Zanudzam?
Trudno. Tym razem będzie o tej książce nieco inaczej.
Życie
potrafi mnie cały cza zaskakiwać. Tu mamy właśnie klasyczny niemal przykład…
przeznaczenia, przypadkowości, dziwnego zrządzenia losu?
Z
powodu mojej fascynacji średniowieczem trafiłam na Pyrkonie na wykład „Cyrklem
w głowie wykształconej”, czyli o wpływie podstawowej geometrii na umysły ludzi
średniowiecznych Piotra Olszówki. Tam dowiedziałam się o świecie Królewskich
Psów. Zafascynowana tym, co mówił autor – kupiłam, przeczytałam i podzieliłam
się z Wami moimi odczuciami. Cóż – nadal pozostaję pod olbrzymim wrażeniem,
nadal jestem całkowicie zafascynowana. Chyba
fakt, że wspominam o „Morrigan” już po raz trzeci jest tego najlepszym dowodem,
czyż nie?
Do
rzezy jednak. „Królewskie Psy” są niezwykłe. Nie tylko dlatego, że świetnie się
je czyta i są ewenementem w polskiej lekturze (a, bijcie, jeśli chcecie – i tak
mam konstytucyjne prawo do posiadania i głoszenia własnego zdania, nawet ja,
która przed rokiem nie czytywała ani fantasy, ani opowiadań). Ta książka wraca
do mnie, jak bumerang. Przynajmniej raz w tygodniu pojawia się w moich przemyśleniach.
Stała się prawdziwym natchnieniem, takim świeżym oddechem, nową falą, która
mnie poniosła ku lądom do tej pory nieznanym i niezbadanym. Gdy kreuję świat do
własnych opowiadań (powieść fantasy musi jeszcze jakiś czas zaczekać, nie jestem
na razie gotowa) – niemal za każdym razem moje myśli wędrują ku opowiadaniu „Imię
ojca”.
Cóż,
pozostaje mi nieśmiało mieć nadzieję, że pewnego dnia i ja kogoś tak zainspiruję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz