Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

czwartek, 28 maja 2020

Kult – Łukasz Orbitowski

Wydawnictwo: Świat Książki
  Warszawa 2019
Oprawa: miękka
Liczba stron: 480
ISBN: 978-83-813-9098-9







To już kolejna pozycja przeczytana w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki i właśnie uświadomiłam sobie, że jeszcze ani słowem nie pisnęłam o tym, jak ten klub działa. Na początek zatem słów kilka na ten temat. Spotykamy się raz w miesiącu. Na każdym spotkaniu omawiamy jedną książkę. wcześniej jest ona wybierana, w demokratyczny sposób, poprzez klubowiczów. Wypożycza ją nam biblioteka (w naszym przypadku gminna) z Instytutu Książki i mamy spokojnie cały miesiąc na zapoznanie się z nią. Dotychczas spotykaliśmy się w bibliotece, obecnie, z powodu pandemii, łączymy się przez Internet. Dyskutować jednak o książkach nie przestaliśmy. Takich klubów jak nasz jest w Polsce coraz więcej. Może i Wy poszukacie jakiegoś dla siebie? Gorąco polecam!
W ostatniej ankiecie wybrałam inny tytuł, którym byłam bardziej zainteresowana. Ciekawe, że również Łukasza Orbitowskiego, choć dotąd nigdy jeszcze niczego jego autorstwa nie czytałam. Padło jednak na "Kult" (zdecydowała większość), o czym dowiedziałam się wieczorem, w czasie spotkania on-line. Rano tego samego dnia czytałam artykuł o objawieniach, w którym był między innymi fragment o Oławie. Niesamowity zbieg okoliczności, bo jakoś nigdy się tym tematem specjalnie nie interesowałam – zdecydowanie bardziej pociąga mnie biblistyka i liturgika, choć jakiś czas temu zajęcia o objawieniach na teologii miałam. Zatem padło na książkę, której przewodnim tematem są objawienia w Oławie...
Do pierwszego objawienia miało dojść w 1983 roku. Z oczywistych powodów nie mogę tego pamiętać, bowiem w styczniu tamtego roku dopiero pojawiłam się na tym świecie. Lata osiemdziesiąte pamiętam z perspektywy bardzo radosnego, szczęśliwego dzieciństwa spędzonego w rodzinnym gronie (w dużym mieście) i przez długi czas miałam problemy z zaakceptowaniem tego, że nie wszystkim żyło się wówczas tak sielsko-anielsko. 
Choć historia oławskich objawień rozpoczyna się w latach 80, bohaterowie sami mają swoją historię. Urodzili się zaraz po wojnie, są więc rówieśnikami mojej mamy i myślę, że to ona mogłaby powiedzieć coś więcej na temat tego, czy świat przedstawiony w dziecięcych i młodzieńczych wspomnieniach Zbyszka przypomina rzeczywistość. Z tego jednak, co czytam w Internecie, jest to rzeczywistość dobrze oddana. 
Powieść napisana  jest w formie wywiadu-rzeki, który to przeprowadza Łukasz Orbitowski z fryzjerem Zbyszkiem – bratem Heńka, wizjonera, któremu miała się objawiać Matka Boża. Wywiad ma miejsce w roku 1997, który już doskonale pamiętam – roku wielkiej powodzi, zalanego Wrocławia, ludzi, którzy z powodu wielkiej wody utracili często dorobek całego życia. Czy ta powódź to kara za niesłuchanie Heńka (i Matki Bożej)? Czy to ten wielki upadek, który miał spotkać tych, którzy nie podążyli za treścią objawień oławskich? Odpowiedzi na to pytanie w książce nie znajdziecie, natomiast gwarantuję Wam prawdziwą ucztę literacką. 
Sam pomysł, by właśnie w takiej formie opowiedzieć tę historię okazał się strzałem w dziesiątkę. Uprzedzam jednak, że do takiego wywiadu nie doszło. Co więcej – Zbyszek i Heniek są postaciami fikcyjnymi, a wiele wydarzeń opisanych na stronicach książki nie miało nigdy miejsca. Orbitowski zainspirował się postacią Kazimierza Domańskiego, ale jego historia jest bardzo różna od tego, co przytrafiło się Heńkowi. Nie będę tu wnikać w szczegóły, jeśli jesteście zainteresowani jego życiem, poszukajcie w Internecie – bez problemu można znaleźć na ten temat wiele informacji. 
Dzieciństwo i młodość Zbyszka i Heńka to wciąż powracający temat braterstwa. Braterskiej lojalności, pomocy, wzajemnej opieki. Choć to Zbyszek właściwie musiał dbać o młodszego brata, który zdawał się być lekko upośledzony. To młodzieńcze podejście zaoowocuje w przyszłości i będzie miało niemały wpływ na wszystkie decyzje podejmowane przez dorosłego Zbyszka. Bo on jako jedyny do końca pozostanie przy bracie, choć jednocześnie skrzywdzi go najbardziej na świecie. I on jedyny będzie go bronił nawet wtedy, kiedy już wszyscy się od niego odwrócili. Choć sam nie tylko nie wierzy w objawienia, ale nawet w Boga.
To dość ważna kwestia. Bo historię o objawieniach, które miały być udziałem jego brata opowiada człowiek niewierzący. Postrzegający wiarę jako swego rodzaju banialuki. Ucieczkę od codzienności może. Zupełnie jej nie pojmuje, widzi jako coś zbędnego, stare przesądy, gusła, coś dla prostego ludu, który można omamić. Choć sam nie jest partyjniakeim i w partię też nie wierzy. Jest zwykłym męskim (co podkreśla) fryzjerem. Wierzy w to, że mężczyyzna powinien mieć dom, żonę i dzieci. Że trzeba pomagać bratu, że przyjaźń jest ważna, bo jest jedyną rzeczą, którą z dzieciństwa możemy ze sobą zabrać w dorosłość. Wierzy w końu w siebie. Na pewno nie w Matkę Bożą ukazującą się na ogórdkach działkowych.
Tak, Matka Boża nie ukazała się Heńkowi w kościele, w pięknym ogrodzie czy parku, nad ładnym jeziorem czy w domowym zaciszu. O nie, pokazała się na ogródku działkowym, pośród krzaków pomidorów. Ukazywała się jeszcze wielokrotnie, nawet kiedy na działce nic już nie rosło. A na działkę – która, jak to ówczesne ogródki działkowe (wiem, bo rodzice nadal taki posiadają) wielka nie była – zaczęły walić całe tabuny ludzi. Tysiące wiernych, którzy szukali ukojenia, uleczenia (bo Heniek też uzdrawiał), dobrego słowa itd. Wszystko to w czasie ledwie po zakończeniu stanu wojennego. Nic więc dziwnego, że komunistycznym władzom Oława stała niczym ość w gardle. Nie było im to po myśli. Na dodatek pielgrzymi tarasowali drogę, śmiecili, niszczyli okoliczne ogórki, powodowali nawet spore opóźnienia pociągów. Doszło nawet do tego, że sam Jaruzelski o tym w telewizji mówił. Oława stała się z jednej strony centrum pielgrzymkowym (Dzisiaj takie miejsca cieszą się z napływu pielgrzymów, bo na nich zarabiają. Wówczas pielgrzymi wykupywali wszystko ze sklepów, które i tak świeciły pustkami i dla  Oławian naprawdę niewiele zostawało.), z drugiej – według narracji władzy – miejscem zacofanym i zabobonnym.
Podejście komunistów do tematu nie powinno raczej nikogo dziwić. Może natomiast niektórych  dziwić to, jak do całej historii tych objawień podszedł ówczesny Kościół. Można by się spodziewać, że księża w parafii zainteresują się sprawą. Otóż tak się nie stało. Nawet mimo tego, że wikarym w parafii był jeden z najlepszych przyjaciół z dzieciństwa Zbyszka, Roman. Myślę, że gdyby on postąpił od początku inaczej, okazał Heńkowi jakiekolwiek zainteresowanie, porozmawiał z nim, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. On jednak myślał tylko o sobie, o swoich planach, o tym, że chce się wyrwać na lepszą parafię itd. Zamiast rozmowy były wielotygodniowe zbywania, a potem było już trochę za późno, bo Heniek znalazł innych ludzi, którzy zechcieli z nim rozmawiać, słuchali go i mu pomagali. Zresztą Zbyszek też postanowił rzecz w pewnym stopniu przemilczeć, bo bał się, że jeśli powie coś stanowczego, to może stracić brata, który nagle zaczął robić wszystko po swojemu, nie potrzebując już jego pomocy. Zmienił się nie do poznania i to Zbyszka bolało najbardziej. Bo, jak twierdził, ludzie nie lubią, kiedy ich bliscy się zmieniają. 
Pielgrzymi, nazywani przez Zbyszka jeremiaszami (Jeremiasz zapowiadał upadek ludzi i gorąco napominał Żydów – to chyba stąd to określenie, ale dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto z Kościołem ma nie po drodze) przybywali przez całe długie lata na działki. Jednak Matka Boża od początku "mówiła" Heńkowi, że powinien pobudować sanktuarium z prawdziwego zdarzenia. Wielki kościół, klasztory, dom pielgrzyma. Heniek, wbrew wszystkim i wszystkiemu dopiął swego. Co ciekawe, ten kościół, to sankturarium, nadal stoi i jest obecnie jedną z oławskich parafii. Nie tylo w książce, ale w rzeczywistości. Biedaczyna, rencista,  człowiek, który nie bardzo radził sobie w życiu i zawsze potrzebował pomocy bliskich – nagle zebrał tak wielką sumę pieniędzy, że udało mu się postawić "bazylikę" z przyległościami! Wszystko dzięki wierze.
Warto jeszcze wspomnieć o tym, że książkę napisał Orbitowski prostym językiem. W końcu mówi do nas zwyczajny, prosty fryzjer. Jest to odczuwalne i naprawdę dobrze się czyta. Do tego sam Zbyszek przedstawia całą historię w bardzo ciepły i emocjonalny sposób. I z dużą domieszką humoru, który jest tu bardzo na miejscu, a całości dodaje smaczku. Postaci wykreowane są wyśmienicie. Nie są papierowe – to prawdziwi ludzie z krwi i kości. Do połowy książki nie miałam pojęcia, czy oni naprawdę istnieli, czy są wytworem wyobraźni Orbitowskiego. Dopiero potem doczytałam prawdziwą historię Domańskiego i oławskich objawień. Tych ludzi można lubić, nie znosić, można się z nimi utożsamiać, albo utożsamiać ich z tymi, których znamy z własnego życia. Sa bardzo różni, bardzo realni, namacalni wręcz. Pokazani w przeróżnych sytacjach, mają szansę pokazać, jacy są naprawdę, ze wszystkimi odcieniami szarości. Nie jest łatwo wykreować takich bohaterów, Orbitowskiemu wyszło to doskonale.
Natomiast mam wrażenie, że niewiele było o samym "orędziu", to znaczy o treści objawień. Może trzy, może cztery razy przeczytałam jakieś pojedyncze zdanie o tym, co niby Matka Boża Heńkowi mówiła. Mało, za mało. Poza tym Heniek został pokazany w taki sposób (wiadomo, mówił o nim lojalny i kochający brat), że nie sposób go nie polubić. Lekko zagubiony, bardzo głęboko wierzący, człowiek o dobrym sercu, który niczego nie pragnie dla siebie. Bo on chciał to sanktuarium zbudować i oddać Kościołowi, tyle że Kościół go nie zechciał. Heniek to taki gość do serca przyłóż. Jego pierwowzór raczej taki nie był (z tego, co czytałam). Natomiast ukazanie Heńka właśnie jako takiego trochę ciapowatego, dobrego człowieka – przy jednoczesnym niemalże pominięciu "orędzia" ukazuje Kościół jako instytucję skostniałą i nie liczącą się w ogóle ze świeckimi. Jako ludzi, którzy patrzą na objawienia przez pryzmat tego, co im osobiście może się opłacać. Nie ma ani słowa o tym, że w tym "orędziach" były błędy dogmatyczne i teologiczne. Że ich owoce nie były do końca dobre. Że Heniek w żadnym razie nie wykazywał się pokorą i w dążeniu do swego celu nie był posłuszny Kościołowi. A to nie osoba mająca objawienia ma za zadanie rozeznawać ich autentyczność, ale Kościół. I potrzeba na to również czasu, a Heniek chciał wszystkiego od razu. Takie ukazanie całej sytuacji mnie osobiście się nie podoba. Ludzie w sieci piszą, że ta książka jest bardzo neutralna i nie pokazuje Kościoła w złym świetle. Może i nie jest agresywna, nachalna, rzeczywiście można mówić o wyważeniu, ale o dobrym świetle nie ma mowy. Dobry jest Heniek, a Kościół stoi w opozycji do niego. Wydaje się, że tak postrzega temat każdy, kto o objawieniach wie niewiele i nie czuje większej potrzeby, żeby chociaż poznać sposób, w jaki są one badane. To jedyny minus tej powieści.
Podsumowując zatem – literacko jest to majstersztyk, który wciąga na długie godziny, jednocześnie wymagając od czytelnika przemyślenia wielu spraw. Świetnie pokazuje życie małych społeczności na przestrzeni lat oraz zmian, jakie w nich zachodzą. Zwyczajnych ludzi, z których każdy chciałby w jakiś sposób zapisać się w historii. Wszystko to z dużą dozą spokoju, dobrego humoru, dystansu do trudnego tematu. Po lekturze pozostaje w głowie sporo myśli i równie wiele ważnych cytatów. Naprawdę warto przeczytać.







Książkę przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki

poniedziałek, 25 maja 2020

W każdym domu na każdej ulicy – Jess Hitchman i Lili La Baleine

Wydawnictwo: Wilga
Warszawa 2020
Tytuł oryginału: In Every House, on Every Street
Przekład (z j. angielskiego): Anna Kapuścińska
Oprawa: twarda
Liczba stron: 24
Ilustracje: Lili La Baleine
ISBN: 978-83-280-7326-5








Znane wszystkim przysłowie mówi, żeby nie oceniać książki po okładce. W tym wypadku bardziej pasowałyby stwierdzenie, by nie oceniać treści po tytule. Dlaczego? Przeczytajcie recenzję jednej z majowych premier Wydawnictwa Wilga.
Okładka bardzo mi się spodobała, ponieważ razem w tytułem zapowiadają niezwykłą podróż po różnych domach. Dzieciaki będą mogły zobaczyć jak żyją inni. Prawdę mówiąc, przez tę całą kwarantannę, mam wrażenie, że moje już trochę zapomniały, jak wyglądają domy naszych znajomych. Otwieramy zatem książkę, by zajrzeć do środka...
Przemiłe dzieci pokazują nam swój dom. Po kolei zwiedzamy z nimi różne pomieszczenia i dowiadujemy się, co się w nich dzieje. Salon to nie tylko miejsce, w którym się rozmawia, ale można na przykład udawać gwiazdy rocka i śpiewać dla kota. W sypialni, poza spaniem, można budować zamki i oglądać niebo przez lunetę. Poza zabawą, w domu się rozmawia, zwierza sobie, razem bawi, wspólnie sprząta, a kiedy się nabroi, mówi się "przepraszam". Bo dom to nie tylko cztery ściany, to ludzie, którzy w nim mieszkają. A wspólne spędzanie czasu tworzy więzi i generuje mnóstwo wspaniałych wspomnień.
Dotąd wszystko jest cudownie. Ładna opowiastka, na dodatek rymowana, więc wpada w ucho. Przyjemne ilustracje. Kolorowo i w ciepłej, rodzinnej atmosferze. Jednak pojawiają się w książce zwroty, które mnie się nie podobają. Nie chcę wyjść na jakiegoś sztywniaka (ci, którzy mnie znają, wiedzą, że daleko mi do tego, szczególnie przy dzieciach), ale wspinanie się po stole, chlapanie czekoladą po kuchni i tym podobne rzeczy, to nie jest coś, co chciałabym moim dzieciom przedstawić jako fajną zabawę. W domu, w którym mieszkają dzieci wystarczająco dużo jest bałaganu, żeby jeszcze trzeba było czyścić ściany z czekolady. Obrazki też nieraz "przemycają" niezbyt fajne zachowania. Bo ok, pokazywanie języka do lustra jest śmieszne, ale związywanie komuś nóg pod stołem, żeby się przewrócił, wstając już naprawdę nie jest czymś godnym pochwały. Strasznie mnie te szczegóły drażnią. Oczywiście można dzieciom zrobić pogadankę, co jest ok, a co nie, ale trochę to trudne, kiedy przekaz całej książeczki jest taki, że właśnie te "zabawy" sprawiają, iż rodzina jest szczęśliwa...
Miałam wielkie oczekiwania co do tej książeczki i jednak trochę się zawiodłam. Trzeba do niej podejść ostrożnie. Najpierw dokładnie samodzielnie przejrzeć, przeanalizować, co nam się podoba, a czego jednak nie będziemy tolerowali, żeby nie zostać zaskoczonym przez dzieciaki w trakcie lektury. Chyba, że jesteście takimi luzakami, iż wspomniane przez mnie przed chwilą aktywności są u Was na porządku dziennym i uważacie je za atrakcyjne i zabawne.
Na końcu książki znajdują się okienka i to one sprawiają mi największą frajdę. Możemy w końcu zajrzeć też do innych mieszkań. Widzimy ich wnętrze, a przede wszystkim ich mieszkańców w naprawdę przeróżnych sytuacjach. Możemy tu do woli zaangażować naszą wyobraźnię i opowiadać, opowiadać, opowiadać... Dzieci same mogą tworzyć swoje historie, nadawać bohaterom  imiona, wymyślać, co się dzieje, kto jest kim i kogo zna. Podoba mi się ta forma. To jednak za mało, by książeczka stała się hitem w naszym domu. 
Być może może miałam za wielkie oczekiwania. Może po prostu jednak jestem za sztywna. Nie wiem, ale z pięciu fantastycznych książek, które Wam ostatnio zrecenzowałam, a które przyszły w wielkiej paczce od Wilgi, ta jest zdecydowanie najsłabsza pod każdym względem. Książka z ogromnym potencjałem, który nie został wykorzystany. Trochę szkoda, ale może Wam się jednak znacznie bardziej spodoba. Kto ma, kto czytał? Kto chciałby napisać kilka słów od siebie?

 





Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Wilga
-