Odgrzewany kotlet? Nic bardziej mylnego. Raczej doskonale przyrządzony de volaille na miarę mistrza kuchni – miękko-chrupiący, idealnie przyprawiony, rumiany, z roztopionych szwajcarskim serem we wnętrzu. Smakowity kąsek dla każdego, kto lubi naprawdę dobrą literaturę.
Od początku wiadomo, że główny bohater przeżyje, ponieważ poniekąd on opowiada historię (opowiedział ją swemu bratankowi, czy też siostrzeńcowi, który przekazuje ją nam, jednak w sposób, jakby opowiadał sam Pendrick). Nie przeszkadza to jednak przez całą powieść obawiać się o jego bezpieczeństwo i zdrowie, zupełnie jakby świadomość o „pozytywnym” zakończeniu historii zagubiła się w odmętach oceanu.
Razem z Pendrickiem przeżywamy więc morską katastrofę, która ostatecznie doprowadzi go na niewielką wulkaniczną wysepkę na Pacyfiku. Spotka tu dwóch intrygujących ludzi, z których jeden jest do niego przysposobiony raczej pozytywnie (uratował mu życie), a drugi uważa za nieproszonego gościa, który może „wszystko zepsuć”. Tym drugim jest właśnie tytułowy doktor Moreau, który w tym dzikim świecie znalazł idealne miejsce do prowadzenia swych – podejrzanych i z pewnością niebezpiecznych – badań.
W gruncie rzeczy nie wiadomo do końca, co się dzieje na wyspie i dlaczego zamieszkujący ją ludzie wzbudzają od początku uczucie strachu i pewnego obrzydzenia. Oczywiście dowiemy się tego – mniej więcej w połowie powieści zostaniemy wyprowadzeni z błędu, na który wcześniej naprowadzi nas Pendrick. Wizja doktora Moreau jest przerażająca, niepokojąca i nasuwała mi przez cały czas wspomnienie artykułu o hitlerowskich – karygodnych – doświadczeniach na ludziach.
Powieść stawia nam egzystencjalne i trudne pytanie – czy można bawić się w Boga i próbować stworzyć człowieka? Do jakich skutków może doprowadzić obsesja badawcza i jakie straszliwe wyniki mogą spowodować przeszczepy międzygatunkowe? Pendrick, pełen przerażenia, podejrzewa doktora, na którego towarzystwo został poniekąd skazany o przeprowadzanie wiwisekcji na ludziach i przeszczepianie im tkanek zwierzęcych. Myli się jednak, a skutki prawdziwych działań szalonego chirurga okazują się jeszcze bardziej zatrważające. Niepokojący jest również spokój jego pomocnika, który przez lata przywykł do straszliwych doświadczeń przeprowadzanych w laboratorium i otoczenie Zwierzoludów (tak ich nazywa Pendrick) zdaje mu się teraz jak najbardziej normalne. Czy człowiek rzeczywiście tak łatwo godzi się z cierpieniem – bezsensownym i w żaden właściwie sposób nieuzasadnionych – innych stworzeń?
Zadziwiające jest również zakończenie, ale zostawię je Wam na deser (każdy ma prawo to samodzielnie zjedzonego torcika z wisienką). Najistotniejsze w całej powieści wydają mi się powyższe kwestie, nie sposób jednak przejść obojętnie obok mówiących kobiet-wilków, czy ludzi-panter. Cała ta menażeria, którą stworzył Moreau zdaje się tak podobna do ludzkości i zastanawiające jest, czy my właśnie tak nie skończymy. Czy nie zaczniemy się uwsteczniać i nie powrócimy na łono natury, gdzie instynkty okażą się ważniejsze od inteligencji, a bieganie na czterech łapach i chłeptanie wody ze stawów po prostu wygodniejsze od filozoficznych i polityczno-ekonomicznych dysput. Interesująca myśl – tak długo, jak Zwierzoludy wyznawały wiarę, zwaną w powieści Prawem, tak długo w jakiś sposób udawało się utrzymać to – stąpające po cienkim lodzie – społeczeństwo dziwnych stworzeń. Gdy jednak Prawo przestało istnieć, gdy odkryły, że jego podstawy są kłamstwem – wszystko posypało się, jak klocki domina.
Gorąco polecam – warto poświecić trochę czasu na zapoznanie się z tą pozycją – bez wątpienia idealnie wpasowującą się w nurt s-f, mimo że nie ma tu kosmitów, ani statków międzygwiezdnych.
Od początku wiadomo, że główny bohater przeżyje, ponieważ poniekąd on opowiada historię (opowiedział ją swemu bratankowi, czy też siostrzeńcowi, który przekazuje ją nam, jednak w sposób, jakby opowiadał sam Pendrick). Nie przeszkadza to jednak przez całą powieść obawiać się o jego bezpieczeństwo i zdrowie, zupełnie jakby świadomość o „pozytywnym” zakończeniu historii zagubiła się w odmętach oceanu.
Razem z Pendrickiem przeżywamy więc morską katastrofę, która ostatecznie doprowadzi go na niewielką wulkaniczną wysepkę na Pacyfiku. Spotka tu dwóch intrygujących ludzi, z których jeden jest do niego przysposobiony raczej pozytywnie (uratował mu życie), a drugi uważa za nieproszonego gościa, który może „wszystko zepsuć”. Tym drugim jest właśnie tytułowy doktor Moreau, który w tym dzikim świecie znalazł idealne miejsce do prowadzenia swych – podejrzanych i z pewnością niebezpiecznych – badań.
W gruncie rzeczy nie wiadomo do końca, co się dzieje na wyspie i dlaczego zamieszkujący ją ludzie wzbudzają od początku uczucie strachu i pewnego obrzydzenia. Oczywiście dowiemy się tego – mniej więcej w połowie powieści zostaniemy wyprowadzeni z błędu, na który wcześniej naprowadzi nas Pendrick. Wizja doktora Moreau jest przerażająca, niepokojąca i nasuwała mi przez cały czas wspomnienie artykułu o hitlerowskich – karygodnych – doświadczeniach na ludziach.
Powieść stawia nam egzystencjalne i trudne pytanie – czy można bawić się w Boga i próbować stworzyć człowieka? Do jakich skutków może doprowadzić obsesja badawcza i jakie straszliwe wyniki mogą spowodować przeszczepy międzygatunkowe? Pendrick, pełen przerażenia, podejrzewa doktora, na którego towarzystwo został poniekąd skazany o przeprowadzanie wiwisekcji na ludziach i przeszczepianie im tkanek zwierzęcych. Myli się jednak, a skutki prawdziwych działań szalonego chirurga okazują się jeszcze bardziej zatrważające. Niepokojący jest również spokój jego pomocnika, który przez lata przywykł do straszliwych doświadczeń przeprowadzanych w laboratorium i otoczenie Zwierzoludów (tak ich nazywa Pendrick) zdaje mu się teraz jak najbardziej normalne. Czy człowiek rzeczywiście tak łatwo godzi się z cierpieniem – bezsensownym i w żaden właściwie sposób nieuzasadnionych – innych stworzeń?
Zadziwiające jest również zakończenie, ale zostawię je Wam na deser (każdy ma prawo to samodzielnie zjedzonego torcika z wisienką). Najistotniejsze w całej powieści wydają mi się powyższe kwestie, nie sposób jednak przejść obojętnie obok mówiących kobiet-wilków, czy ludzi-panter. Cała ta menażeria, którą stworzył Moreau zdaje się tak podobna do ludzkości i zastanawiające jest, czy my właśnie tak nie skończymy. Czy nie zaczniemy się uwsteczniać i nie powrócimy na łono natury, gdzie instynkty okażą się ważniejsze od inteligencji, a bieganie na czterech łapach i chłeptanie wody ze stawów po prostu wygodniejsze od filozoficznych i polityczno-ekonomicznych dysput. Interesująca myśl – tak długo, jak Zwierzoludy wyznawały wiarę, zwaną w powieści Prawem, tak długo w jakiś sposób udawało się utrzymać to – stąpające po cienkim lodzie – społeczeństwo dziwnych stworzeń. Gdy jednak Prawo przestało istnieć, gdy odkryły, że jego podstawy są kłamstwem – wszystko posypało się, jak klocki domina.
Gorąco polecam – warto poświecić trochę czasu na zapoznanie się z tą pozycją – bez wątpienia idealnie wpasowującą się w nurt s-f, mimo że nie ma tu kosmitów, ani statków międzygwiezdnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz