham i chce do niego znowu...), ale właśnie zamki nad Loarą. Poczuć ten podmuch wiatru we włosach... Wiatru, który przecież zna tyle pięknych i tyle straszliwych opowieści o tych murach, parkach i ludziach, którzy dawno już odeszli w zaświaty. Posłuchać tych opowieści, oddychać, choćby przez chwilę, tym samym powietrzem. Nawet, jeśli nie na rowerze, ale jednak...
Bardzo podoba mi się narracja tej książki. Przy okazji oglądania różnych zabytków, Bruno Wioska opowiada nam przeróżne historie. Ciekawostki o tych miejscach i ludziach, którzy w nich żyli. Bardzo często odnajduje w nich również polskie ślady. Zaczynając od opowiastki o zamku, przechodzi przez historie ich właścicieli, a następnie od jakieś wydarzenia z ich życia, nagle do zupełnie innej osoby i dalej o niej, by ładnie i zgrabnie powrócić do zamku, który właśnie odwiedza. Po prostu nie sposób się oderwać...
Były takie momenty, kiedy brakowało mi zdjęć. Zdarzało się to wówczas, kiedy czytałam, że Autor właśnie coś fotografuje i zdjęcie wyszło bardzo udane. Z drugiej jednak strony, mogłam sobie wszystko wyobrazić, a to tylko rozbudzało mój apetyt na podróż. Zdjęcia są najpiękniejsze, kiedy wiążą się z własnymi wspomnieniami.
Jeśli chodzi o samo wydanie. Jest trochę literówek, choć niespecjalnie dużo. Dziwnie dużo przecinków. Nie wiem, czy kłaść tona karb faktu, że Autor od lat mieszka w Niemczech. Trudno stwierdzić. Nie mam pojęcia, jak często używa na co dzień, szczególnie w piśmie, rodzimego języka. Znalazłam dwa błędy merytoryczne. Jeden wynikał z liczenia. Autor w pewnej chwili podaje, z jaką jadą szybkością i ile zostało im kilometrów do hotelu. Dojeżdżają zaś do niego w czasie, który wskazuje, że podróżowali przynajmniej dwa razy wolniej. Następnie w podsumowaniu podaje największa prędkość, którą osiągnęli i jest ona niższa, niż ta podawana wcześniej. Mniejsze z tym. Drugi jest poważniejszy, ponieważ może zmylić poważnie kogoś, kto jednak w historii niespecjalnie się orientuje. Podaje bowiem datę powstania wandejskiego z czasów rewolucji francuskiej i datuje je na rok... 1894. Czyli o sto lat za późno. Być może to literówka (cyfrówka?), ale jednak dość poważny błąd. Poza tym są błędy w przypisach. Powinno ich być 7, jest 5, a ten opatrzony piątym numerem odnosi się do tekstu siódmego właśnie.
Pomijając te zastrzeżenia, "Rowerem na koniec świata" to wspaniała opowieść, a także rewelacyjny przewodnik dla każdego, kto zamierza wybrać się na wycieczkę do Francji. Znajdziecie tu nie tylko informacje o tym, co zwiedzić, ale i gdzie się zatrzymać, co i gdzie zjeść, które wina są najlepsze i dlaczego nazwa "Szampan" jest zastrzeżona. Właściwie wszystko, co najważniejsze dla podróżnika. Polecam gorąco.
Książka przeczytana w ramach Wyzwania
Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa SOWA
http://www.sowadruk.pl/